Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

27.08.2010.
Obudziłam się wcześnie, jeszcze przed szóstą. Pies leży na plecach tuż obok mnie. On nie wie, jaki mamy dzisiaj dzień.
Biegnę do cioci pompować balony. Obiecałam. Dwa, pięć, dziesięć – trochę boli prawa ręka. Dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt – boli też wszystko inne. Sto – pompka do balonów padła. Kolejne pięćdziesiąt ustami: a balony są przecież ładne: białe, złote i czerwone. Lubię balony.
O dziesiątej wszystkie pozawieszane dyndają na płocie, bramie i balustradzie. Jak miło. Teraz widzę Grześka: jaki zestresowany. Robi mi się nagle bardzo wesoło. Wszystko mnie boli i nie potrafię wskazać gdzie mam płuca, ale przecież to jeden taki dzień w życiu. Grzesiu prawie jak brat.
Teraz wódka: trzeba nakleić na każdą butelkę wstążeczkę weselną. Tyle butelek! Można byłoby tym opić stado słoni. Po co komu tyle wódki? I teraz mi się przypomina. Z pamięci wyciągnęłam obrazy, o których nie powinnam dzisiaj myśleć. Pijani pięćdziesięciolatkowie będą chcieli tańczyć. Będę czuła ich spocone ciało i oddech pełen alkoholu. Usłyszałam w podświadomości muzykę, która mnie czeka. Potrząsnęłam głową i puściłam cichutko Myslovitz: dzisiaj nie będzie już takiej okazji.
O dwunastej pędzę do domu, wchodzę pod prysznic, rozkoszuję się tą chwilą, bo wiem, że zaraz założę maskę. W masce jest ciężko oddychać, a pod tym prysznicem czuję się całkiem wolna.
Godzinę później wracam od fryzjera. Nie chciałam niczego specjalnego, bo loczki i błyszczące kiecunie już niedługo będę mogła podziwiać na innych. Mnie zależało na czymś innym. Jestem głodna. Jem całą czekoladę. Ubieram się w moją przepiękną sukienkę ala Marilyn Monroe, mama mnie maluje – ona robi to rewelacyjnie.
Teraz jedziemy do pana młodego. Nie ma rady, czas na maskę. Przeglądam w głowie wszystkie dostępne rodzaje, na szczęście trochę ich jest. W końcu wybieram jedną, dość ładną, bardzo uśmiechniętą. Ode mnie zależy czy będzie pasować. Oddycham już nie po swojemu, a wychodząc z Mercedesa taty mam na sobie maskę.
W środku rodzina. Jak miło. Trzeba się witać: cała gama nazwisk. Samulaki, Ignaczaki, Plesiaki. Z każdym po trzy buziaki: lewo, prawo, lewo. Maska leży idealnie, uśmiecham się miło.
- Beatko! Jak ty wyrosłaś!
Ano wyrosłam.
Na stole pierwsze kieliszki wódki. Piją przed kościołem „dla rozluźnienia”. Moja siostra też pije. A ja rozmawiam z dawno niewidzianą kuzynką. Przyjeżdża orkiestra: serce trochę mi się łamie, gdy słyszę pierwsze uderzenia bębna. Ale wytrzymam, co to nie ja.
Okazuje się, że orkiestra z kamerzystą muszą jechać pierwsi, ale do pani młodej nie znają drogi. Przybiega Grzesiek:
- Pojedziesz Beatko z panami, prawda? Znasz drogę, byłaś już u niej? Pojedziesz, prawda?
Prawda. Maska przecież pasuje.
U Dominiki szopka na całego. Młodzi klęczą, rodzice udzielają błogosławieństwa, a babcie płaczą. W końcu idziemy do Kościoła. Kościółek jest mały, trochę bajkowy. Siadamy rodzinnie blisko, tuż za rodzicami.
Teraz odpoczynek. Chwila na zdjęcie maski. Patrzę się na obraz nad ołtarzem i rozmyślam nad tymi kolorami. Są intensywne, trochę jakby ponade mną. Wpadam do środka. Wpadam w te kolory. Nie myślę o niczym innym. Nie myślę o Michale. Wcale nie myślę. Tylko kolory. Przerywam sobie na pierwszy list do Koryntian, bo uwielbiam ten moment. Nie jest czytany cały: żeby było krócej. Szkoda.
„ I gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał…”
Mam piętnaście lat, za dużo od siebie wymagam. Oczywiście, że nie myślę o Michale. Nawet przez chwilę.
„Miłość cierpliwa jest, nie zazdrości…”
- Co Bóg złączył człowiek niech nie rozdziela.
Co by było gdyby tu był? Ale przecież nie myślę.
U lala. Trzeba się śpieszyć, młodzi przy dźwiękach Mendelsona opuszczają świątynie, a ja jeszcze nie założyłam maski! Ustawiam się w gigantycznej kolejce składania życzeń. W ręku mam róże – ładna, biała róża. Podoba mi się.
- Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – mówię bezsensu, wszyscy tak mówią, nie wiedzą, co mówią, żeby powiedzieć, odklepać i trzy buziaki. Lewo, prawo, lewo.
Przejeżdżamy wsie na światłach awaryjnych, trąbiąc niemiłosiernie. Przeszkodziło nam kilka szlabanów: podostawali flaszki i cukierki. Mama z siostrą rozmawiają o gościach, kto przyszedł w jakiej sukience, kto ile schudł, kto się zmienił, kto jest w ciąży. A ja się uśmiecham do siebie, bo w radiu słyszę Myslovitz „ A jednak” – myślę sobie.
