Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'młoda polska' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 5 wyników

  1. Jeśli Drogi Czytelniku, swego czasu zaczytywałeś się w prozie Grabińskiego lub onirycznych wizjach Schulza, lub jeśli bliski jest Ci francuski modernizm, Belle Epoque czy dekadentyzm. To zerknij proszę i jeśli masz takie życzenie, pozostaw komentarz i ocenę pod moim poematem "Odyseja". Jest nieukończony jak wiele moich prac. Lecz może kiedyś uda mi się doprowadzić go do końca. Hamulce i kotły grzały się w piekielnym ukropie, nie spuszczanego od dłuższego czasu powietrza. Żółte, cyklopowe oko lokomotywy, rozbłysło nagłym i ostrym światłem na torze, lewitując w rozrzedzonym powietrzu, skwarnego nadal zmierzchu. Żelazny smok gnał przed siebie coraz to śmielej i prędzej. Ciągły ruch, idealnie zgranych kół, turkoczących na świeżo ułożonych szynach, Ciągnących się wężową strugą ku kolejnej stacji przetokowej lub przeładunkowej. Na tej bocznej linii używanej sporadycznie jedynie w wybitnie ważnej potrzebie nie było stacji pasażerskich jak i gminnych, niewielkich przystanków. Była to linia głównie używana przez wojsko i na jego potrzeby stworzona. A teraz gdy echa kawaleryjskich szarż i armatnich salw przebrzmiały już wśród poszarpanej i wykrwawionej linii frontu. Gdy wrogie armie nie składając sobie winszującego hołdu ani nawet nie ściskając na pojednanie dłoni. Odeszły, zwrócone plecami ku sobie i mącąc jedynie kurz i piach, zaległy po ustronnych, półdzikich gościńcach, prześlizgnęły się na powrót przez umowne jedynie linie granic. Mijając bez słowa wstydu i hańby a może jednak glorii zwyciężonych, wapienne, zatarte smugami słoty i wichru słupki graniczne. Starali się nad wyraz mężnie i heroicznie, by przesunąć je choćby o cal, metr, kilometr. Na nic to wszystko. Ich pobratymcy. Często chłopcy, wchodzący dopiero w wiek męski. Zostali tam na ziemi spalonej, niczyjej. Ich ciała posiniaczone i splamione juchą. Wkręcone w sidła kolczastych krzewów drutu. Ich czaszki spękane, końskimi kopytami, A oczy wybałuszone w zdziwieniu, że to już na samym wręcz początku życia, nastał jego kres. Wojna płodzi bohaterów. Leżą tam na ugorach bez ciemni grobu i krzyża z brzozowej kory. Legli tysiącami we śnie z którego nie wybudzą się już nigdy. Muchy jedynie płodzą w ich oczodołach i ustach rozwartych śmiertelnym spazmem swe plugawe potomstwo. Rozłączeni brutalnie ze światem jaki znali. Ze szkołami i uniwersytetami. Z fabrykami i kopalniami. Z sadami i polami Wreszcie z uciechami jak kina, teatry, opery. Muzea, restauracje, bary. Parki i kafejki. Zostawili je żywym. Tak samo jak swe połowice. Zalęknione i wiernie trwające przy nich choćby i w godzinie śmierci. Listy z odbitymi szminką ustami. Zroszone wonią perfum. Gniły teraz na równi z ich kochankami w ciemnych transzejach okopów. Ale byli i tacy, którym się udało. Choć przez to czego doświadczyli. Modlili się co dzień o lekką śmierć. Przeżyli jednak na przekór rozumowi A dzięki frantowatej zachciance Boga i jego stróżujących niby to nad ludzkością aniołów. Przeżyli może i w imię miłości. Na przekór nam, ludziom z serc wyprutym. Z emocji i pragnień skutecznie wypatroszonym. Przez ten świat i miłość właśnie. Nam też niewielu pozwolono przeżyć to piekło wojny. Choć dla nas śmierć nie byłaby karą ni zbrodnią. A wyzwoleniem z kajdanów życia. Świeże pokłady bukowe tłumiły wstrząsy lecz nie dźwięk. Tuk, tuk….tuk, tuk…. tak, tak…. Skład szedł nadal na pełnej prędkości. Z rzadka na ostrym łuku lub zejściu z przewyższenia, zagrały metaliczną skargą hamulce. Para uciekała przez nieszczelne miejscami osłony. Rozmywała w budzącą się noc, białymi obłoczkami. Gdyby kto patrzył z dalsza. Powiedziałby, że pociąg gubi swe duszę. Jak demon w ruchu nad przeklęta ziemią. Krążący od przystanku do stacji, coraz to dalej i prędzej. Coraz śmielej i pewniej. Mając za nic potrzeby swych pasażerów. Ich emocje i namiętności. Skargi czy żale. Żyjący tylko dla potrzeby wiecznego ruchu. Tańca, gdzie sceną była jedynie szerokość szyn. Spełniającego mit o Odyseuszu. Wiecznym tułaczu, który na żadnej ze stacji nie może czuć się jak w domu. Jego pojawienie się na linii stacyjnych semaforów i dróżniczej budki. Jest przyjęte tak samo obojętnie jak odjazd z przypisanego peronu. Dla każdego jest jedynie bestią w ruchu. Wolnej od ludzkiej powierzchowności. Jednak i on ma serce. Złożone z kotła i tłoków. I cóż z tego, że goreje ono wręcz od środka. Skoro to nie miłość go ogrzewa a potrzeba ucieczki, tułaczki. Samotności. Tak,tak … tak,tak… tuk,tuk… Przedział oświetlony gazowymi lampami był przytulnym i ciepłym miejscem. Dającym wytchnienie po miesiącach spędzonych w