Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kilka słów o ludzkim okrucieństwie


Rekomendowane odpowiedzi

Kiedy zupełnie niedawno, przypadkowo utknąłem na parkingu jakiegoś wielkiego Hipermarketu, naszła mnie dziwna myśl. Spojrzałem na zabetonowaną przestrzeń, rzędy wózków na zakupy, dziesiątki przeróżnych samochodów i ludzi upychających bagażniki, zastanowiłem się, jak wyglądało to miejsce dawniej. I nie chodzi mi o czasy PRL – u, czy nawet międzywojenny okres młodego państwa polskiego. Nie. Zastanowiłem się jak wyglądało to miejsce tysiąc lat temu.
Przede mną młoda kobieta, szarpiąc rozkrzyczane dziecko, nerwowo szukała zagubionego samochodu. Z wnętrza samochodu, w poczuciu bezpieczeństwa (z zaparowanych szyb, o zmroku, z pewnością nie było mnie widać) oglądałem tę scenę z niemałą satysfakcją. Dziecko, wrzeszcząc w niebogłosy, wymawiało tylko jedno słowo: „dlaczego?”, matka natomiast, wyrzucała z siebie dziesiątki przekleństw, nie panowała ani nad sobą, ani nad maluchem. I kiedy po kilku minutach szamotaniny, walki z wielkim, ciemnym parkingiem, przy kompletnym braku orientacji, na jej twarzy pojawił się strach, uderzyła mnie w oczy histeryczna scena. Oto podłoże parkingu pękło z hukiem, światła latarnii roztrzaskała wichura, zgasły jasności, Hipermarket zdmuchnęła burza, a spomiędzy szczelin rozerwanego betonu, wyskoczyły, jak fontanny wody z karku wieloryba, potężne, prastare drzewa. W jednej chwili znalazłem się w kniei, już nie w samochodzie, ale gdzieś pod mchem, pod korzeniem przewróconego drzewa i w bladej poświacie księżyca ujrzałem przerażoną, ubraną w skóry kobietę, pędzącą przez ten straszny bór, ciągnącą za sobą dziecko i w przerażeniu szukającą zagubionej wioski. W głębi słychać było wycie wilków, trzaski łamanych gałązek i pomruki czegoś, nie wiem, może żubra, może niedźwiedzia. Kobieta przebiegła koło mnie, zakręciła się wkoło, pobiegła w prawo, potem w lewo i , kompletnie zdezorientowana pognała przed siebie. Bała się. Wiedziała, że w środku nocy, w tym wielkim lesie nie ma szans.
Przeszłość w ułamku sekundy zmaterializowała się przed moim oczami. Przed tysiącem lat musiała tu być knieja, taka historia mogła mieć miejsce i dzisiaj nikt nie ma o tym bladego pojęcia. Być może kobieta przeżyła, być może odnalazła wioskę i uratowała dziecko, być może ta kobieta, tu na parkingu była jej pra, prawnuczką i odegrała podobną scenę, do tej, która przytrafiła się jej prababce, a mój praprzodek siedział w tych krzakach. Tropił niedźwiedzia, żubra, cokolwiek. Tak, mój praprzodek na pewno był mysliwym, żadnym tam urabura paniczem w aksamitnych rękawiniach, w aksamitnych gaciach i aksamitnych koszulach. Żadnym tam zniwieściałym chłopcem z pańskiego dworu, który od rana jęczał, kwęczał i szukał zajęcia, udając ni to poetę, ni to muzyka i trzesąc aksamitnym tyłkiem przed ciemnym borem, nie ruszał się z pałacu na krok.
Rycerzem mój przodek też nie był. Nie lubię jeździć konno, nie ściemniam, że odwaga i smierć w imię wyższych celów jest mi szlachetniejsza, niźli własne członki, nie wywołuję do pojedynku każdego, kto mnie wnerwi.