Na sali weselnej chwytam szampana. Młodzi rzucają kieliszki do tyłu, a potem tańczą na środku. Goście trzymając się za ręce w kółeczku, obtańcowują Grzesia z Dominiką. Jest miło. Tak jak miało być.
W końcu orkiestra zaprasza do stołów, a tam: wszystko. Nie będę wyliczać, nie sposób. Przed tym jak rzucamy się na jedzenie „gorzką wódkę” słodzi para młoda siedząc na stole i całując się dziesięć sekund. Słyszę głos w mojej głowie „ Ja tak nigdy, ale to nigdy…”
-Cichutko – odpowiadam sobie i głodna zaczynam jeść.
Najpierw rosół, potem ziemniaki, frytki, kluski wszystkich rodzajów, sałatki, surówki, mięso, schaby, schaby z pieczarkami i serem, kotlety, zrazy, kurczak. Jest wszystko. Maska trzyma się świetnie.
Orkiestra zaprasza do tańca, więc tańczę. Rzucam się w wir tego, czego nienawidzę. Biesiadna muzyka dudni w uszach, rani mnie od środka. Najpierw z tatą, potem z wujkiem, kolegą, kolegą tamtego kolegi. Teraz sama, w kółeczku z innymi, uśmiecham się, tańcuję, babci się podoba.
- Ślicznie wyglądasz, Beatko – mówi mi, a ja jestem z siebie zadowolona. Taka śliczna, uśmiechnięta panienka.
Znowu tańczę. Znowu jem. Tańczę. Jem. Tańczę. Jem. Koszmar trwa, ale mija szybko: już dochodzi jedenasta. „…..” Oj, coś poszło nie tak. Nie ten kawałek. Nie te słowa w piosence i maska trochę mi się odkleja. Czytam sms-a.
- Michał znowu dzwonił, a ja odebrałam – pisze Ania.
Drżę cała. Maska prawie mi spadła. Wychodzę za budynek i dzwonię. Słucham tego, co mi mówi.
- Dlaczego nie odbierasz od niego telefonów? Przecież on cię kocha. Kazał mi powiedzieć żebyś odpisała, zadzwoniła -cokolwiek, Pyta się, co u Ciebie.
Każde słowo przyjaciółki rozlewa się w moim żołądku jak ciepła ciecz. Zimno na dworze. Przypominam sobie noc, w którą Michał uczył mnie grać w piłkę. Pamiętam, że było wtedy bardzo ciepło. Ciepłe powietrze, jakaś radość z kosmosu. Biegł za mną. Pamiętam. A dzisiaj także jest noc, ale tak okrutnie inna. Jej zimne lodowate palce dotykają mojego policzka. Wracam na salę i próbuję tańczyć, ale znowu mi nie wychodzi. Wychodzę.
- Aniu, zadzwoń do niego, dobrze? Zadzwoń do niego i powiedz, że strasznie za nim tęsknie.
- Sama zadzwoń, spójrz, która jest godzina. On na pewno już śpi.
Proszę ją trochę, ale wiem, że w końcu się zgodzi.
Czekam chwilę za budynkiem, bez maski, z dwoma łzami na prawym policzku.
- Ja również – dostaję od Michała smsa.
Teraz zaczynam rozumieć, że nie mam siły tak tą noc rozegrać. Wracam na salę. Korzystam z tego, że stoły są puste i wszyscy tańczą. Wlewam do swojej szklanki kieliszek wódki taty, mamy i jakiegoś wujka. Wsypuję pięć kostek cukru i dodaję całą cytrynę. Odchylam szklankę szybko, machinalnie, od razu wszystko. Siadam z wrażenia, ale skutki są natychmiastowe: maska trzyma się twarzy idealnie. Lecę na parkiet, tańcuję, uśmiecham się, jem, tańcuję. Jak miło.
- Ale udane masz Zdzisiek córki, panny jak się patrzy.
Tata kiwa głową, a ja tańczę dalej, zamknięta gdzieś pomiędzy rzeczywistością. Wódka mnie uratowała! Nigdy niczego nie piłam…
Tak dotrwałam do szóstej nad ranem. Wróciłam do domu, korzystając z tego, że nie ma rodziców zwymiotowałam wszystko wraz z całym bólem dzisiejszej nocy i padłam na łóżko.
Następnego dnia były poprawiny, ale wiedziałam, że jestem za słaba. Nawet nie szukałam swojej maski, musiałam ją zostawić w łazience. Przeżyłam cztery godziny tańcowania, a potem ze zdjęciem Michała w dłoni ruszyłam do domu, płacząc sobie nie wiadomo dlaczego i nie wiadomo po co.
- Jak było? Cudownie? Wybawiłaś się za wszystkie czasy? Należało Ci się w końcu trochę rozrywki! – Mówi kuzynka z drugiej strony rodziny.

Opublikowano

Niezauważenie tekst wciąga i z każdym następnym zdaniem brzmi coraz bardziej wiarygodnie. Udało Ci stworzyć postać, odmalować klimat, przekazać emocje. Drobnych usterek technicznych liczba niewielka. Napisałaś naprawdę fajne opowiadanie :) Serdecznie gratuluję - Ania

Opublikowano

Tekst mógłby być początkiem czegoś sensownie dłuższego, ale jeśli taka forma panience odpowiada to dobrze. Podobała mi się płynność, nie do końca wiedziałam jak skończysz, ale nie zawiodłam się.

pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
    • @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...