błotnistych, wypełnionych do kostek, brudną choleryczną wodą, śmierdzących prochem, potem i gnilnych rozkładem ciał, zawsze zbyt płytkich i zbyt wąskich okopów. Nie licząc stukotu kół, trzasku klejonych obramowań okna i drzwi, dość głośnego drgania stolika podróżnego oraz sporadycznych rozmów współpasażerów, dobiegających z sąsiednich przedziałów oraz korytarza a także odwiedzin konduktora. Panowała cisza. Potęgowana jeszcze tym co ujrzeć można było za oknem, uchylonym na oścież, by wiry zasysanego tu powietrza, mogły przyjemnie chłodzić zmęczone oblicza. Za oknem obraz był monotonny w swej idyllicznie, wiejskiej prostocie tej zubożałej prowincji. Jedyną oznaką nadchodzących, cywilizacyjnych zmian była nitka torów kolejowych, zaplanowana w ministerstwie a ułożona przez robotników tak by omijać jak najszerszymi łukami i serpentynami osiedla ludzkie. Wyglądało to tak jakby cud techniki i postępu uciekał od strzech i drewnianych, dusznych izb. Z rzadka gontów i murowanych chałup. O ciężkich okiennicach, uszczelnianych kitem. Jedynym podobieństwem, mieniły się kominy chlebowych pieców kaflowych. Strzeliste i smukłe to znów grube i owalne. Niczym ich odpowiedniki na transatlantykach czy wojennych pancernikach. Dymiły aż miło w te bezkresy stepu. W ich dotąd nienaruszoną, świętą wręcz strukturę naturalizmu. Demoniczny tułacz, widział te osiedla, Te strzechy i dymy kominów. Wielokrotnie zwalniano mu osłony i wtedy mógł wydać swój przeciągły okrzyk, nie mający żywego odpowiednika w świecie. Tony grały równo. Z początku może trochę zachryple, lecz już po kilku sekundach gwizd odbijał się echem po polach, zaścielonych dojrzałym już zbożem, wchodził gładko jak nóż w lesiste, gałęziste granice zagajników i małych odseparowanych sztucznie dębin. Na ten dźwięk natura jeszcze nie była tu widać gotowa. Trwożyły się jej małe dzieci. Te skrzydlate, ulatywały w niebo by po chwili jednak chmarą osiąść na kolejnym poletku, płotach obejść czy w starych, powykręcanych czasem okrutnym i zarośniętych siwozielonkawym mchem, sadach. Inne jak lisy, zające czy osiadłe przy rzecznych brodach bobry. Czmychały pod krzewiny, gąszcze, splątanej leszczyny czy wodne szuwary pełne liliji i wodnych pałek. Krótki szmer, plusk czy odgłos pazurów tarłych o pomietą, starczymi bliznami korę Odpowiadał na zew nowego ducha czasu. Duszy ze stali i nitów. Nie mającej swej wolnej woli, uczuć, wspomnień i co najważniejsze nie potrafiącej kochać, współczuć, śnić i pragnąć. Będąc tworem zupełnie zimnym i nieczułym. Technologia wygra z ułomnościami człowieka. Chyba, że to człowiek dobrowolnie stanie się takim robotem, którego to nic nie dziwi, nie rani. Który unika innych jak ognia. Nie kocha, nie płacze. Jest jedynie obserwatorem a nie odbiorcą. Nie śni i nie marzy. Żyję tylko tym co tu i teraz. A przyszłość? Jeśli nawet jest godna temu by o niej myśleć i zaprzątać sobie głowę. To jest ona bliźniacza do dnia obecnego. Latami całymi w kółko, przeżywanie tego samego dnia. Czynności ludzkie stają się maszynową procedurą. A stery przejmuję pustka egzystencji, która wtacza życie na jeden tor, którego ostatni przystanek jest znany od dnia narodzin. Jest nim śmierć u wylotu tego ślepego toru. A zamiast secesyjnego, budynku stacji, parowozowni i warsztatów na manewrowni. Jawi się tym, że za zapuszczonym, ukrytym we mgle wiecznej peronie, jest nie tchnące życiem i beztroską miasteczko a pogrążony w słotnej zadumie żałobnych dymów świec nagrobnych. Cmentarz świata przeszłego i grób każdego z nas. Starałem się odprężyć i uwolnić od nawracających imaginacji i retrospektyw ostatnich morderczych wręcz miesięcy. Ciągle wydawało mi się, szczególnie gdy przebywałem na otwartej przestrzeni w nowym i nieznanym mi miejscu, że śledzą mnie oczy obcych i szczelnie ukrytych w miejskim kolorycie, postaci o jakże wrogim nastawieniu. Często zdarzało mi się wpadać w panikę tak głęboko paranoiczną, że zwykły spacer zamieniał się w walkę o przetrwanie wśród ścian labiryntu kamienic i budynków. Potrafiłem zatrzymać się nagle pośrodku chodnikowej arterii, błagać zalęknionym wzrokiem, pełnym łez o pomoc. Lecz nikt nigdy nie podjął się tego by złączyć swój wzrok z moim. Nikogo nie zajęły choć na moment moje próby odzyskania równowagi i błogiej stabilizacji. A ja wieżgałem się jak ogarnięta lękiem o kruchy żywot, ryba w sieci. Kręciłem się wokół własnej osi w duszącym płuca zapętleniu. Nie byłem do końca ani w teraźniejszości ani w nagłym fantasmagorycznym acz gorzkim wybuchu przeszłych portretów zdarzeń. Moje nogi grzęzły w sposób niewytłumaczony w betonowym więzieniu, chodnikowej mozaiki. Po wybrukowanym kocimi łbami rynku, stąpałem jak po minowym polu. Wzdrygając się za każdym