Uwielbiam mięso w każdej postaci, podnieca mnie do granic obłędu smak surowego tatara, uciekające zwierzątka zachęcają mnie do tego, by je gonić, gdy byłem mały, uwielbiałem bawić się w berka, męczyłem muchy, znęcałem się nad żabami. Mam grupę krwi 0 (wg. najnowszych badań naukowych jest to najstarsza grupa krwi, wywodząca się jeszcze z czasów, gdy mięsożerny człowiek nie jadł nic innego, prócz zwierząt. Ludzie z grupą krwi 0 nie mogą zostać wegetarianami, w krótkim czasie popadliby w ciężką anemię i kolejne choroby). I lubię być blisko ziemi, czuć ją pod paznokciami, w cieniutkich porach skóry, w nozdrzach. Lubię ubrania w jej kolorze, ozdoby w jej stylu. Żadnych plastikowych podróbek, żadnej zbrodni na rzeczywistości Made in China. To wystarczająca ilość dowodów na to, że mój przodek był myśliwym. Kobieta mojego przodka, była kobietą myśliwego. Żadną tam urabura, damą w aksamitnych rękawiniach, w aksamitnych gaciach i aksamitnych koszulach. Żadną tam bladolilicą złotowłosą z wiecznym globusem i omdleniami przy wzruszeniach. Kobieta mojego przodka od rana żuła skóry zwierząt na twarde rzemienie, szyła ubrania i ciepłe koce z niedźwiedzi, a serenady wyśpiewywane przez rycerzy doprowadziłyby ja, co najwyżej do gromkiego śmiechu.
Kim więc ja powinienem być? W świecie, gdzie mięso produkuje się w fabrykach, wstrzykuje się w nie sól, pierwiastki chemiczne, tnie na cieniutkie plasterki, farbuje, okleja folią i wysyła do takich właśnie jak ten przede mną Marketów? W świecie, gdzie łuk i strzałę zamieniono na banknot i monetę, wycięto bór, a pozostały po nim lasek zagrodzono, nazwano i zabroniono weń wchodzić?
W takim świecie, gdzie zwierzęta usystematyzowano i zadecydowano kto może je zabijać, a kto nie, nie mogę przecież uganiać się za posiłkiem po krzakach. Z resztą, komu by się chciało? Kondycja kiepska, grypę łatwiej złapać, niż zająca, węch przytępiony, oko śladów nie widzi, a w Tesco karkóweczka za 9,99 za kilogram, bo taka promocja.
W takim świecie potomek myśliwego powinien zostać dziennikarzem. Czuję, że gdybym dopadł takie skorumpowane bydlę, małego, zapyziałego gryzipiórka co wziął w łapę, żeby czyimś kosztem napełnić kieszeń, gdybym go tak wytropił, wywęszył, poczuł jego pot, wciągnął w nozdrza jego strach, przydusił do ściany, włączył kamerę i zobaczył przerażenie w jego malutkich oczach, moja ekstycacja sięgnęłaby zenitu. Ścięgna, mięśnie, a przede wszystkim mózg, doznałyby euforii i spałbym spokojnie. Pozbyłbym się lęków, nocnych przebudzeń z niewiadomego powodu i tęsknoty. Tak! Tęsknoty. I to tęsknoty, Bóg wie za czym. Bo tęsknię. Kiedy jadę do pracy, tęsknię. Kiedy pracuję, tęsknię. Kiedy piję piwo po pracy, tesknię. Gapie się tępo w telewizor i tęsknię. Za powietrzem, za piękącymi policzkami w mróz, za szumem wiatru w uszach, za błotem, za gliną, za gaszeniem pragnienia w strumieniu, i za tym wszystkim, czego nazwać nie potrafię. I wiem, że gdybym zobaczył te przerażone najpierw, a zdziwione mocno i powoli już pogodzone ze swoim losem oczy tego skorumpowanego ścierwa, i zobaczyłbym je tak samo wybałuszone, a po chwili blade, jak oczy gazeli przyduszonej wielkim cielskiem lwicy, dokonałbym wielkiego spełnienia, czystego katarzis, euforycznego skowytu natury.
I zasnąłbym, zaspokojony.
