Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bronisław Jaśmin

Użytkownicy
  • Postów

    935
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Bronisław Jaśmin

  1. w pewnym stopniu poprzednie epoki były w tym uczciwe że szanowały nietykalność dat im nie rozdanych współczesność "sutenerka" niewydanych płodów truchlejących wówczas epidemią z horyzontów zachodzących słońc wydaje je na swoje ręce na płyty tanie materiały i kilka festiwali turnieju rycerskiego i może jeszcze na ten film w kadrach którego róża wieków średnich pachnie kłującym krągłym szczęściem że chociaż raz nie zwiędnie kiedy to zrobi za nią dotyk który się rozmyślił prawdą
  2. A autor jego jest dość młody, i rozumiem Pana zażenowanie nieatrakcyjnością odbioru tekstu. Pracuję jeszcze nad stylem, a kiedy wpadnie mi do głowy jakiś pomysł i zaczynam go odczuwać wrażliwością, za krótko go "ujeżdżam", za szybko chcąc ukończyć językową (literacką) bieganinę. Pozdrawiam
  3. odgrzewałem wczorajsze słowa na języku dodając je ze krtani która wiernie mi służyła jako ciepły palnik podsmażane przez nurt śliny bo rzepak o tej porze nie wystawia uszu za biedny jestem aby polać świat benzyną umysł i nagłośnię od jakiegoś czasu struny głosowe grają w nocnym chórze ze spaczoną hordą sprężyn tapczanów które sadzą cień na zdradzie poniedziałków kolejny pocałunek jest jak zamówienie dziesiąte przez piętnaste taniej pizzy znad przeciwka a potem ta odległość jest parkietem palców na oślep strzelających z miejsca językiem się odgrzewał kształt wpół do zrozumienia tej drogi która w wargach chce mieć najpierw koniec bo początek dzieckiem przecierania się zabawy ich naskórka z wiatrem
  4. Nie będę tego komentować...
  5. *** krzywe noce połamana twarz pagórkiem rozetlona niebem ugania odór chwili przed pąsami gwiazd wyjechać i powrócić prawie identycznie do przechodzenia chwili przez nikłe rękawy szansy na zwątpieniu parków w nadejście uplecionej nocy na miarę sukni z wiatru maszyną dwóch wskazówek próbą wcelowania mglistego powrócenia pod jej rękawami jeślli na to czas lecz nagie drzewa tańczą jak wiatr pod powieką czy coś szczególnego obudzić się za krzywym lustrem i pozbierać połamaną twarz na chwile wdmuchując ją w obłoki zasypiając przed deszczami
  6. Oto już jestem, wracający z podróży ciężkiej i pochmurnej. A ty opuszczasz oczy w durne sklepienie ramion jak ruiny. Co powiesz będzie powtórzone. Przecieka słowo z wzeszłej śliny. Jest coraz trudniej i mozolniej wyszeptać lekko szczytem krtani Te wszystkie turnie i pagóry. Będziemy teraz tylko sami. Mów! ciepłych objęć, smukłych dłoni zachodem w kres nie rozdzielimy, Kolejno wrogo nie oddamy oddechów w inne chmury z zimy. I ani wichrów, które trącą głęboką puszczę z dwóch kierunków. Zdradziecko nigdy słońcem kroków nie rozstąpimy w przepaść buntu. I albo w otchłań upadniemy na połamanych skrzydłach sercem, Lub świat się stanie nam przepaścią, bądź my przepaście w sercach - ciężkie.