razem gdy podeszwa moich butów stykała się z coraz to większą powierzchnią, śliskiego, wyjeżdzonego kamienia. Bezsprzecznie byłem ogarnięty chorobą. Traumą doświadczonych okropieństw wojny. Dnie całe spędzałem w łóżku. Budząc się z nieludzko zdeformowanymi postaciami moich poległych przyjaciół na piersi. Sąsiedzi byli mi z początku pomocni. Czasami nie byłem już w stanie spędzać nocy w mieszkaniu. Spałem więc lub jedynie drzemałem pokątem na klatce schodowej. Rzadziej w samym progu własnych drzwi. A to sąsiadka wyniosła talerz z zupą. A to sąsiad wracający z urzędu, wstępując wcześniej na jednego do pobliskiego baru, dosiadł się do mnie na schodku i poczęstował egipskim. Zamienił kilka miłych zdań. Zaproponował kieliszek wiśniówki. Czasami poratował nawet kilkoma złotymi. Poklepał po męsku po ramieniu i odszedł ku swemu mieszkaniu, klucząc za sobą drzwi. Byli jednak i tacy, którzy brali mnie za narkomana i świra. Na czele z córką piekarza, którą znałem przecież od pacholęcia a jej ojca od czasów beztroski kawalerskiej. A teraz przepędzała mnie z piekarni ilekroć choć tylko mój cień rzucił jej się w szaro błękitne oczęta. Dochodziło nawet ku temu, że musiałem prosić postronne osoby by kupiły mi chleb lub krasno wypieczone bułeczki. Lustrowali mnie wtedy od stóp do głów i nie stwierdzając widać w mej aparycji, mężczyzny w średnim wieku, żadnych śladów bezdomnego włóczęgi lub co gorsza obdartego i brudnego pijaka, zgadzali się w większości ochoczo pomóc a nierzadko nawet dorzucając mi pieniędzy na drugi bochenek lub coś słodkiego. Rodziny tak bliskiej jak i dalekiej nie miałem. Przyjaciele z dawnych dni w większości porozjeżdżali się po czterech stronach świata. Część, pochłonęła wojna. Ci którzy zostali blisko a udało im się zrobić kariery lub odziedziczyć niemałe majątki. Z dnia na dzień przestali odwzajemniać moich ukłonów lub ostentacyjnie przechodzili na drugą stronę ulicy, nie siląc się nawet na skinienie głową. Byłem prawdziwym życiowym rozbitkiem. Wyrzuconym na bezludną wyspę. Wołać o pomoc z jej brzegu było bezzasadnym a nadzieja na to, że akurat w niedługim czasie na kursie jej piasków będzie płynął jakiś statek i mnie uratuje, byłoby ironią wręcz prześmiewczą. Na przeprowadzkę brakło mi funduszy. Na ucieczkę w opium, brakło funduszy. Na oddanie się w ręce psychiatrów i przytułku. Zawsze był dobry moment. Choć zbyt mocno ceniłem swój inteligencki świat. Przewagę chłodnego rozumu nad przekupnym sercem. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć w poznanie i wiedzę. Dokąd dane mi myśleć, dotąd będę na tym świecie. Jeśli coś faktycznie dawało mi wytchnienie i choć chwilowy powrót do beztroskich wspomnień, to było to pisanie. Starałem się zebrać od powrotu z frontu kilkukrotnie na rozpoczęcie opisywania doświadczeń z miesięcy spędzonych w okopach Wielkiej Wojny. Lecz ilekroć stalówka już prawie stykała się z bielą kartki, tylekroć nie potrafiłem zmusić się do postawienia choćby kreski. Dlaczego? Bo realizm tych dni był przesiąknięty grozą śmierci. Oddany na pastwę opisów tak makabryczno szczegółowych, że zwykły odbiorca byłby porażony ogromem bólu i cierpienia nie jednostki człowieczej a całej cywilizacji małych, podłych ludzi, co jedynie potrafią się bić, strzelać, zabijać a potem godzić nagle i znów wbijać znienacka nóż w plecy. Hołubią śmierć i zniszczenie. Eksterminację i dehumanizację. Oddają cześć politykom jako złotemu cielcowi a potem idą pokornie na rzeź w milczeniu i zgodzie. To są ich bohaterowie i obrońcy. Łotry bez czci i wiary. Wojna nie zmienia tylko tych, którzy udając się na jej fronty, już dawno byli martwi. Bez grama szacunku. Bez oznak uczuć. Nie odczuwając bólu. Poza istnieniem. Poza życiem na marginesie świata widzialnego a tym czego lepiej nie widzieć. Oddziały straceńców, którzy wszystko i tak już stracili. Mogli wygrać jedynie trafienie miłosierną kulą. Poczuć ten chłód. Stagnację. Ostatnie uderzenie serca. Powietrze wpadające przez okno przedziału, tchnęło już lekko wilgotnym chłodem. Leżałem, wyciągnięty jak długi z nogami zarzuconymi prawie na miejsce naprzeciw. Mimo tej dojmującej pustki w krajobrazie, mimo depresyjnie smutnych wspomnień. Mimo braku celu i własnej końcowej stacji. Było mi dziwnie błogo i beztrosko wręcz. Ostatni raz dane mi było podróżować tą linią i składem. Ostatni raz miałem na sobie mundur podoficerski. Jechałem do małej jednostki wojskowej by pożegnać się z rolą żołnierza i znów być zupełnie anonimowym człowiekiem. Zniszczonym i wyczerpanym trybikiem machiny społecznej. Anonimem, który cieniem już tylko odznaczał swą bytność w skupiskach ludzi. Lekarze po przebadaniu mojego przypadku, stwierdzili u mnie rozwinięta znacznie nerwicę