Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bronisław Jaśmin

Użytkownicy
  • Postów

    935
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Bronisław Jaśmin

  1. Falują przebudzone palce przetykając wiatr z burzą, która składa drzewa na ofiarę. Podobni są oboje do drzew niesamotnych gdy stali się na chwilę ich domownikami. Prawdziwe miasta puszcze wznoszą przed budową, gdy niebo - wielkie oko ponownie dopisze, jedyny świadek rzeczy, do pustego brzucha ruinę barw i woni na gardłach olbrzymów. Wyparuj myśl z powieki, przekrocz tamte bramy, na których przez pół-wieczność wojny się rodziły. Krocz ścieżką, oddech kroczyć będzie przez cmentarze. Krocz leśną ścieżką. Popatrz na zielony obóz. Stolica jego w głębiach, on buforem piękna. Pobity jest co roku, by wstawał z umarłych. Twe morze o zarysach brzegów czy kręgosłup, prowadzi do poznania jak zamglone ścieżki uśpione, nim przebudzą je odgłosy mnichów, i mury tybetańskim świątyń gdzie grzmi słońce. Jak palce wzniośle dzwonią -- świątynie wzniesione głazami, w nich kamieniem węgielnym był oddech. (pisane dnia 15 maja 2011r., o wieczornej godzinie)
  2. Piękna afirmacja przyrody panie Zbigniewie. Aż można siedząc w celach strażników z blach i murów odetchnąć pełną piersią. Witamy na forum. Pozdrawiam P. S. Co najbardziej zaciekawiło mnie w pańskim przedstawieniu się to wzmianka o zapewne pasji orientalisty. Chodzę jeszcze do liceum, a na przyszłość widzę perspektywę kroczenia na kierunkach humanistycznych. Jeśli można spytać to orientalizm jest kierunkiem w dziale kulturoznawstwo?
  3. Staramy się w głębinach wznosić ogród blasków na którym tańczą słowa w rytuale ognia bluszcz w oczach liże podest murowanych powiek przed żniwem nieba uschnie nim zajrzy w dwa okna Patrzymy na paznokcie jak w odrębne karty a uśmiech to oprawa złota uwodzenia co sama nie wie co tak karmi uniesieniem i jaką treść w letargu wypija z dna słońcem Zostawiam pnie po drzewach - te ślady upadku konarów zgiętych kolan grzbietu koron czaszki ten świat to wielki płomień - papieros przed niebem Zapala słońce usta nimi się zaciągną równiny siatką cieni w południki westchnień upity na parkanach deszcz prawdy nie zgasi
  4. układał powieki na pancerzach karaluchów gdy ofiarowanie jaj z odbytów porównywał z otwieraniem światła widziałeś jak dzień grodził modlitwy od rzek które wysłuchały prądy przez napisy dna języki sierot plątał z koronami drzew płynęły chmury z ptactwem w domostwach ogień wzywał pomocy w paleniskach dym zdradził pocałunkiem rozkochał się z ptakami języki czarnych pniaków wybrały za słuchaczy jedynie rude wzgórza nie mogąc dniom się zwierzyć i blaskom na naparstkach gdy rosły zapadliska powiekami z knebli oprawiał oczy w trumny alfabetem podłóg wyrosły z nich rozległe drzewa w białych pieśniach na pancerzach zawstydzonych cyrkulacją karaluchów
  5. wkładałam dzień do toreb słowa przykładały bodźce na języku do śmiejących luster czas z nosa kichał wiosną czekając na chusteczki nad jeziorami słońce w ustach uszczelniało brzegi wpasowywało je w krawędzie swego podniebienia wkładając do ust czekał aż zagłaska przypływ że całkiem wyschnie liżąc mu zmęczone stopy otwierał okna w oczach wietrzył dym po paleniskach rozniecanych w łóżkach wczoraj palił niebo na fajkach konarów poszukując znamion słów przewieszałam twarz na liściach pozostawiających napisy odciśnięte w stawach październików tuliłam się do trawy składając każde źdźbło w inną samogłoskę słowa kładą odciski piśmiennictwem równin z żółtymi wyżynami które przychodziły obalać cykl jesiennych praktyk jaskiniowych odciski słów unoszą pismo chmur na stawach bladych październików
