Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Epizod VI.


Freney

Rekomendowane odpowiedzi

Była to jedna z tych pustyń, gdzie po spękanej ziemi przekradają się zbitki cierni, a wyobraźnie masowe umiejscawiają obszary numerowane, utajnione, odtajnione…
Przekradali się takoż panowie Dawid Mikołaj, syn Czesława, oraz Jakub Andrzej, nielichy globtroter, obaj z braku zajęć górskich wędrujący po nizinach, folgującym swym profetycznym inklinacjom: ów pierwszy, wybitny znawca owych sensoriów masowych, naznaczony charakterem, generalnie zarysowujący – by tak to archaicznie rzec – skrywał się w kapuzie, wsparty na sękatym kiju wysuszoną, mądrą ręką… Drugi zaś – podróżujący przecież cicho sercem – naznaczony instynktem, uśpionym cokolwiek, ululanym, poprzestawał raczej na jonaszowaniu – a i z tego marne ledwie ciągnął grosze… Niezmiennie jednak działali naprzemiennie: kiedy metaforyzował pan Jakub – pan Dawid Mikołaj uliryczniał; i odwrotnie – przenosił pan Dawid – liryzował pan Jakub… jako się rzekło: metaforyzowali: teraz zaś, skoro przywdziali szaty wieszcze, dopiero mogli popuścić wodze.
(to przemądrzałe sformułowanie – niepozbawione przecież, jak należy głęboko ufać, sensu – gwoli tym wszystkim, którzy skłonni są w osobach obydwu wyżej wymienionych dopatrywać się zaledwie nędznych różdżkarzy poszukujących wody tam gdzie raczej znaleźć jej nie spodziewano się).
Jako naznaczeni – musieli wiedzieć, że in patria sua niestety nemo propheta.
Szli – czasem gęsiego, czasem antygęsiego, czasem w systemie tandem. Pomimo zaś spiekoty – przynajmniej raz dziennie przystawali, aby oddać się zabiegowi konsumpcji pysznego nadzienia oblanego mleczną czekoladą, w nadziei – że chociaż to wygra z głodem… Zresztą, nie sami padli tu ofiarą – nie raz i nie dwa zdarzyło się mijać niewiasty łamiące cierniste uwłosienie czaszki w oczekiwaniu markowego detergentu.
Co do jednego byli zgodni – w tę domenę skorpionów – pchał ich popęd irracjonalny.
Wychynęły zza krzu zupełnie nagle – nie ma wątpliwości, że podpuszczone przez podmiot czynności twórczych, aby – korzystając z tejże jakże utartejże konwencji – zaprezentować jakąś kolejną tezę w sposób problemowy. Kto zaś wychynął – to kwestia odrębna:
Dawid Mikołaj, syn Czesława, obdarzony percepcją równie wyostrzoną co nadzwyczaj rozwinięty i garbaty organ powonienia, nad którym to owa percepcja nie wiedzieć czemu zadomowiła się – spostrzegł trzy niewiasty jako pierwszy: szły nieskładnie. W sposób niewyreżyserowany. Patetycznie jakoś szły – jakby głębia jednak jakaś… a jednak – na wskroś z pozoru – proste… Pierwsza – z pustym oczodołem (udziwniał nawet w akcie poznania Dawid Mikołaj; wszystko przez te dyspozycje zatracone w toku dziejów…) – ta z coś zadartą głową szła nieco z przodu; albo nieco z tyłu – najwyraźniej zależało od nastroju. Niby głębia jakaś – bo dłoń: szara, spracowana, żylasta – na biodrze prawym złożona, jakby w geście wielkopańskim… a i prostota jednak, bo nawet nie ma słoma skąd wystawać – wsparta kuśtykała na trzonku od szczotki. Druga – poznawał Dawid Mikołaj, syn Czesława, nielichy alpinista, wzorowy chrześcijanin, wieszcz nie od dziś i nie od wczoraj – zasuszona; w pustym oczodole jakiś wyraz nieprzyjazny miała, jakby chciała już w tej chwili ofuknąć – czy to pierwszą, czy to trzecią, czy to towarzyszy obydwu… to chyba – jak wnioskował podmiot poznający – nie należało do kwestii pierwszorzędnej: szło bodaj o samo fuknięcie … I znowuż głębia niby w arystokratycznym kształcie oczodołu – a pochodzenie znać gminne, prowincjonalne z kroku, z emisji głosu, z braku dowcipu i poloru… Trzecia wreszcie, na końcu dreptała kobieta piersiasta, a jakże – usilnie epistemologizujący Dawid Mikołaj posilił się nawet o krzepkie, ojcowe sformułowanie: cycata – sama w sobie krzepka, jędrna, tak w obejściu, jak w sposobie wypowiedzi:
- Gdzie się tak, świnie, śpieszycie? Co ja mam z nimi… - pokrzykiwała za drobiącymi przodem towarzyszkami owa trzecia, jako jedyna wyposażona w oko: przeciętnie wprawdzie trzeźwe, ale z dumą spoglądające na ten łez padół… W tymże trzecim akcie poznawczym zasadniczy dylemat Dawida Mikołaja nie różnił się właściwie niczym od dylematów poprzedzających.