frontową. Po krótkim wywiadzie i opisie im moich objawów choroby, stwierdzili na krótkim konsylium, że na kolejne moje skoszarowanie, pozwolić nie mogą, albowiem mój stan jest na tyle niestabilny psychicznie, że stwarzałbym zagrożenie śmiertelne, tak dla siebie samego jak i reszty oddziału. Komisja lekarska sporządziła stosowne dokumenty odnośnie mojej sytuacji i wsadziła je do niedużej, białej koperty, lakując ją jeszcze pieczęcią urzędową. Po wszystkim wręczono mi ją ze słowną adnotacją o tym żebym jak najprędzej dostarczył dokumenty do swej jednostki przydziałowej. A więc byłem w drodze ku temu. Pociąg wyraźnie zwolnił. Stukot jego kół był teraz poprzecinany dłuższymi pauzami. Tłoki zmniejszyły obroty a nadmiar pary wyrzucono przez boczne osłony lokomotywy. Skład pokonywał właśnie dość ostro poprowadzony łuk szyn. Na tyle wygięty bym mógł ujrzeć w kompletnej już ciemni, zarys metalowego potwora, który zasapany przewodził oswietlonemu korowodowi wagonów. W wielu oknach poprzedzających mój wagon, majaczyły ogolone głowy niedawnych towarzyszy broni. Wielu z nich miało w ustach egipskie lub prezydenckie o krótkich, białych filtrach. Zajęci beztroską zabawą, rozmową i śmiechem. Zupełnie tak jakby koszmar wojny był jedynie niegroźnym zwidem, majakiem, snem, który przepadł bez wieści gdzieś w zakamarkach umysłów. Zbłądził ku niepamięci i niezaistnieniu. Wyparcia. Ostatniej deski ratunku, kruchej ludzkiej psychiki i natury. Ja wolałem pamiętać. I pielęgnować w sobie ten ból na tyle by nigdy choćby i w obliczu starczej kiedyś śmierci, nie zapomnieć i przywołać żywe twarze tych, których pochłonął front i jego kolczaste zasieki. Choć wielokrotnie próbowałem oszukiwać swe ciało i umysł, że nic takiego jak wojna nie miało miejsca a to jedynie moja defetystyczna i nihilistyczna gorączka umysłu spłodziła tego demona, który pożarł mi duszę. Nie lubiłem i nie chciałem wspominać obrazów wojny, nawet w gronie towarzyszy niedoli. Zresztą nie ciągnęło mnie do ich towarzystwa. Wolałem samotność i cichą żałobę serca. Ale nie byłem im ani wrogiem ani przeszkodą w ich okazywaniu i odreagowywaniu traum. Nie bolało mnie gdy widziałem ich na ulicach, barach czy dworcach w uściskach młodych dzierlatek, statecznych wydawać by się mogło panien czy rzadziej w pułapce wymalowanych ust ulicznic i barowych naciągaczek, które za dawkę białego proszku czy opium były gotowe oddać się w ręce rozkoszy bluźnierczych i obcować z technikami miłosnymi, których nie skąpiły swym darczyńcom. Po latach głodu, lęku i cierpienia. Wszyscy gotowi byli choćby duszę diabłu zastawić, byle tylko uczuć ulgę i bawić się, kochać. Czuć się jak wolni wreszcie ludzie. Na takich jak ja spoglądano, ze współczuciem i zarzenowaniem. Tylko dlatego, że nigdy nie wróciłem tak naprawdę z wojny, która już się zakończyła. Nie ja ją w sobie rozpętałem i nie ja będę musiał ją zakończyć. Nawet nie wiem czy mógłbym. I czy w ogóle chcę. Słyszałem dobrze ich wesołe rozmowy, śmiechy i szampańską zabawę. Westchnąłem ciężko. Poprawiłem się w fotelu i znów starałem się wyizolować. Odejść w mrok. Pociąg poszedł widać za moim przykładem bo westchnął również po raz ostatni i zatrzymał nad wyraz delikatnie. Początkowo myślałem, że stoi przez jakiś nagły sygnał na linii oznajmiający przepuszczenie innego składu lub lokomotywy z drużyną konduktorską z pobliskiej stacji. Później pomyślałem o semaforach stacyjnych, które wstrzymały skład z przyczyn technicznych. Możliwe, że nie usłyszano lub nie dostrzeżono nas na czas i dyżurny ruchu lub naczelnik wydali spóźniony rozkaz oczyszczenia toru lub nastawienia zwrotnicy we właściwe położenie. A może i sam postój był nie planowy i gdzieś w oddali wydarzył się wypadek innego pociągu lub dwóch składów i przez to wstrzymano wszystkie pociągi w okolicy. Tymczasem na korytarzu posłyszałem głośne kroki, w dobrze podbitych i ciężkich butach. Za firaną drzwi przedziału, mignął mi mundur konduktorski i czapka. Minęła ledwie krótka chwila i w rozchylonych drzwiach stanął młody konduktor. Był niski ale krępy. Jasne włosy miał starannie zaczesane pod czapką, która była chyba o numer lub dwa za duża na jego lekko trójkątną głowę bo zamiast siedzieć sztywno na jej obrysie, osiadła dość prześmiewczo na odstających mocno uszach. Twarz jego nosiła ślady po ospie. Krzywa i zadarta lekko górna warga, odsłaniała prawie górne zęby. Oczy miał małe i zaczerwienione. Ich niebieskawa bladość kontrastowała mocno z purpurowymi wręcz wypiekami. Widać mocno zaskoczyło go to, że przedział zajmowałem sam. Bo rozglądał się po nim raz w lewo to znów w prawo tak jakby w trakcie zabawy w chowanego lustrował każdy kąt pomieszczenia będąc święcie przekonanym, że