  6. Wyprzedzając drogich czytelników wspomnę, że co do tego wiersza mam mieszane uczucia, więc czekam na jak najwięcej opinii i komentarzy. Wiersz się pisał krótko i jest z dzisiejszego dnia. Mam wahania czy nie za szybko, choć moją cechą jest pośpiech przez który i tutaj w pisaniu bardzo wiele tracę. Niestety, takich przyzwyczajeń ciężko jest się wyzbyć. Wrzucę też go do warsztatu. pozdro :)
  7. wkładałam dzień do toreb zbierających barwy na oddychających krużgankach czarnymi wiklinami słowa przykładały bodźce na języku do śmiejących luster czas z nosa kichał wiosną czekając na chusteczki nad jeziorami słońce w ustach uszczelniało brzegi wpasowywało je w krawędzie swego podniebienia wkładając do ust czekał aż zagłaska przypływ że całkiem wyschnie liżąc mu zmęczone stopy otwierał okna w oczach wietrzył dym po paleniskach rozniecanych w łóżkach wczoraj palił niebo na fajkach konarów poszukując znamion roztrzaskanych słów przewieszałam oczy na zamglonych liściach pozostawiających napisy odciśnięte w stawach październików tuliłam się do trawy każde źdźbło składając w inną samogłoskę słowa kładą odciski piśmiennictwem równin z żółtymi wyżynami które przychodziły obalać cykl jesiennych praktyk jaskiniowych odciski słów unoszą pismo chmur na stawach bladych październików
  8. Do ciebie wołam łącząc wzrok z litanią alej przeplatam wargi wiatrem kiedy odpadają nasycone nicie rozkładanych wschodów do ciebie w dół podchodzę przechylając drzewa krokami na powierzchnię zdumionego ostrza imiona odpadają pestką od owoców zostawiam je z resztkami w runach zimnych światów tam czaszki grają ogniem piszą alfabetem kolejnych iskier jakby kryły tajemnicę że niebo jest huśtane gdy odchodzi ojciec zostawia dziecko w ziemi z kołyskami kręgów ------------------------------------------------------------------ deszcz liczył na ulicach sunny na kałużach deszcz pisał na dnie palce przemienienia zbudzeń szukałem na paznokciach własnej ewangelii pamiętam przedzielałem oczy deską okna jak chleb na dwa okruchy wbiegających powiek w modlitwy zapisane pod torą krwiobiegu zaszeptać coś w kołyskach kręgów usłysz słońce uśmiechał się kręgosłup naśladując dni pamiętam przedzielałem na rozstajach palców ścieżki w niewidzialność
  9. To dość surrealistyczna metafora, aczkolwiek gdyby odnaleźć w niej głębszy sens jest do zaakceptowania. No właśnie, próbując coś wykrzesać z moich chroboczących zdolności interpretatorskich widzę w tej przenośni filozofię "panta rei", i tak: tą wodą to chwile które były zawarte i dopłynęły do swojego kresu. Odcinki tej wody mogą być podziałem czasu, a brzeg to jakby wodny zegar, ruch wody może być wskazówką. Tak więc w wodzie zawiera się siatka czasoprzestrzenna; zwracając uwagę na układ woda - przestrzeń, widzimy że kolejne odsłony przestrzeni ujawniają się gdy dopłyną jak już napomknąłem do swojego kresu - brzeg. "Rozchodziły się na wszystkie strony świata" - stwierdza uniwersalizm owego założenia w wierszu. Bowiem w wodzie są rzeczy ukryte, zatem teraźniejszość - woda brzegów, przeszłość - woda, która już umarła - (woda więc jest metaforą w pewnym stopniu poznania i świadomości - ale to taka moja dygresja), w tej poetyckiej wodzie jest zawarta także przyszłość. Powiem krótko, że jestem pod wrażeniem. Wiersz genialny! P.S. Jagody łodzi to nasz udział w dziejach?
