Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Łapię oddech, zwolniono trzymające mnie pasy, zostałem zamknięty. Stoję w zmyślnej, średniowiecznej pułapce, nieco podrasowanej przez jakiegoś szaleńca, by spełniała wymagania każdego liczącego się sadysty XXI wieku. Pułapka lub raczej narzędzie tortur przypomina egipski sarkofag postawiony w pozycji pionowej. Jego formę modelują cieniutkie, gęsto rozmieszczone stalowe pręty.
W miejscu, w którym krzyżują się stalowe rurki znajdują się niewielkie, zaostrzone stalowe stożki. Jako zamknięty w tym ustrojstwie mogę stwierdzić, że pomiędzy moim ciałem a kolcami jest około trzech centymetrów wolnej przestrzeni. To już jakieś pocieszenie w „życiu” torturowanego.
Lecz gdyby tylko kolce były moim zmartwieniem, nie byłoby to tak okrutne. Można by się było o nie delikatnie oprzeć, nie robiąc sobie krzywdy i spróbować nieco odpocząć. Jednak jak już wspomniałem, machina ta posiada pewne „udogodnienia”.
Bowiem przez metalową konstrukcję nieprzerwanie przepływa prąd elektryczny o wystarczającym napięciu, by ogłuszyć człowieka. Tak więc każdy kontakt mojego ciała z kolcami skończył by się porażeniem, lecz niestety nie zabiciem mnie.
Stoję więc sobie w obskurnym pokoju zamknięty w przerażającej machinie śmierci. Sytuacja nie wygląda na ciekawą. Rozglądam się po pomieszczeniu szukając pomocy lub wskazówki jak się stąd wydostać. Niestety jest tu tak ciemno, że ledwo widzę swoje stopy.
Po mojej lewej stronie jest okno, zamalowanie dokładnie brudno brązową farbą. Nikt mnie nie zauważy. Cierpną mi nogi, cholera, jak długo ja tu stoję? Zaczynam przytupywać, trochę mi wtedy raźniej, bo moim jedynym towarzystwem jest czerwony migający punkcik naprzeciw.
Trwam dalej, nie mogąc uwierzyć, że dałem się tu zamknąć. Jak w ogóle do tego doszło? Wolałbym dać się zabić! Minuty mijają wolno, a ciemne pomieszczenie wydaje się kurczyć. Zaczynam się pocić i czuć jakoś nieswojo, nigdy nie podejrzewałem się o klaustrofobię, jednak ta sytuacja stymuluje rozwój owej przypadłości. Tupię nogami na przemian, by pozbyć się nieznośnego uczucia mrowienia. Nie wyjdę stąd żywy, jeśli ktoś mnie nie wypuści…
Słone kropelki spływają po moich ramionach w kierunku dłoni i tak już wystarczająco mokrych. Ściany powoli pełzną w moim kierunku, i jest mi niedobrze. Czuje dziwną pustkę w żołądku, nie to, że jestem głody, bo nie myślę teraz o jedzeniu. Czuję pustkę w żołądku, bo strawiony przeze mnie pokarm, zbliża się z powrotem do punktu wejścia.
Myślałem, że to niemożliwe, ale zaczynam bać się coraz bardziej. Nogi którymi chwilę temu tupałem same dygocą, teraz manifestując wszem i wobec mój strach. Nie mam klaustrofobii, to tylko urojenia. Wytwór mojego spanikowanego umysłu. Muszę się uspokoić.
Ale widzę wyraźnie jak mury do mnie podchodzą! Stójcie tam!
Czy ja przed chwilą krzyczałem na ściany? O nie, definitywnie muszę się uspokoić…
Spokój, tak, tylko spokój mnie uratuje. Krople potu zbierają się na opuszkach moich palców i zmuszane przez grawitację kapią za podłogę. To grawitacja mnie zabije, no bo ile można stać?! Ludzki organizm nie jest przystosowany do trwania w jednej pozycji tak długi czas.
Próbuję zająć czymś swoją uwagę, bo zaczynam się chwiać. A chwiejący się człowiek w sytuacji takiej jak moja jest człowiekiem w cholernym niebezpieczeństwie. Moje nogi dygocą z coraz większą amplitudą, co nie wróży nic dobrego.
Patrzę tępo przed siebie na migającą kontrolkę kamery.
Czerwień. Ciemność i zielony powidok. Czerwień. I znów powidok.
NIE! To jest jeszcze gorsze, niczym zegar śmierci, wyczekujący mojego błędu, chwili słabości. Oko kamery mnie obserwuje. A ktoś z kolei patrzy na obraz z kamery na monitorze, ktoś, kto czeka na bardziej krwawe widowisko. Nie dam mu satysfakcji. Spokój.