Utrudzeni drogą podróżni pozostali tymczasem niezauważeni, wymieniając jakże naukowe i jakże – o jakże! – znaczące spojrzenia. Miało się już ku wieczorowi – i wiatr powiał (a jeśli pod wieczór na pustyni wieją wiatry chłodne – to powiał właśnie chłodny), pędząc następne partie cierni gdzieś po spękanej litosferze. Na podmuch ów nie pozostała obojętna pierwsza z niewiast – natychmiast postawiła dwie pozostałe na baczność, dobitnie i z naciskiem zwierzając się, iż nadmuchało jej do oczodołu.
- Gdybym miała oko, to mogłabym zamknąć powieki i nie nawiałoby mi piachu! – argumentowała z akompaniamentem przytyków i śmichów-chichów swoich drepcących z tyłu towarzyszek.
- Cóż za zgrabny okres warunkowy – wymienili filologiczną uwagę obydwaj wieszczowie-alpiniści.
- Co ja mam z tą… - westchnęła jedyna posiadaczka oka, robiąc wyjątkowo zblazowaną minę. – Masz to oko, dziecko drogie, bo mi się tu zaraz pozabijasz, albo innej leiszmaniozy dostaniesz! – dobrowolnie oślepiła się ostatnia.
- Teraz! – syknął Dawid Mikołaj, odczuwszy łobuzerski skurcz podniecenia gdzieś w okolicach jelit.
Panu Jakubowi Andrzejowi dwa razy nie trzeba było powtarzać – natychmiast wyskoczył zza kaktusa czy innego krzu, za którymi przyczaili się w sposób absolutny i nierozpoznawalny – i eleganckim chwytem sprintera sztafetowego cztery razy czterysta metrów przechwycił zmizerowany organ!
Pan Dawid Mikołaj z kolei, nie marnując żadnej okazji dla spełnienia poleceń apostolskich, z braku lepszej intencji w obecnej chwili – modlił się, ot tak sobie, wzorem wielkich swych poprzedników, o przedłużenie dnia. Natychmiast też, jako mąż zasłużony i – jak twierdzą źródła miarodajne – jeszcze za życia obdarzony obietnicą poczesnego miejsca gdzieś pomiędzy Mocami a Tronami u Dionizego Pseudoareopagity – został wysłuchany. Słońce – zupełnie jak niemądre – wyskoczyło na powrót do zenitu – i przygrzało co się zowie!
- Ciepło – mruknęła najbardziej zasuszona, podnosząc swą zgrzebną zapaskę i eksponując łydki do światła.
- Głębia… tanoreksja! – natychmiast zaaktował poznawczo Dawid Mikołaj.
- O żesz ty! – zawył w duchu rozpaczliwie pan Jakub Andrzej, nie dokończywszy jeszcze swego niepośledniego lotu szczupakiem, czując, że wcale nie zapanował nad okiem w stopniu zadowalającym.
I zapewne właśnie dlatego nieszczęsna gałka elegancko chlapnęła o grunt i w tej samej chwili przysmażyła się w postaci sadzonej.