  7. ...bo czas jest wartościowy gdy w nim szukamy wartości niematerialnych, bo taki jest i czas pozdro :)
  8. Dzięki za wdepnięcie :)
  9. Monety czas przekupić horyzontem chciały, Lecz on zachłanny bawił się w orła i reszkę. Dziecinnie wyprzedając za nie wsie i czary Miast, w których kręgosłupy kamienic stuletnie. Przed słońcem błyskał chwałą, przed zmierzchem już sypiał, Monety nieprzebrane zabierał do sejfu. A dawał w zamian mokre banknoty ryzyka: Czy pod tym czy pod tamtym szukać dóbr jak z szelfu. Ja powiem zaś inaczej: zapewne prze-chwiejnie Że czas jest sam wartością. Trzeba zatem szukać, Jak on tych niewidzialnych, a potem zapukać I w świecy odwnętrznieniu wejść w siły tajemne.
  10. Dziękuję :}
  11. Byliśmy tam we dwoje: błękit i obłoki, Gdy świat swój wynosiłeś na oczach i wargach. Byliśmy: ja polaną, ty drzewem... potoki - To powietrze gdy kona w górskich pniach na piargach. Byliśmy tam gdy zegar wginał palce w promień, I z nagła z niego spadał jak duch z pnia żywota. Lecz wargi utworzyły tchnień i słów we dwoje Wahadło, wskazówkowy zegar objęć w młotach. Bo w młotach chwil co rąbią we mgle ściany czasu. Wrócimy z gór - jak wicher, który pędzi z ziemią. Ja cień twój, albo twoje dłonie cieniem w oczach, Bo nasze kroki będą jak powiewy lasu. Gdy ty - wiatr w nim ustaniesz, ja ożyję - cieniom; Powoli twarz wtapiając niby wosk dla słońca. Knot z barw jest w oczodołach przez blask zapalany. Więc cień twój - (mam nadzieję) nie uschnie w łzach pnączach.
  12. Ja powiem w szczególności tak, że tekst powstał pod wpływem odczuć, a nie żadnego mędrkowania. Nie wiem czy mam rację, ale chyba na nie potrzeba dużo czasu i ogólnie jest objawem zadufania w sobie.
  13. Wygnanie mroku ostracyzmem snu i powstanie z gilotyny łóżka to nowe wznoszenie totemu wzdłuż jego ścian jedynie oczy jakimś znakiem dłoń każda jest wulkanem nagłośni samogłosek wiec wymówi oczy alfabetem od A do Z z dwóch miękkich liter lub w dwóch literach światłem za A za Z za nimi małe a ascezy małe z znaczenia tatuaż głowy naklejam do poduszki słońca
  14. Wygnanie mroku ostracyzmem snu i powstanie z gilotyny łóżka to nowe wznoszenie totemu wzdłuż jego ścian jedynie oczy jakimś znakiem dłoń każda jest wulkanem nagłośni samogłosek wiec wymówi oczy alfabetem od A do Z z dwóch miękkich liter lub w dwóch literach światłem za A za Z za nimi małe a ascezy małe z znaczenia tatuaż głowy naklejam do poduszki słońca
  15. Pękają szwy tygodnia, pobrzmiewa wiatr łagodny. Na palcach osadzony nastrajał szwy powiewem. Przywdziewa grunt sierpniowy kapelusz staromodny. Do niego wrząca wstążka przywarła krzyku siewem. Wypełnia ją szarpany cień pośród dziur palących, Część wstążki kształt oplata a inna znów wystaje: To dłonie - skrzypce wichru lgnięć łaskę zsyłających, Koryta świeże pleców, w nich płynął "gór" ruczaje. Pękają szwy tygodnia, kolejny przyszywany Przez parę pocałunków: twych warg i rąbków słońca. Na polach naszej wioski miłości lśnią kasztany, Choć ludzie to kapelusz na skroniach gleb i pnączach.
  16. A może jestem drzewem? Mój oddech odpoczywa przycupnięciem, księgą natchnionego wiatru. Krew to taki zwykły przepływ żywicznego pulsu. Korą to moi mili tylko pionem w górę, nigdy w dół... Broń Boże. Tam znajdzie się jedynie piekło i ślad duszy. Wymienić po kolei przez zielone okulary poszczególne członki jest kolejnym przełamaniem. Gałęzią pełną listków, zgrabnych prześladowców wyrusza flota w wieku-istność, nie świadom że jest wbita do dna kotwicami chwili. Jedynym ukojeniem są kwitnące dłonie lotosem chmur płynącym wodospadem ramion, zaoranych półpustynią zegara na wskazówkach palców.