wszyscy ledwie sekundę przed jego wejściem pochowali się dla draki lub kaprysu. Wreszcie skupił wzrok na mnie i pełnym zaskoczenia głosem zapytał - Pan podróżuję tutaj sam? - Nie dał mi wiele czasu na odpowiedź bo po chwili nie czekając na nią poprosił o bilet lub legitymację wojskową. Gdy on lustrował moje dane ja odpowiedziałem. - Jak Pan widzi, podróżuję sam lecz czy to oznacza, że określić mnie można samotnikiem? Wszędzie ludzie dobrze się bawią, śmieją się i piją na umór. A ja widzi Pan. Tylko siedzę przy oknie i wyglądam w milczeniu na ten boży świat. Czy to pana nie dziwi? - Drogi Panie… nie wgłębiam się w odczucia pasażerów aż tak głęboko by po ledwie omiotaniu wzrokiem, będąc bezsprzecznie pewien kto kim i jak się czuję. Jestem konduktorem. Odczuwam duszę i emocję pociągu bo taka tu moja rola i dola kolejowa. - A więc jest Pan częścią serca i jestestwa tego pociągu. Trwałym elementem jego doczesnej roli i trwania. - odebrałem z jego ręki dokument i ułożyłem go na półeczce - Atomem w wiecznym ruchu na fali szyn. W trzewiach tego maszynowego potwora, który pożera kolejne kilometry trasy, całe dnie, tygodnie… lata. Bez końca. W ciągłym ruchu. Gonitwie za celem. Piękne jest życie konduktora. Widziałem, że chcę ruszyć już dalej ku kolejnym przedziałom, spieszno mu było bardzo więc rzucił tylko na odchodne - Nie tak piękne i chwalebne jak życie żołnierza - wskazał na pagony na moim mundurze i tarcze. - Zasczytnie i chwalebnie jest ginąć za ojczyznę i jej wolność a nie rozpamiętywać ślepy los fortuny, której pociski mijały mnie widać skutecznie. I konsekwencje tej ślepoty losu będę dźwigał jako najsroższy ciężar aż do samego końca. Widać z jednej strony odczytał słusznie moje słowa a z drugiej nie chciał dać tego po sobie poznać. - Kolejna stacja przed nami. Żuromin… czy będzie Pan na niej wysiadał? - Nie. Jadę z Wami aż do końca. Ale dziękuję, że Pan zapytał. Wiele osób wysiadło na stacji. Kilkoro nowych pasażerów zasiliło stan osobowy. Tak się złożyło, że zyskałem dzięki temu współpasażera w przedziale. A było to widać zrządzenie losu. Bo zbyt wiele nastepstw przedziwnie zaskakujących wynikło z naszej rozmowy. Młody konduktor, uchylił sztywny, skórzany róg czapki w pozdrowieniu i z życzeniem spokojnej dalszej części wieczoru, opuścił przedział i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Znów mogłem chłonąć to co działo się wokół pociągu. Tak na peronie jak i korytarzu. Dzwonki telegrafu biły jak oszalałe. Radiotelegrafista ostały na nocnym dyżurze w budynku stacji musiał harować w pocie czoła by wyłapywać sens meldunków, które wpływały jak szalone. Musiał sprawnie i rzetelnie odpowiadać sąsiednim posterunkom na każde zadane przez nich pytanie odnośnie opóźnienia składu, jego długości czy opisania wszelkich przeszkód na które pociąg natrafił po drodze lub na które może się jeszcze natknąć...
  2. Monarchie są dziś tylko wydmuszkami, odzianymi w złoto i klejnoty swoich potężnych przodków. Demokracja, jest głupią i ułudną efemerydą dla ciemnych umysłów słabych ludzi. Totalitaryzm to piękny a zarazem drapieżny ptak, który najpierw wychowuję jak najlepiej umie swe młode w gnieździe. Lecz pewnego dnia, bez powodu brutalnie je zabija. Przyszłość jest zbyt przerażająca, by w nią nieroztropnie patrzeć. Na szczęście wszystko co zdarzyć się mogło już kiedyś nastąpiło. Tylko przeszłość jest nauką i nadzieją. Krwawiącego świata. Konającego państwa. Księgi i żywioły mają wieczną pamięć. Kształcą mnie stare tomy i manuskrypty. Piękną i bogatą wiedzą jak bursztyny z Bałtyku. Tylko znajomość praw i pojęć obnaża świata prawdę a kłamstwo tnie na pół jak bezduszna brzytwa Ty masz władzę i wiedzę milionów. Poeto, filozofie, historyku. Lubię widzieć wszystko takim jakie faktycznie jest. Bez zbędnych zdobień wyobraźni. Zabawy i głos serca to wierutne bzdury i tania szopka. Okazywanie uczuć to słabość najgorsza. Lepsza jest nieruchoma maska. I gruby jak zbroja, zimowy, dwurzędowy płaszcz dekadenta wełniany. Na cóż mi uśmiech fałszywy towarzystwa. W mej lichej, zimnej i trąconej rozkładem suterenie. Mi towarzystwa dotrzymuję wiatr i deszcz za oknem. Karta wiersza przed oczyma. Pistolet i napoczęta wódka na stole. Tylko tak poznasz świat i piekło ludzkiego umysłu. W najniższym jego kręgu pokutuje, za grzech prometejski, poeta. Dla mnie za anioła. A dla ludzi za diabła przebrany.