No co jest z tymi ścianami?! Czemu one tak bardzo chcą do mnie podejść?! Spokój. Umrę tu! Nie ma żadnego wyjścia! Spokój. Umrę tu! Ale jak ja mam tu umrzeć? W tej machinie nie da się umrzeć! Tu da się tylko umierać!
No bo co niby ma mnie tu zabić?! Kolce są za krótkie, by zrobić mi krzywdę większą niż ukłucia i zadrapania, a prąd za słaby, bym chociaż stracił przytomność. Jeśli oprę się o kolce, zostanę boleśnie poparzony, ale nie zabity!
Bolą mnie nogi, dygocą niemiłosiernie. Piwnica, w której się znajduję nie należy do przyjemnych, czuć zapach krwi, starej, zakrzepłej już dawno krwi. Ilu ludzi było tu przede mną? Ilu będzie po mnie? Bo ja niedługo również przejdę do historii, tyle że nie wiem jak…
Jak umrę? Nie widzę żadnej możliwości śmierci dla siebie. Może za kilka dni umrę z głodu, z braku snu lub wyczerpania. Jak umiera się z głodu?
Zacząłem płakać. Chciałbym móc jeszcze raz wciągnąć do płuc powietrze. Poczuć jak chwilę się we mnie kotłuje, dostarczając organizmowi energii. Muszę się uspokoić, ale nie mogę. Łzy płyną z oczu nieprzerwanym potokiem, tak jak zimny pot wypływający z każdego centymetra mojej skóry.
Zaczęło robić się duszno. Z trudem oddycham, moje serce zaczyna bić arytmicznie, co jeszcze bardziej wzmaga moje przerażenie. Chcę stąd wyjść! Krzyczę z całych sił w coraz mniejszym i dusznym pomieszczeniu. Czy ktoś mnie słyszy?! Błagam…
Pieką mnie załzawione oczy, słyszę każde uderzenie mojego serca, tłucze w żebra jak oszalałe. Oddycham z coraz większym trudem, łapczywie łapiąc powietrze. Hiperwentylacja. Całe moje ciało ugina się pod wpływem niezorganizowanych drgawek, mokre ręce stają się zimne. Ściany zbiegają się tuż koło mojej stalowej trumny.
Chcę wyjść! Wypuść mnie! Wypuść! Krzyczę z całych sił, lecz dławię się łzami i głos mi się załamuje. Nie uspokoję się. W tępej bezsilności zaciskam pięści. Nie mogę zapanować nad drgawkami, brakuje mi powietrza. Tak bardzo chciałbym już umrzeć.
Nadal nie umieram, nie wiem jak długo już tu jestem, dwie godziny, trzy? Może cały dzień? Boli mnie serce, za szybko uderza, duszę się. Coraz łapczywiej chwytam ustami powietrze. Tu jest tak ciasno, tak niewygodnie, a nie mogę zmienić pozycji, nie mogę się ruszyć. Chce mi się rzygać, cholera, jak ja mam się zabić?! Krzyczę i płaczę, żądając i błagając o śmierć.
Zwymiotowałem. Odór mojego potu pomieszał się ze smrodem zakrzepłej krwi i wymiocin, zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. Dygoczę cały w bezsilnej agonii, mrowieje mi całe ciało i nie czuję, że mam jakiekolwiek kończyny.
Nagle skurcz chwycił moją łydkę, gwałtownie wykręcając ciało, prawa część mojej twarzy wbiła się w stalowe kolce. Prąd dokończył dzieła, skurcze we wszystkich mięśniach to przy nim nic! Jest mi tak ciasno. Krzyczę w niebogłosy próbując stanąć w poprzedniej pozycji, czuję dziury w mojej twarzy i wyciekającą z nich krew, walczę z chęcią dotknięcia ich dłonią, bo i tak nie mogę ich dotknąć. Serce boli mnie coraz bardziej.
Nareszcie umieram, a przynajmniej mam taką nadzieję. W tym całym bólu poczułem swąd przypalonej skóry, w momencie gdy poczułem ten smród, do mojego osłabionego mózgu doszła informacja, że to moja twarz została przypalona. Krzyczę z całych sił. Wydzieram się najgłośniej jak potrafię.
Już nigdy nie chcę oddychać, Boże, daj mi umrzeć, zabierz mnie stąd! Wszystkie te okropne zapachy pomieszały się, tworząc obrzydliwy koktajl. Ciepła krew spływająca po mojej twarzy nie koi bólu przypalonych ran. Stoję na baczność. Łzy lecą mi z oczu strumieniami. Serce uderza w niepokojąco nierównym tempie, czuje, jak coś zatyka mi płuca. Brakuje mi powietrza.
Trzęsę się cały, mam dość tej agonii. Bez oddechu zaczynam tracić przytomność, głowa pęka mi z bólu. Niedotlenienie mózgu. Nie mogąc utrzymać równowagi, przechylam się i uderzam plecami o kolce. Swąd palonej skóry i materiału koszuli. Impet uderzenia rzuca mnie na kolce przede mną. Krwawię, nie czuję bólu. Nic nie czuje, umieram.