  17. Godziny do fontanny gestów powrzucałem tak jak oddechy monet pojedynczym mgnieniem, bujnie rozrastające perle drzewo wołań tuż pod ogrodem wody... woli dąb skropleniem. Zdzierane są z chmur świtu ognistym zapałem, pod dłonią tlącym przepływ krwi korytem konań. A gdy powieki oddam w świeży taniec ze snem, godziny się przyklejać będą do przestrzeni. W szarudze chwil wilgotnej chmurą spadnie: jestem! - Do serca wmurowany testament kamieni.
  18. I Odchodzą cienie i zostają I z niezatartym dnem przez wiatr. Nad nimi drzewo trwa jak kat: Gałęzią, szumem - chmur rozstajom. Odchodzą cienie bezpowrotnie. Porzucą drogą krzyk ciernisty, Który zastyga nurtem bystrym, Bo nowa woda skrząc krzyk potnie. Wystarczy tylko czekać lata, Aby dozbierać do słów owoc. Jesienią kroków cień odmową, Od drzewa zerwać kiedyś z bata. - Gałęzi takiej wędrowania... I po co czekać na cud ślad, By w zieloności pragnął trwać, I nie opuszczał liście w łkania? II Palce szczytami samotności, Dźwigają -- triumfem śmiałków -- kości. Powiewa na nich flaga w bunt: Dzień, powiew, dotyk, - toń - pięść - grunt. Przez przełęcz zębów świat od dawna Nie wydał sądu przez powietrze. A może któraś z minut stadna, Wypuści z klatki żmiję w przestrzeń. Więc strącę siebie z wolnych szczytów, Bo na nich wyżej się nie wepnę. Zbawienne palce zedrę z świtów, Za nimi wchodząc w kręgi - wieczne. III Po jednym bloku głowy minuta leniwa Kamiennie dźwiga, wznosząc piramidę cieni. Choć mogę też się mylić jak chmura sędziwa. W jej forcie są włócznicy upadkiem skupieni. I tak minuty sznurem rwąc niepogodzenia Budują piramidy na piasku słów, westchnień, I klifu ucha dźwiękiem, zaprawą milczenia Budują piramidy i krypty barw wietrzeń. Aż musi w końcu powstać horyzont odbity I palec dróg promieni, chmur srebrne zaciągi. Pałacem wnętrz zachodu odleją błękity Aleją horyzontu bezduszne posągi.
  19. Nie pomogę tym chwilą gdy tracę w nich skrzydła, Ni żadnym gdy niezdolne w lot mnie przyodziewać. A takim w którym dłonie zmienią go w krwi rydwan, Jak nie są w stanie w ptasi skarb piórami grzebać. Zaniosłem zachód warg swych przed zachodem słońca Jak dotąd zanosiłem dniom wszystkim po trochu. I czekam, dzwon księżyca na dzwonnicy pnącza Północy, wsypie twarze w jeden owoc z prochu.
  20. Nie warto smucić w deszczu rozbijając tchnienie; W kamieniu dom znajdując, a tracąc nadzieję. Położę cień na skrzyni drogi lub rozdroża Nie wiedząc, że jesteśmy wspólnie uwięzieni W chomącie planetarnym, w powrozie przestworza, Gdy serce ból podobnie pęta snem z kamieni. A wiesz co możesz znaleźć w pajęczynie nocy? - Mrowisko gwiazd i księgę czytaną z paproci. To wszytko o czym mogłeś wiedzieć bez zaklęcia, Wydarcia gwiazd łzie pragnień, powietrzem zadęcia. Dzień przyjdzie, nowy serwis chmur nam powystawia. Ten sam ptak znów rozpruje sadystycznie przestrzeń. Do oczów jak do studni kamienic stuletnie W ślad promiennego blasku zacieki wyławiam. A potem gdy kagankiem doby czkawka czasu Zniewoli izby powiek, będę chciał z tych studni Poprzedni obraz ulic wydobywać - brudny, Bez trudu, bezszelestnie jak przestrzeń dla krasu. Lecz wreszcie z niej wychodząc tak to sobie powiem: Opowieść wiatrem plotłem a wiatr nie odpowie.