  3. Wiersz - manifest Pochwała sztuki i modernizmu. Spowiedź poety- wyklętego. To w końcu moje życie i moja niezależna decyzja, nie stojąca w sprzeczności ani z etyką ani z żadną filozofią, tak tych roześmianych, bezkompromisowych hedonistów. Jak i stoicką martwotą, stalowych źrenic, zastygłych w niedoli losu defetystów. W końcu przestali mnie przekonywać. Choć widziałem dobrze, że moja upartość nadal stała w otwartej sprzeczności dla ich bądź co bądź, niedorzecznych racji. Przewieźli mnie do południowego skrzydła. Gdybym przemierzał oddział, usytuowany na jego pierwszym piętrze, sto lat temu. Byłbym jedynie wyprutą z człowieczych włókien jestestwa lalką. Leczoną metodami katów nie wybawicieli. Zgasłym żywotem bez blasku duszy. Skupionym, mętnym wzrokiem, zupełnie pustych oczu. W jeden nieodgadniony punkt, osadzony w planszy rzeczywistości. Moja skóra byłaby, spalonym wrakiem. Szczerniałym i owrzodziałym ropnymi pęcherzami, powstałymi od metalowych pasów, podłączonych czerwonymi kablami do elektrycznej klatki. Moja czaszka niczym księżyc, nosiłaby ślady lobotomicznych wyrw. Głęboko szukano wówczas przyczyn obłędu. Zupełnie niepotrzebnie i błędnie. Co mnie doprowadziło do obłędu i miejsca w którym teraz się znajduję? Do jasnego, dużego, lekko kwadratowego pokoju o jasnozielonych, krzywo szpachlowanych ścianach. Mojej izolatki. Samotni jakiej pragnąłem. Na moje ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Ostatni ziemski dzień. A potem ostatnie zamknięcie powiek. Wolę zamknąć je sam. A potem już tylko korytarze świateł i wspomnień. I tak przez wieczność. Mam taką nadzieję. Bo nie boję się śmierci. Przeciwnie. Boję się nie odczuwania bodźców. Wyłączenia istoty poznawczej. Niespełnienia się mitu życia po życiu. Jak to być może, że mózg umiera? To niesłychanie niedorzeczne. Ja chcę istnieć. I myśleć. I tworzyć. Po wieczność. Ale wróćmy do przyczyn obłędu… Główną i niezaprzeczalnie pierworodną przyczyną ludzkiego obłędu jest moment fizycznego poczęcia. Zaiste czarny to humor. Człowiek rodzi się jedynie po to by umrzeć. Wzgardzony. Zniszczony. Porzucony. Rozbity. Naiwnie ostały w oparach bezideowej wiary. W lepszy dzień. Dostatniejsze jutro. Zaiste człowiek jest istotą prymitywnie prostą. Śmiesznie łatwowierną i skorą do ulegania manipulacjom. Powiesz mi zapewne mój prosty Przyjacielu, życie jest piękne i trzeba bezsprzecznie wykorzystywać jego dobrodziejstwa do ostatniej, słodkiej kropli esencjonalnego nektaru. A co jeśli powiem Ci w zupełnie antagonistycznym lecz nie oschłym tonie, że to właśnie życie jako droga przez mękę I jego wszystkie makabrycznie, sadystyczne wydarzenia wzmagają obłęd w umysłach często wielkich a ostałych na zawsze w nieludzkim cierpieniu. Tak rodzimy się my. Poetyckie szczenięta brudnych, hulaszczych ulic i zaułków. Modernistyczni mędrcy, uwięzieni w sidłach małostkowej, płytkiej doczesności. Opartej o nie istniejące standardy Boga i miłości. Nędzarze o brodach po pas. Brudni i zawszeni. Nie robactwem rozplenionym w ścianach zagrożonych zawaleniem, pijackich, okadzonych dymem opiumowym suteren. A słowem robactwa dostatku. Ludzi, którzy myślą że złapali tego swojego Boga za nogi i dlatego wszystko chcą i wszystko mogą. Na już. Na teraz. Jakże ja nienawidzę robactwa! Ono mnie kąsa. Więzi mnie. Torturuję od zawsze. W imię postępu. Mordują inność. Dlatego gardzę i zawsze gardziłem tym światem. Dlatego żądałem odłączenia mnie od aparatury. Na ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Być do ostatniego oddechu, przeciw. A zarazem być wierny. Gloryfikować umysł, sztukę i samego siebie. Nie mogę powiedzieć, że nie wierzę w nic. Bo jeśli tam nie ma nic. To coś. Cokolwiek. Trzeba wymyśleć. Bo jak można istnieć w niebycie? Zimnej próżni. Przecież jakoś trzeba pojmować i niebyt. Trwać choćby jako mgielne mgnienie w ogonie międzygalaktycznych komet. Na chwałę ludzkości. Sztuki i własnych czynów. Teraz jestem już bardzo zmęczony. Samym istnieniem. Chcę zamknąć już oczy. Osiągnąć to czego zawsze mi brakowało. Czego tak naprawdę nie dane mi było zaznać. Powieki osunęły się ostatni raz. Cisza.
  4. Nikt jeszcze tego głośno nie powiedział. Tym bardziej cicho i skrycie zachowywali się główni zainteresowani Ale przecież każdy widział to w ich zachowaniu i bezstronnej, bezdennej miłości, uczuciu, gestach i wyznaniach. Choć nie należałem do tych co wolą żyć, życiem innych. Ani również nie należałem do tych, co uważali, że cudzą prywatność należy ochoczo gwałcić i deptać. Bo jest ona dobrem wspólnym, napędem do potoku plotek i nadinterpretacji To miałem ostatnimi tygodniami wrażenie, jakoby zbyt często sam uciekałem ku temu, by prowokować prawie niewinnie wyglądające sytuację, powszednie dla planu dnia codziennego. A to starając się odnaleźć chwilę wytchnienia od wielogodzinnego pisania, wsparty o parapet sypialni, natknąłem się wręcz natychmiast na ich splecione ciała u siedziska parkowej ławki. Trzymał jej dłonie alabastrowe przy swoich ustach i szepcząc zapewne słodki stek bzdur o nieskończonej