Tymczasem siedzę w samochodzie, na parkingu i czekam. Czekam, aż ciotki skończą zakupy, podjadą wózkiem i zaczną pakować torby, torebki i torebeczki do bagażnika. Aż zaczną rozwodzić się na tematy promocji, przecen, podwyżek, zniżek i chęci posiadania artykułów ostatniej potrzeby. Aż wkroczą na scenę i zaczną swój koncert, kakofonię dźwięków, histeryczną operetkę o zakupach.
I co ja, kurwa mógłbym mu pokazać? Zakładając, że dałoby się zmaterlializować mojego praprzodka, wykopać kawałek kości, skamieniały włos, paznokieć, kawałek skóry rozciągnięty i zatopiony na wieczność w bursztynie. Wydłubać z niego kawałek DNA, polać wodą, dodać tajemny składnik, zamknąć w szklanym inkubatorze i wyhodować, odtworzyć człowieka z kniei, pierwszego Słowianina z włócznią. Nakarmić go, ubrać, odtworzyć mu pamięć i podsunąć mi pod nos. Taka mała ekstrawagancja, najnowszy hit w internecie. Z okazji świąt 30% zniżki, przesyłasz nam skamielinę, a my odtwarzamy dla ciebie żywą istotę.
Zabrałbym go na wycieczkę. Pieszą. Samochód zbyt by go przeraził, nie wsiadłby do tak głośno ryczącej bestii. Ziemek (tak bym go nazwał, od słowiańskiego imienia Ziemowit), węszyłby, rozglądałby się bacznie i zadawał pytania. W okolicy lasu zadałby pierwsze:
Możeby my na co zapolowali?
E! Ziemek, dzisiaj się nie poluje.
To jak się dzisiaj je?
I wtedy zabrałbym go tutaj właśnie, na ten parking, do tego hipermarketu i pokazałbym jak się dzisiaj zdobywa jedzenie. Podprowadziłbym go do mięsnego, pokazał te kostki, prostokąty, prostopadłościany, plastikowe pudełeczka, te wszystkie mięsopodobne kształty o mięsopodobnym zapachu. I zobaczyłby Ziemek rzędy ludzi sunących ponuro, jeden za drugim, jeden za drugim, zgodnie, krok w krok, wpatrzonych w lodówki, zamrażalki i zrywających z półek te poprzerabiane zwierzęta, jak jabłka z drzew.
To jest drogi kolego przetworzony las – powiedziałbym mu pokazując kolorowy banknot – i ten przerobiony las zamieniamy na przerobione zwierzęta. A przerobiony las dostajemy za to, że przerabiamy i przenosimy z miejsca na miejce wszystko co sie tylko da. Ogólnie więc, zamiast polować, mielimy ziemię i wymieniamy się produktami.
Praprzodek nic by nie zrozumiał. Chyba niewiele by go tu zachwyciło, a już na pewno nie smakowałoby mu mięso.
I gdy tak zastanawiałem się nad tym, co mógłbym mu jeszcze pokazać, przypomniał mi się ostatni urlop. Z żoną zwiedzaliśmy kręte uliczki holenderskich miast. Zachwycały nas kanały, stada rowerzystów, ogromne wiatraki i ludzie w drewnianych butach. Pewnego razu trafiliśmy pod wielką bramę, a na niej napis: „Zoo”. Naradziliśmy się, że warto wejść i dzionek minął jak ta lala!
„Gdybym tak” - myślę sobie - „zaprowadził Ziomala do takiego zoo. Co by sobie myślał?”
Już widzę jak by się naprężył, jakby węszył, jakby go te wszystkie zapachy kręciły, podniecały. Jak by odruchowo szukał łuku, włóczni, czegokolwiek. Kucałby przy każdym wybiegu, skradałby się, cofał i znów wracał. Podniecony jak osiemnastolatek przed „pierwszym razem”, rzuciłby się jeszcze nie daj Boże na jakiegoś zwierzaka. Oczywiście wszystkie byłyby mu obce. Słonie, żyrafy, nosorożce, to istoty nie z jego świata. Ale zapach odchodów i skór doskonale by go nastroił.