Widząc to, niedoszły zdobywca zaprzestał dalszego lotu i – nie puszczając pary z ust – obserwował sytuację.
- No i co z tym okiem? – syknęła najniższa, wyraźnie podenerwowana wzrastającą temperaturą.
- Przecież już wam dałam!
- Znowu się nie przyznajesz? – nieprzyjemnie podniosła głos niska preceptorka do wysokiej zasuszonej.
- No już dobrze, już dobrze… - bagatelizowała wysoka.
- Na takie traktowanie to ja jestem trochę za duża! – syknęła ponownie niska i, skierowawszy fizjonomię prosto w zenit – podreptała dalej po spieczonej ziemi.
- No i ile ty masz tego wzrostu… sto pięćdziesiąt sześć. – nieco lekceważąco dolała oliwy do ognia oponentka.
- I pół! – ryknęła zacietrzewiona na dobre niska.
- No daj jej już to oko, skoro tak się niecierpliwi – załagodziła ostatnia z niewiast.
- Jak mam jej dać oko, skoro nie mam oka?!
- Jak to nie masz oka?
- Tak to nie mam oka! zwyczajnie. Tak jak przez większą część dnia!
- A tam, zaraz większą część dnia… Dawaj oko! – zawołała pierwszą ostatnia.
Łatwo przewidzieć, że wskutek takiego obrotu wydarzeń – niska (acz pierwsza) z niewiast zacietrzewiła się niemożebnie, sucha wysoka wysunęła głowę do przodu, gotowa na wszystko w tej kolejnej kłótni, natomiast trzecia, szczęśliwa niedawna posiadaczka narządu wzroku, nieco zakłopotana, klęła z gracją wiekowego kloszarda.
Nietrudno przewidzieć również, że – nadzwyczaj zakłopotani takim a nie innym obrotem spraw – panowie Dawid Mikołaj i Jakub Andrzej wychynęli wreszcie z ukrycia (ten drugi dokończył wcześniej swój niefortunny lot) i – nie trwoniąc czasu na bezproduktywne dochodzenie swoich racji kto zaczął, kto podjudził, do czego i po co – przybrali skruszone miny i podreptali się tłumaczyć.
- Ekhem – odchrząknął na początek Jakub Andrzej, jako – nie to, że korny bardziej, ale chyba pod większą presją winy będąc – myśmy chcieli…
- Słyszę głosy – zastygła niska w pozie teatralnej.
Sucha wysoka złorzeczyła pod nosem.
Pan Jakub Andrzej złożył dłoń na piersi i zbierał się do ponownego chrząknięcia, gdy zaskoczył go okrzyk:
- Nie macaj się! – cietrzewił się czernią cokolwiek pusty oczodół najwyższej.
Pan Jakub Andrzej zdębiał zupełnie. Nie mniej zgłupiał pan Dawid Mikołaj, przez ten czas raczej kombinujący.
- Przepraszam… - z cicha rozpoczął defensywę, dobrze już zdrożony Andrzej Jakub.
- Jest za co – wsparła dłonie na biodrach Ofensywa co się zowie.
Niejasny gest szukania oparcia w powietrzu wykonała niska. Trzecia z siwych niewiast przyglądała się (cóż za niedorzeczność) całej scenie w milczeniu.
- Intuicja kobieca, ot co… - tłumaczył sobie w myśli owo zajście pan Dawid Mikołaj.
- Lepiej oko oddaj, a nie przepraszasz! – piekliła się dalej najwyższa.
- Myśmy naprawdę bardzo chcieli przeprosić…
Zaległa krępująca cisza… Wysoka nerwowo tupała wystawioną w przód nogą, znacząco przygryzając usta i kręcąc głową.
- Naprawdę nie chcieliśmy źle – wtrącił się pan Dawid Mikołaj. – Naprawdę… Możemy naprawić wyrządzone szkody. Jakieś drobne prace… pomoc niewielka… coś konkretnego do roboty…
Oblicze najwyższej zawrzało złością. Twarz niskiej przedstawiała wyraz mocno niesprecyzowany, by nie rzec – bezmyślny (niewykluczone, że to przykre wrażenie sprawiał brak oka). Średnia bez przekonania podjudzała wysoką…

Aż stało się: okazały się być cyniczkami-fundamentalistkami; seksistkami i szowinistkami…
- Cyniczki-fundamentalistki; seksitki i szowinistki… - mruczał wielce niezadowolony pan Dawid Mikołaj.