miłości, obsypywał jej drobne knykcie pocałunkami. Nie widziałem jej twarzy. Jedynie burzę ciemnobrązowych włosów. Nie widziałem więc i oczu o orzechowej głębi, pod których władztwem, nieraz czułem się niewolnikiem zakazanego dla mnie uczucia. Ale nie musiałem widzieć. Wiedziałem doskonale, że przepadła już. Dla mnie i całego świata. Bo teraz tylko on i jego słowa były całym światem. Były jej ambrozją, którą karmiła serce i zmysły. Smutny to świat. Pełen makabrycznych absurdów. W którym to ktoś jego rangi urasta w hierarchii do postaci Boga. Dlatego Boże jedyny, jeśliś jednak gdzieś jest to chroń mnie przed takimi bożkami i ich zgubnym wpływem. Od innych mogłem dowiedzieć się tyle, że ona nie mówiła już o niczym innym jak tylko o miłości do niego. Był wręcz jej fetyszem. Szalonym uzależnieniem. Alkoholem. Nikotyną. I opium. Idealnym wzorem. Cudownym równaniem. Po latach ślepych zaułków I niewypałów, które miast lądować w centrum tarczy, raniły jej serce odłamkami obnażonych kłamstw. Wolałaby umrzeć. Rozpaść się na atomy niebytu, niż stracić go. Może i nie wiedziałem nic o miłości. Ale raz jeden poza tym, byłem świadkiem jak młoda kobieta miłuje kawalera w sposób równie szalony i bezwzględny. A mówią Ci podobni do mnie, że miłości nie ma. Sam twierdzę, że wyginęła wraz z postępem gorączki tych szalenie anty ludzkich czasów. A potem widzę, jej ogarnięta urokiem miłości twarz. I zamieram. Odrzucając wszystko co wiem i czego mnie życie nauczyło. Wątpię już nawet w grób. Bo może jeśli jest. To miłość mnie wyzwoli kiedyś z jego bezdni. Brednie! Zaczynam wątpić sobie. Wreszcie gruchnęła spodziewana wieść. Ślub i wesele pary młodej. Kto żyw. Proszony jest i mile widziany. Nie muszę chyba dodawać, że byłem jedyną osobą która jakimś wierutnym kłamstwem wykpiła się z udziału. Bo a jakże. Sama osobiście złożyła mi wizytę. I w delirycznie radosnym uniesieniu, wręczyła mi kopertę z zaproszeniem. Odmówiłem, broniąc się tym, że w podanym terminie czeka mnie pilny wyjazd z uczelni w związku z jakimś nad wyraz niecodziennym znaleziskiem w którego identyfikacji mogę pomóc innym archeologom. Przez chwilę przygasła. Lecz stwierdziła, że rozumie moje stanowisko i wie, że tak odpowiedzialna praca wymaga tego by się jej w pełni poświęcić. Tak jak miłość, pomyślałem zamykając za nią drzwi. Piłem na umór trzy dni i noce. Nie jedząc i nie śpiąc prawie. Czwartego ranka dopiero, objęła mnie zbawcza niemoc, utraty resztki sił, godności i przytomności umysłu. Zapadłem w pijacki sen. Śnił mi się otwarty, głęboki grób. Pusty i świeży. U jego szczytu, gotycki krzyż. A na jego zwieńczeniu kruk dorodny. Wsparty szponami o nagą, kremowej barwy czaszkę. Kruk miał jej orzechowe oczy. Uronił nawet łzę. Wpadła ona do grobu. W tym miejscu wyrosła po chwili. cudowna, biała lilia. Zbudziłem się zlany potem. Nie dla mnie weselne dzwony i taneczne pląsy. Dla mnie szczęk potępionych, piekielnych łańcuchów. I danse macabre z panią ostatecznej drogi i łaski. Która może i gardzi mną ale i nigdy nie zdradzi. I tak się zaiste stało, że kto żyw udał się na wesele. Odbyło się ono niedaleko za miastem. Były i tańce przy kapeli. I stoły zastawione najprzedniejszym jadłem i napitkiem. I kosztowne, eleganckie stroje i suknie. I zabawy i północne oczepiny. A więc Ty już od teraz stracona na zawsze. Zeszło wszystko aż do białego rana. Większość zaproszonych ulokowano w zajazdach i karczmach w pobliżu. Tak by nie musieli oni wracać i mogli odetchnąć jeszcze cały dzień kolejny. Zresztą większość przystała na to ochoczo bo planowano orszakiem odprowadzić młodą parę na powrót do miasta. I tak uczyniono. Na przód posłano bryczkę biało złotą, którą powoziły cztery kasztanowe ogiery, przybrane w ozdobne dery, pióropusze i nauszniki. Para młoda okupowała ławeczkę zaraz za postacią przybranego we frak i cylinder woźnicy. Orszak powoli zbliżał się najpierw do rogatek miasta, potem objechał przedmieścia, wreszcie chcąc wtoczyć się na rynek od ulicy Kowalskiej, został nagle przyblokowany przez rozklekotaną furmankę o ledwie trzymających się kupy osiach. Furmanka była omalowana czarną farbą I równie kara klacz powoziła nią. Na zydlu w furmance siedział miejski grabarz. Na widok roześmianego i gwarnego orszaku weselnego, chciał zawrócić konia by nie przynosić pecha młodej parze przez przecięcie ich drogi. Klacz jednak w proteście stanęła dęba i z głośnym rżeniem mimo ciągnięcia za uzdy nie ruszyła się o cal. Chwilowy zator wykorzystał pan młody by rozmówić się z grabarzem. Pech to okrutny gdy śmierć komu drogę przecina. My wracamy z miłością, pieśnią i tańcem. By dzielić się naszym szczęściem z całym światem a Wy pracujecie dla kostuchy co wytchnienia dać nie może nawet