Pamiętam taką scenę, gdy z żoną doszliśmy do wybiegu z małpami. Duża przestrzeń, mnóstwo skał i gałęzi, a pośród tego wszystkiego małpy. Żywe, hałaśliwe, wszędobylskie, niewiarygodnie sprawne. Ganiały się, przewracały, skakały, wrzasku co nie miara. Cudownie było patrzeć. Usiedliśmy więc pod parasolem, przy stoliku (obok była budka z jakimś holenderskim bradwurstem z majonezem) i zaczęli podziwać te kaskaderskie popisy. W pewnym momencie pod wybieg doszła kilkuosobowa, holenderska rodzina. Na czele, na wózku siedział niepełnosprawny, młody mężczyzna, wózek pchała kobieta,a obok maszerowali dwaj mężczyźni i dwójka dzieciaków. Zatrzymali się przed małpim gajem, wózek ustawili przodem, tak, że chory mężczyzna mógł wszystko zobaczyć, z ciepłym, rodzinnym uśmiechem coś mu tam szepnęli i, zadowoleni z siebie zaczęli rozmawiać, zapominając całkowicie o wózku. Nie macie pojęcia co się stało. Rodzina, przedumna z siebie, że zabrała to wątłe, unieruchomione ciało z ciasnego, dusznego pokoju, do świata, gdzie ruch jest największym pięknem, gdzie jest muzyką, krwią i życiem (bo harce tych ssaków, były kwintesencją ruchu), nie pomyślała o tym. Zajęci pożeraniem majonezu i dyskusją w niezrozumiałym dla mnie języku, odłączyli się od najpodlejszego czynu jaki udało im się zrobić.
Na wybiegu małpy krążyły jak krew w żyłach sportowca. Oczy sparaliżowanego mężczyzny, najpierw niespiesznie, a w końcu coraz żywiej zaczynały śledzić ten ruch. Wyglądało to pięknie, małpi taniec i odbite pląsy w oczach człowieka. Krótkie dźwięki wyplute z gardła oznajmiające radość, drgawki na wózku przypominające ruch i ukazujące szczery, choć wyjątkowo nieporadny zachwyt na pięknem świata.
Uśmiechnąłem się do siebie, zrobiło się przecież tak miło, tak rodzinnie. Patrzyłem więc jak nieproszony gap, wkradłem się w ten malutki swiat, wlepiłem wzrok i ssałem co się da. Czułem, że ładuję akumulatory, że świat jest tak cudownie skonstruowany, że pragnę już, właśnie teraz, przedłużyć gatunek i nie pozwolić, by ten świat się skończył! Jakież jednak nieprzewidzine są przyszłe wydarzenia. Kolejne sekundy sprawiły, że pożałowałem tego, że tutaj przyszedłem.
Twarz człowieka na wózku zmieniła dygot, dźwięk głosu z radosnego, zamienił się w histeryczny, choć wciąż na tyle cichy, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Ale najgorsze było to, co stało się z oczami. W ciągu sekundy podwoiły objętość, niemalże wyszły z orbit, zrobiły się wściekłe, nienawistne, boleśnie ogromne. Człowiek stękał, a rodzina trawiła wieprzowinę i majonez.
Oto niesprawne mięśnie, nakarmione obrazami przekazanymi przez oczy, zapragnęły wygiąć się i stworzyć ruch, oto spruchniałe ścięgna, na rozkaz zrozpaczonego mózgu, podjęły bezskuteczne próby dźwignięcia rąk i nóg, oto kości, słabe i kruche uzewnętrzniły najgłębiej ukryte sny o bieganiu.