Przywiedzeni do podejrzanej lepianki, obaj panowie zostali przymuszeni do poświęcenia swojej uwagi dwóm stosom chrustu i suchych cierni – każdy swojemu. Jako się rzekło – alpiniści nie byle jacy, ale i chrześcijanie niezgorsi – kontekst oraz pochodzenie chybionego cytatu rozpoznali towarzysze bezbłędnie. Z racji natomiast tej, że stos należało samodzielnie – bez użycia narzędzi – podpalić, oddali się najrozmaitszym próbom.
Próbę pana Jakuba Andrzeja należałoby chyba nazwać racjonalną: usiadłszy – począł rozpamiętywać pierwowzór zapytując się w duchu: czy w ogóle godzi się…?
Próbę pana Dawida Mikołaja wypada określić jako harcerską – sprawdzeniu podległy bowiem wszelkie możliwości i dane o otoczeniu: kierunek północny, na podstawie mchu i gęstości konarów; stosowne azymuty szybko przebiegły przez rozgorączkowany umysł; pomysł kopania studni artezyjskiej jako środka zastępczego mogącego wykupić alpinistów z oblężniczej niewoli – upadł szybko…
Wobec tego niepowodzenia – pan Dawid Mikołaj spojrzał ku kompanowi; pohamowawszy zdziwienie – odnotował: pan Jakub Andrzej przycupnął oto przy swoim stosiku i mamrotał… a że ręce miał złożone (świtało Czesławowiczowi, że i niepośledni znak krzyża puścił gdzieś mimo oczu) – zatem mamrotać musiał pobożnie… Przysiadł podmiot poznający – i wstyd mu się zrobiło: oto on – prześmiewcą… jakże by… człowiekiem małej wiary… on, na którego wezwanie modlitewne chóry anielskie świadczyły usługi w czwartym sektorze gospodarki… przysiadł więc i zasępiwszy się, mamrotał również, nieświadomie…
Z głębi lepianki, gdzie schroniły się niewiasty, zaczęło coś trzeszczeć.
Trzasnęło raz, drugi, ruszyło, zwolniło, gwizdnęło – lepianka runęła…
Z gruzów natomiast wychynęła niska – lecz zupełnie inna: oczu dwoje, buzia czysta, odzież świeża – w rozmiarze trzydzieści sześć.
Potem zasuszona – zmiany jak wyżej (odzież: trzydzieści cztery)– i odleciała na miotle.
Wreszcie wyszła trzecia – niezobowiązana…!

Spiesznie oddalił się pan Dawid Mikołaj.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

oto y yestem.

Przyzneję szczerze - tekst znałem wcześniej.
Przyznaję szczerze - w coponiektórych partyach yawy my syę niezrozumyałym.
przyznaję szczerze - błyska tam coś niesłychanego.
paru ludzi zeszło czytając ten tekst to fakt. Określono go tu mianem hermetycznego - to prawda 100%owa. Polubiłem fragmentVI za to, że "co żadkie" tworzy naprawdę zgrabną fabułkę z początkiem rozwinięciem i jak się kto uprze z zakończeniem. (choć to część większej całości jest). Od strony formy (to grzeczność freney, nic więcej) - zdania łykam tu jak kura śrutę. Są ładne.
Ale przesłaniają fabułę! Skłamałbym więc mówiąc, że wszystko mi pasi. Nie pasi mi to, że zdania bardziej ukrywają sens, niż odsłaniają. Ludzie mówili że freney stosuje za wiele trudnych słów - mylili się. jego ściemnianie nie ma nic wspólnego z bogactwem leksykalnym. On zamydla tak... nooo... trochę jak lynch, trochę jak cronenberg. Nie wiesz o co chodzi - a patrzysz bo ładne. tylko że freney to robi na poziomie zdania. Pejzaże z części zdania po prostu tworzy. jeżeli rozumiecie... ja nie rozumiem.