  21. Nie warto smucić w deszczu rozbijając tchnienie; W kamieniu dom znajdując, a tracąc nadzieję. Położę cień na skrzyni drogi lub rozdroża Nie wiedząc, że jesteśmy wspólnie uwięzieni W chomącie planetarnym, w powrozie przestworza, Gdy serce ból podobnie pęta snem z kamieni. A wiesz co możesz znaleźć w pajęczynie nocy? - Mrowisko gwiazd i księgę czytaną z paproci. To wszytko o czym mogłeś wiedzieć bez zaklęcia, Wydarcia gwiazd łzie pragnień, powietrzem zadęcia. Dzień przyjdzie, nowy serwis chmur nam powystawia. Ten sam ptak znów rozpruje sadystycznie przestrzeń. Do oczów jak do studni kamienic stuletnie W ślad promiennego blasku zacieki wyławiam. A potem gdy kagankiem doby czkawka czasu Zniewoli izby powiek, będę chciał z tych studni Poprzedni obraz ulic wydobywać - brudny, Bez trudu, bezszelestnie jak przestrzeń dla krasu. Lecz wreszcie z niej wychodząc tak to sobie powiem: Opowieść wiatrem plotłem a wiatr nie odpowie.
  22. Dobre obrazowanie i czuć niezwyczajny nastrój. pozdrawiam
  23. Gwiazdy płoną. A dla kogo? Czy ktoś teraz widzi mnie? Wiatr powiewa. Drzewa stoją. Kocham tak jak mój krok cień. Na ulicy w szosę chodnik, wepnie odrzucone twarze. Gwiazdy płoną, wiatr powiewa, bije dzwon wśród gwiazd oparzeń. Zakażone niebo w sprutych miejscach gwiazdy powystawia, jak strażników miast umarłych. Ich imiona mgłą odmawia. Gwiazdy płoną, wiatr powiewa, twarz rozpinam na dwóch drzewach, oczekując że z nich któraś spocznie na tym mdłym hamaku i przepali go wzmacniając. I ugasi hamak mokry, nim rozerwą się godziny przeliczane ziarnkiem piasku. Gwiazdą płoną, wiatr powiewa. Ile w łzach zostało niebios? Drzewa stoją. Ja podbiegam: zbieram gwiazdy, wiatr i drzewa.
  24. I Fortepiany skrzypią odciążając schody do dziś zostało tylko skupienie w szum wsłuchanych firan i nieodparty kąt uwagi szyb stłuczonych okien nad wzdętym znużeniem okiennicy nieużytkiem wiatru w narożach zarastają pustką roziskrzenia świtu krzesiwa pary dłoni położonych głębią wystarczy rozwrotować siebie a nie czas i jego wnuka zaklętego w ścianach nie dźwięk i nie szyby wysoko słońce spada roztrzaskanym wozem głęboko schną kamiennie palce ciszą dni paznokci szczytem rozwarstwione a tak mówiłem przecież że ja pierwszy przyjdę * znajdę go pochowam II A ono zawijając pełnymi promieniami załadowanych siecią twarzy na pokładach wyleje się ze dzbana pascalowym strugiem i przetrwa chociaż w którymś z cieków przy kłaniając lica w poduszkę oceanu na gruncie rozrysując wątły rozmaz sceny
×
×
  • Dodaj nową pozycję...