w dniu tak błogosławionym i pięknym. Widzę klepsydry kleicie. Kogóż to śmierć w tany porwała skoro wszyscy u nas tańczyli i nie pomarli od tego? Grabarz z posępna miną wydzielił jedną zapisana klepsydrę z małego stosiku i podając ją panu młodemu rzekł. A juści nie wszyscy u Was bawili. Bo nie skorzy byli ku temu widać by się uciesznym chuciom oddać gdy im serce z bólu krwawiło. Przedwczoraj gdyście najpewniej zasiadali do wesela, nasz literat i historyk. Zamknięty w swym mieszkaniu Strzelił sobie w skroń. Znaleziono go rano martwego w fotelu. Nie miał rodziny. Nie miał przyjaciół. Ale proszę o to zaproszenie na jego pogrzeb. Na dziś na godzinę czternastą. Rad będę w jego imieniu Was widzieć na cmentarnym polu. Bo niegodne jest aby człowiek co był sam przez życie całe i sam odchodził z padołu. W asyście jedynie księdza, grabarza i urzędnika. A więc wstąpcie na śmierci wesele. Miło mu będzie powitać Was wszystkich. Z tymi słowami uderzył z bicza i klacz poszła usłużnie przed siebie, zostawiając orszakowi wolną drogę i wolny wybór. Ku ostatecznej decyzji.
  5. I. Patrzysz na mnie zawsze, gdy odwracasz wzrok od nieba. Chciałeś lecieć, ale spadłeś W tę bezkresną toń. Kim byłam, by spytać Czy los zmylił drogę skazując Na śmierć zapomniane struny. Ta historia Miała być szarością. Migoczącym szeptem trzepoczących rzęs, bezcielesną szarfą Wspólnego szczęścia. To miała być Historia miłości Diabła i Archanioła wbrew Sobie wbrew Słońcu wbrew Śpiącemu Bogu. Gdy Bóg śpi znikają Upiory i Rodzi się spokój w czasie wojny. Kochany, Czy miałeś eliksir Gotowy uśpić świat cały by słyszeć tylko Mój krzyk spośród pierza? II. Odbierając mi honor odebrali Skrzydła Wyrywając z żeber prawdę i nadzieję. Kto Wyrwał. On wyrwał zrzucił strącił Niżej Niż na ziemię. Połamane dłonie Nie mogły złapać tchu Gorące wyziewy kłamstwem mchem Pokrywały płuca. Nie poznawałam Swojej twarzy Swoich nóg Zapomnianych pielgrzymów Kim jestem jak trafię Z powrotem na szczyt? Otworzyłam oczy na widok końca Nieba Na widok końca kręgów, których wy nie znacie. Obwołali panią nie wyciągając ręki Zamiast pomocy słali Zardzewiałe słowa I ukłony Ukłony Po kres naszych czasów. Kim byli ci, ogniem i zniszczeniem Dotknięciem oczu Wypalali To, co zostało we mnie Mnie wydrążyli Zamknęli W osobnej celi Wewnątrz mnie Mnie Czy to wciąż ja? III. Zapomniane wersety Zbrodniczych Pergaminów wyryte Na ciele nie przyniosły ukojenia. Tamtej nocy Czy dnia może miałam sen jeden Do dziś zapamiętany Oto lew złotogrzywy oglądał Pole bitwy Szedł, Lecz zranił łapę O stalowy cierń Zapłakał nad swoją Krwią I nieszczęściem świata, Które ściele łąki Żelazem i nocą. Nie zobaczył chwały Zwycięzcy Czy Łupów. Wrócił więc do groty, Porzucając smutek I ciągnął za sobą wstęgę Szkarłatnej Przestrogi I lwem był ten, co mnie zamordował I lwem ci ścielący się na drodze Ten jednak Nie płacze Nie wraca, lecz prze ciągle naprzód. Zostałam nagle sama Słysząc szum nienawiści i górnej Perswazji. Przebudzenie? Nie było go bo nie spałam śpiąc głęboko I z boku Na bok Przeszywałam na wylot Stare lęki i urazy. Gdzie znalazłam się dokładnie Nie widziałam Jak ślepota otula ściśle oczy tak i Mnie ogarnął Swąd mroku Co dzień oglądałam to, o czym marzy ścięta głowa Otoczona przez nic o ciężarze wszystkich skał mojego i waszego Świata. Filary cementu granitowe Ściany Tantalową niepewnością Szukają ofiary. Ogrodem zwiędłym i opadłym lękiem Ścieliłam przede mną wulkaniczne Wrota. Każde otwiera kolejne, Same wrota, Bez celu, Bez przedpokoju, gdzie strząsnąć bym mogła Utraconą przestrzeń. Zamknąć ją w puszce. O, głupia Pandoro, Gdzie byłabym ja, gdyby nie było ciebie? Nie wygnaliby, nie spostrzegli, Że skrzydła mam pawie. Że powinnam być skromna, a wołam jaskrawo Jaskrawo Źarniście De profundis De profundis De profundis clamare Bo na co mi oczy, gdy nie ma tu piękna? Ślepym są wszyscy tutaj, Na Górze, Na Dole ja jedna W i d z ę I cierpię stokrotnie. IV. Mogłabym nie Widzieć, ale i z otchłani usłyszeć Zdołałam twój głos Miodowy głos Wołałeś mnie pytałeś Gdzie jest moja dusza Czy wciąż skrzydła rozkładam, Choć nie stało słońca? Oddać chciałam ci wtedy Najpiękniejszą serenadę Z trzewiów grzeszników utkać diabelską harfę, Która dałaby serce tym, Co ukradli je światu Co rządzą I sądzą Nie błądzą, choć ganią. Nie było jednak liny Gotowej połączyć Zło z dobrem My zawsze osobno Choć dążymy nieustannie do tej jedności przeklętej u powiewu zmierzchu. Ja wiem Że zewrę świat kiedyś w jeden płaski dysk A podeprę go zemstą I zniszczę wszystkich każdego Na mojej drodze i obok niej I na obrzeżach mojej Świadomości, Że stanąłeś mi, człowieku, Na drodze do mojej miłości.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...