I nienawidzę go za to, że robi wyłom w mojej teorii odnośnie do treści i formy.
I tak - zrób wreszcie coś po polsku, nie po staropolsku!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

(no dolazłszy wreszcie na te góre deczko zasapana)
Urokliwe bardzo, ale nim się widoki skomponują niejeden popędliwy może się zniecierpliwić, albo całkiem zboczyć biedaczek. Wszytko mądre zostało powiedziane przez Szacowne Persony, więc zatykam jeno ukontentowaną chorągiewkę na znak bytności.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

witam.czytam ten tekst juz ktorys raz i nadal nie wiem jak go okreslic.na mysl przychodza mi jedynie rzeczy, ktorych i tak tu nie pozwola mi zamiescic, wiec nawet nie probuje. ufam, ze wiesz o co mi chodzi. nie wiem czy cie w dziecinstwie bili czy znecali sie psychicznie, ale to co stworzyles nadaje sie dla literackich popaprancow.pozdrawiam ciebie i innch skrzywdzonych

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

1. Jest takie czerstwe, ludowe przysłowie: "nie ruszaj gówna bo śmierdzi". Boli - nie czytaj.
2. Przyjąłem do wiadomości.
3. Argumenty ad hominem są chamskie (dlaczego moderator nie reaguje?). Czytanie na siłę jest masochistyczne. Masochizm chyba jeszcze ciągle jest odchyłem - czyżby u podstaw leżało bicie w dzieciństwie?

Na marginesie: sprytny zabieg...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Niestety bywa, że alko i dragi i wtedy nic innego się nie liczy. Pozdrawiam
    • Trochę inna wersja dawnego tekstu   Cześć. To tylko ja. Chyba jako całość lub nie. Jeżeli masz tyle cierpliwości co ostatnio, to czytaj. Jeżeli przeciwnie, to chociaż napisz, o czym nie przeczytałaś. No dobra. Tyle wstępu.   Trudność to dla mnie wielka, zwyczajność z mego pióra na papier bezpowrotnie spuszczać. Aczkolwiek – chociaż takową lubię – to bez udziwnień, ciężko mi zaiste lub po prostu taki wybór chcianą przypadłością stoi. Pisząc dziwnie o zwyczajności i prostocie kwadratowych kół, zawikłanie w umysłach sprawić mogę, a nawet bojkot, takich i owakich wypocin, lub nawet laniem wody zalać.   Gdybym koślawym grzebieniem, włosy w przypadkowym kierunku przeganiał, to skutek byłby podobny. No cóż. Żyję jakoś na tym pięknym świecie, co wokół roztacza połacie, pośród bliźnich, zwierząt, roślin różnorodnych, rzeczy ożywionych i martwych, dalekich horyzontów i niewyśpiewanych piosenek, a w tym co piszę teraz, nadmiar zaimków osobowych, co w takim rodzaju tekstu, jest uzasadnione.   Napisz proszę, co w twoim życiu uległo zamianie. Co zyskałaś, co straciłaś. Czy odnalazłaś szczęśliwą gwiazdę na nieboskłonie ziemskich ścieżek. Jeżeli nie, to masz w tej chwili szukać. Choćby z nosem przy padole, twojej upragnionej gwiazdy. Gdy ulegniesz poddaniu, to już zostaniesz na dnie wąwozu niemożliwości, opłakując swój los.   A jeśli źli ludzie ciebie podepczą, to nadstaw im jedną siedemdziesiątą siódmą część policzka. Bez przesady rzecz jasna. Czasami oddaj! Pamiętaj, taką samą miarą będziesz osądzona, jaką ty innych sądzisz. Ile szczęścia dajesz, na tyle zasługujesz. O cholera. Co za banały wyłuszczam.   Proszę cię. Pozostań przewrotną, ale nie strać równowagi. Pamiętam, że często błądziłaś wzrokiem po ogniu, a myślałaś o rześkim strumyku. To mnie w tobie fascynowało. Nieokiełzane myśli, wiecznie związane w supełki, które wielu próbowało rozplątać, bez widocznego skutku. Tylko ósme poty wylali i tyle z tego było.   