Dziękuję Ci Boże, że mnie wysłuchałeś. Jesteś Bogiem śmierci. Nie wiem już gdzie jestem, mój mózg bez tlenu zaczyna szwankować. Krzyczę, choć nie wiem do kogo ani dlaczego to robię. Gorąco mi w plecy. Nie oddycham. Czuje jak rośnie we mnie ciśnienie. Nie mam miejsca by żyć.
Mamo? Co Ty tu…czy ja w ogóle mam ciało?
Koniec. Oślepiające światło, drzwi się otwarły. Kobieta w blasku.
Otwieram oczy. Rozglądam się dookoła. Jak tu jasno. Śniło mi się to wszystko? Nie…boleśnie odczuwam minione wydarzenia. Idąca w moim kierunku kobieta w bieli, mówi że musi dać mi leki. Siadam na łóżku, mam na sobie białą pidżamę.
Dostaję tabletkę i trzymam ją w ręce. Patrzę kobiecie w oczy. Piękne oczy. Otwiera powoli usta i mówi mi, że eksperyment się udał, i że nagrodę dostanę dopiero za kilka chwil. Nie rozumiem, ale kiwam głową, bo o to chodzi. O pieniądze, których chcę, potrzebuję, nagroda blisko.
Właścicielka pięknych oczu tłumaczy mi że facet który miał mnie obserwować miał ważną sprawę, i dlatego tak długo tam siedziałem. Kiwam głową. To już wszystko nieważne. Piękność odchodzi.
Patrzę na tabletkę. Połykam ją.
Łapię oddech. Gdzie jestem? Zamknięto mnie, ale do cholery jak się tu znalazłem? Wszystko mnie boli, ktoś zwymiotował na podłogę przede mną. Śmierdzi tu krwią, ciekawe ilu ludzi było tu wcześniej?
Po co tutaj te kolce?

I kim jestem?
Czy ja żyję? Mamo?! Co Ty tu…?
Nie chciałem udusić tej dziewczynki…

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Berenika97 Dziękuję Bereniko za piękny komentarz:):)
    • Po środku mroku świeca się tli Z tła ku niej lgną kirowe ikary - ćmy W mdłą ciszę wdarł się ledwo słyszalny trzask Życie znów staje się żartem bez puenty A po kruchym ikarze z wolna opada pył   Wspomnienie i dym, a on spełniony Unosi się w górę, jest taki wolny - Już nic nie czuje. Co za ironia Dla obserwatora, tak przykra Może się wydać ta jego dola   Lecz czym jest różny człowiek od ćmy Wciąż szuka czegoś co go wyniszczy - Czegokolwiek, co będzie mu ogniem Jego świadomość jest obserwatorem On pragnie się wyrwać, uwięziony w sobie Biega za szczęściem, jak liść za wiatrem A każde spokojne spełnienie, zamienia w drżenie   Potem zostaję dym, który rozrzedza płynący czas. Ucieka on słowom w pozornie głębokich opisach. Mimo to staramy się mówić o tych niewidocznych nam szczytach gór Gór, he, he - chyba szaleństwa   My od początku do końca tak samo ciekawi Mówimy gładko o tym czego nie znamy A jednak dziwny posmak zostaje w krtani Gorzki posmak wiedzy że nic nie wiemy Przykrywamy typowym ludzkim wybiegiem, ucieczki w poszukiwanie   Jak dla ślepego syzyfa, w naszej otchłani Pozostaje nam tylko zarys kamienia Zesłanie od bogów Lub od siebie samych Szukamy ognia Potykając się znów o własne nogi Z pustką i cieniem za towarzyszy I przytłaczającym ciężarem ciszy   Błogosławieni niech będą szaleńcy Których natura - kpić z własnej natury Bo choć idą tą samą drogą Dla nich zdaje się być jasną i błogą W świetle ucieczki od świadomości Idą spokojnie, spotkać swój koniec Nie szukając w tym najmniejszej stałości W swoim stanie, zrównują się z dymem Przecież ich ruchów też nikt nie pojmie Ich świat jest czymś innym niż zbiorem liter i ciszy   Reszta zaś tych nieszalonych Brodzących w pustej słów brei, Zamknięta w otwartych klatkach, Które z czasem nazywa się 'prawda'   Kurtyna nocy już dawno opadła Mgła, wodą na ziemi osiadła Obserwujący ćmy zasnął A nasza świeca, wreszcie zgasła
    • @FaLcorN Myślę, że nie tylko Ty zadajesz sobie wspomniane w wierszu pytania. :)
    • @Waldemar_Talar_Talar Zatem smacznego :) pozdrawiam
    • @infelia

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      nie nie. Już mam napisany od dawna teraz będę pracować nad nowymi.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...