Charkot dobywający się z gardła świadczył o największym dramacie jaki ten człowiek przeżywa w swoim półmartwym ciele. Zazdrość i nienawiść do lekkości z jaką małpy rządziły swymi ciałami, wprawiły tego człowieka w niemą histerię. Chciał stąd uciec? Może chciał umrzeć? A może rzucał zrozpaczone rozkazy obumarłej armii, armii nieskutecznej, rozbitej w pył, zgładzonej przez wroga? Jak stojący na wzgórzu, osamotniony, ociemniały przywódca, nie dopuszczający do siebie myśli, że ma pod sobą już tylko trupy, że jego wojsko przegrało najważniejszą bitwę i jego dni są już policzone. Nie chciał w to wierzyć. Chciał ich wskrzesić, ryknąć na nich, by wstali, by nie byli takimi mięczkami, by ruszyli i dźwignęli tę wielką machinę, jaką jest jego ciało. Ciało podbite. Ciało zniszczone. Ciało pod rozbiorami obcych mocarstw. „Nie będzie stwardnienie rozsiane pluło nam w twarz!”.
I kiedy pojął różnicę między zwinnością małp, a swoim zamknięciem w niemym bezruchu, kiedy poddał się po nierównej walce z własną niemocą, oklapł i stał się jeszcze bardziej nieruchomy, niż kiedykolwiek. Stopił się z tym smutkiem, zastygł, zsiniał, upodobnił się do skały i patrzył już zupełnie donikąd. Zwiesił głowę w poddańczej pozie, zamarł. Jego umysł wybrał stan sprzed Wielkiego Wybuchu.
Tymczasem jego rodzina dyskutowała o cenie Coca – Coli, i o tym jak to dobrze, że zabrała Harolda do Ogrodu Zoologicznego. W końcu chłopak coś zobaczy, odpręży się i zazna troszkę szczęścia. Nie, nie znam holenderskiego, ale dosoknale wiem o czym mówili.
Co by powiedział Ziemek? Zapytałby, dlaczego ten człowiek jest taki dziwny.
Jest chory, niesprawny – odpowiedziałbym mu – nie potrafi się sam poruszyć, trzeba mu pomagać, w twoim świecie na pewno by zginął.
Później wszystko bym mu opowiedział. Dlaczego go tu przyprowadzili i jak się na początku cieszył.
Ludzie z czasów Ziemowita na pewno byli inni, nie mieli tyle spraw na głowie, nie zajmowało ich tyle głupot. Wszystko było jasne i wyraźnie, poglądy klarowne i sprecyzowane. Pojęciownik podzielony na dwie części: po jednej stronie rzeczy właściwe, po drugiej niewłaściwe. I nic pośrodku.
Ziemek (myśliwy, a więc nazwany by dzisiaj przez niejednego bezwzględnym mordercą zwierząt) patrzyłby chwilę na tę scenę, zastanowił się i zapytał:
- Marcel, dlaczego ludzie w twoim świecie są tak bardzo okrutni?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 6 miesięcy temu...
  • 2 tygodnie później...
  • 7 miesięcy temu...

Dobre. Porusza w jakiś sposób. Może nieco rozciągnięte, ale może to ja niecierpliwy jestem. Dwie rzeczy mnie niepokoją pierwsza:

"Przed tysiącem lat musiała tu być knieja, taka historia mogła mieć miejsce i dzisiaj nikt nie ma o tym bladego pojęcia. Być może kobieta przeżyła, być może odnalazła wioskę i uratowała dziecko, być może ta kobieta, tu na parkingu była jej pra, prawnuczką"

Jeśli to się działo 1000 lat temu to tych pra musiałoby być znacznie znaczenie więcej :) lepiej to rozwiązać w inny sposób. Zresztą praprawnuczka i wszelkie "tym podobne" pisze się razem.

no i jeszcze to "urabura" mi jakoś nie pasuje, resztę zwrotów z języka potocznego jakoś przełknąłem bo to w pierwszej osobie leci i takie gawędziarskie jest.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Może nie zauważyłeś, ale my się tu na forum nie obrażamy nawzajem i nie mieszamy z błotem naszych tekstów, jak ci się coś nie podoba twoja sprawa, ale na przyszłość pohamuj się z lekka, a moderator to chyba śpi... ale nie bój się już mu podesłałem cynk coby tu zajrzał. najpierw pokaż, że coś potrafisz i dopiero wyskakuj z takim czymś do innych.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...