Przesyłam tobie taki śmieszny przerywnik, dla odprężenia umysłu.   twoje zwłoki są w rozkładzie twoje ciało gnije już twoją trumnę sosenkową pokrył zacny cudny kurz   twoje czarne oczodoły białej czaszki perłą są a piszczele szaro złote jak diamenty ślicznie lśnią   No i co? Zaraz jest ci weselej, nieprawdaż? Przyznać musisz. Oczywiście wierszyk nie dotyczy ciebie. Kiedyś tak, jeżeli twój trup nie spłonie. Póki co, wolę cię zapamiętać obleczoną w ciało. Ładne i zgrabne zresztą. Ale dosyć tych słownych uciech. Musisz jednak przyznać, że ci lżej na sercoduszy.    Tak bardzo tobie współczuję, że masz jeszcze siły na czytanie tych moich ''mądrości''. Tym bardziej, że nie czytam wszystkich twoich, ale jestem przekonany, że ty czytasz moje sądząc po tym, co odpisujesz. Wiem, wredne to z mojej strony, do utraty tchu. Mam jednak pewność, że nie wyznajesz zasady: coś za coś. Ja też jej nie wyznaje. Wolę coś twojego przeczytać, jak prawdziwie chcę, niż czytać na siłę, gdy naprawdę: nie chcę.   To skądinąd byłoby dowodem braku szacunku i lekceważenia twojej osoby. Mam trochę pokręconą psychikę w wielu sprawach. Do niektórych podchodzę: inaczej. A zatem pamiętaj: nie wszystkie moje listy musisz czytać. Na pewno nie popadnę w otchłań obrażań. Chyba, że obrażeń, jak dajmy na to w coś walnę lub ktoś lub coś, mnie.   Aczkolwiek bywa, iż żałość odczuwam wielką, do suchej nitki białej kości. Proszę, poniechaj zachwytów nad tym co piszę, bo jeszcze przez ciebie na liściach bobkowych osiądę speszony, a to spłodzić może, psychiczny uszczerbek na zdrowiu... a to z kolei na braku moich listów. Czy naprawdę jesteś przygotowana na tak dotkliwą stratę?    Dzisiaj znowu byłem latawcem, który pragnął wzlecieć i kolejny raz, spalił lot na panewce. Ciągle ogon wlecze po ziemi. Znowu lecę nie do góry, ale w bezdenny dół, w długą ciemną przestrzeń. Głębiej i głębiej, dalej i dalej. Światło mam głęboko w tyle, ale jeszcze trochę kwantów na plecach siedzi. Nieustannie widzę przed sobą własny cień. Ścigam go, bo nie mam innego wyjścia. Wyjście zostawiłem daleko nade mną.   Kiedy wreszcie będzie koniec. Raz na zawsze. Na zawsze z wyjściem i na zawsze z wejściem. Co będzie po drugiej stronie, skoro potrafię tylko spadać. Kiedyś, gdy mogłem oprzeć jaźń o jasne ściany, to były mi obojętne. Teraz przeciwnie, lecz mijam je za szybko. Są tylko smugami. Bo wiesz jak jest. Światło bez cienia sobie znakomicie poradzi, lecz cień bez światła istnieć nie może.    Nie czytaj tej mojej głupawej pisaniny, jeżeli nie chcesz. Zrób kulkę i wrzuć do ognia. Niech spłonie. Nawet już nie wiem, jak smakuje gniew.    Stoję oparty o ścianę. Widzę lecącą w moim kierunku strzałę z zatrutym ostrzem. Nie mogę ruszyć ciała, znowu przyklejony do otynkowanych, ułożonych w mur cegieł. Są częścią mnie. Ciężarem, którego tak naprawdę nie dźwigam, a jednak odczuwam, jako zafajdany kleisty los. Ciekawe czyja to wina? Raczej nie muszę daleko szukać, by znaleźć winowajcę. Jest zawsze całkiem blisko.    Nagle zdaję sobie sprawę, że nie zabije mnie żadna strzała, tylko kupa duszącej gruzy. Tańcząca kamienna anakonda, pragnąca udusić i wycisnąć: całe posklejane rozdwojone wnętrze, żebym mógł je na spokojnie obejrzeć, przemyśleć i uwolnić trybiki z piasku. Wystawiam ręce na boki. Nic z tego. Odepchnięcie niemożliwe. Czerwone cegły pod skórą tynku, pulsują niczym krew w tętnicy.    Nagle przypominam sobie. To z własnej woli posmarowałem klejem pokręcone ego i oparłem o niby szczęśliwą ścianę. Jakiż wtedy byłem pewny swoich możliwości. A jaki głupi i naiwny. Myślałem, że oderwę jaźń w każdej chwili. Gówno prawda. Sorry.    Nogi nadal zwisają poza parapet mnie. Zasłaniam stopami uliczny ruch i mrówczanych ludzików. Wyciągam ręce przed siebie. Zasłaniam chodnik. Rozkoszny wietrzyk szeleści we wspomnieniach, przerzucając kartki niewidocznej księgi. Niektóre wyrwane bezpowrotnie. Pozostał tylko wzdłużny, postrzępiony ślad.   Nagle zasłaniam wszystko przezroczystością. Tylko spod prawego rogu zwisającego buta, wychodzi dziwna, tycia postać. Widzę ją wyraźnie, pomimo dużej odległości. Pokazuje mi środkowy palec. To matka głupich. Zaraz na nią skoczę i jej tego palucha złamię. Odzyskam wiarę we własne siły i lepszy los.    Pomału kończę na dzisiaj... z tą pseudofilozofią. Na drugi raz napiszę bajkę, co na jedno, chyba wyjdzie. Na przykład o człowieku, który po swojej śmierci, musi całą wieczność leżeć w trumnie na własnych rozkładanych zwłokach, jako pokutę za grzechy, które popełnił. Cały czas będzie tam jasno, a zmysł zapachu nie zostanie wyłączony. Oczu nie będzie mógł zamknąć, leżąc twarz w prawie twarz i żadnego spania. On sam nie ulegnie rozkładowi z uwagi na ciasnotę.   No nie! Nawijam banialuki w sumie lub innej rybie. To jeno metafora. Dla rozluźnienia powagi. Pomyśl o kwiatkach na łące. O modrakach i stokrotkach, makach i pasikonikach. Jak ładnie pachną, dopóki nie zwiędną i zdechną. O białych uroczych barankach, płynących po błękitnym oceanie do złotego portu o barwie słońca, otulonego szatą horyzontu, w kolorze pomarańczy z nadszarpniętą skórką. Co chwila jest oświetlona, obsraną przez muchy, lecz mimo wszystko działającą, żarówką morskiej latarni.     Wiesz co, tak sobie pomyślałem, że jest sprawą niemożliwą, by nie wypełnić czasu całkowicie. Nasze poczynania przyjmują kształt czasu, w którym są. Z tym tylko, że istnieją różne rodzaje: cieczy i naczyń. Największa klęska jest wtedy, gdy takie naczynie rozbić na wiele kawałków i nie móc go z powrotem posklejać, bez względu na to, ile czasu zostało. A jeszcze gorzej, gdy są to naczynia połączone i tylko jedno ulegnie destrukcji, a drugie zostanie całe, lecz i tak rozbite.    Jeżeli przeczytałaś te moje bajanie, to gratuluję cierpliwości. Napisz proszę. Może przeczytamy, a może nie.    Na koniec zwyczajowy przerywnik.    Miłość    zostańmy w naszym świecie lecz zabierzmy butle tlenową z powietrzem może być różnie gdyż ty ze mną a ja z tobą
    • (Amy Winehouse)   więc albo światło albo mrok   reszta to mgnienia  zauroczenia odurzenia    od niechcenia 
    • @befana_di_campi ↔Dzięki:~))↔Pozdrawiam:)
    • @Waldemar_Talar_Talar ↔Dzięki:)↔ Chociaż ja jestem rzadko zadowolony na 99% z tego co napisałem. Raczej nigdy! Chyba każdy tekst?→jest "żywy"→bo można go napisać na nieskończenie wiele sposobów:)↔Pozdrawiam:)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...