  10. Zgadzam się z autorem komentarza w niektórych punktach tej korekty. Rzeczywiście ostatni u mnie wers w drugiej strofce jest szkodzącym nadsłowiem. Poprawię też te zaimki, które nieco tuszują obraz metafor. Dzięki za wgląd Lekterze.:) pozdrawiam
  11. okna nie podeszły nie zajrzały w oczy siedziałem ręce wsparte o krawędź udawały drzewa za daleko im było do wody dlatego tak wsłuchałem się w muzykę kranu minuty wysprzedawał na głowicach rdzą słuchałem dialogu okruchu z powierzchnią drewnianą która modliła się o widok kornika na obłokach wschodzącego słońca na dyskurs filozoficzny umówione krzesła nie czują ciepła ścieżki z kręgów i miednicy podszedłem dziś wieczorem do okna przypomniałem na palcach ile szumów odjął krwi od nieba sędziwy ojciec słońce on wyprawiał twarze z domostwa na wygnanie mówił już dorosłeś
  12. Powiem krótko: sens i treść wytworu są tyle warte ile noc nad saharyjskimi piaskami, bo nie widać wtedy pustynnych pustkowi. :)
  13. ulice szpalery pająkowatych bloków a niebo pajęczyną konary pylą między gałęziami błyskiem monety roznoszonej przez zgrabne powiewy to są przebudzenia palce wieją jak gałęzie zawsze areałem pokątnych placów nowy nawóz patrzy się na przepłomione twarze zatrzaśnięte jak korniki w drewniane belki i stoiska obliczem Kazimierza lub litewskiej krwi błękitnej gdzie indziej może jeszcze budują wielkie parki ogrody botaniczne stalą i szkłem hartowanym pasaże z podłogami polerowanymi pełzającym krokiem
  14. Już nie pamiętam poprzednich wyrzeczeń. Wszystkie wydałem przez wiatry kasztanom. Siłując się z owalem - okiem, słońce gniecie W równiny blaski, w których kasztany pękają. Zaniosłem wszytko gwiazdom, księżycu, złudzeniom, A wszystko w co spoglądam rozlewa mgłę w oczy. Już nie ma miast, gdzie ptaki to w chmurach detale, I nad którymi niebo z imion pada w nocy.
  15. uprawialiśmy ziemię i niemal tak zręcznie jak uśmiech zwany rzeczą słabych przystrzyżony korzeń nad pyleniem słońca kolejne dni za sobą zabierały świece wosk plątał się z imieniem przewiązanym dymem jedynie brzeg nadmorski odczytuje stopy sadzące symetryczny brzeg przewędrowaniem to tam gdzieś się unosi w kościach mój horyzont czerwony w którym trzeszczy coś w ładowniach mięśni marzenia są rodzone po to by równały przyrodę i naturę gdzieś w moich paznokciach rachunek przypadłości prawdopodobieństwa upada zawsze z chmury która jest pod nami on zlepia każdy poród w nagły dygot olśnień szpitalny horyzontu albo poronienia w minutach spływu oczów na kajakach z powiek nachalnych wód dorzeczy do rzeki najdłuższej umysły to zakola lądujemy na kolejnych starorzeczach przekonań i stanowisk kolejne dni jak dachy wschody i zachody perkusja rozświetlona głębokich dachówek z ładowni mięśni tylko sen w otwartych oczach wzmagany jest przez światło go porywające dosięga wreszcie szczytu południa i ładownia wypuszcza go niosąca za nim kroki w ciemność w ruiny warg i twarzy
  16. Obracamy słowa jak kroki przez miasta, one wiecznie śpią na karuzelach. Siedzenia są na chmurach, deszcz to rusztowanie, gdy któraś z ulic stanie się dla nas gałęzią. Tą właśnie umówioną na której zawiśnie rogatka - ramię - uśmiech i igły - spojrzenia. Obroty słów przykują do wielkich się twarzy pomników i przedzielać będą słońce cieniem. A my przybysze z bliska codziennie wstawiamy na dach błękitów włosy, wiechę budowanych za cegłą przyłożoną do okien - zegarów. Wznosimy magazyny, w których regały - długie alfabety, patrzą nam na oczy jak na kalkulator. Magazyn echem światła zostawionym w książkach, na języku odbiera głoski - wypite butelki, po wywózce do sklepów, języków pasaży. Przez krtań pociągiem wartkim, po torach - po strunach, więzadłem dźwięk (to eksport) głosek zieje głodem. Wracają więc zmęczone słowa jak włóczęgi, Zaplute, Przygłuszone, jakby z Ameryki. Niosące zgniły tabor grejpfrutów z importu.
  17. Próbowałem zostały tylko deszcze niewymówione słowa zabrały trzciny Pacyfiku aby osłodzić nieco widok solonych potraw z tac namorzyn słowa związały się na cukier położyły głowy na wzory sumaryczne zawijaliśmy uśmiech w słońce kroki były podawane telegramem plaży który się okazał alfabetem Morse'a bryzę odwróconą od słów wieczorami oddechy i oparte plaże jedynie oceany potrafią tłumaczyć jak odpływ tłumaczony na kolejny przypływ serce twórca traktatu dni przez rozdziały pulsu nie dokona epilogu tłumaczenia słońca na stronicach tętnic gdy gołębie odlatują kradnąc słońcu cienie skrzydeł
  18. wargi zostały powołane jako zręczne cięciwy zakładane pierścienie są głodne na palcach opuszczonych gdy ich uśmiech pójdzie zdradą z wiatrem - - opuszki odwracają płótno dnia od tętnic gdy znowu są wydane na głód bez chomąta z blasków to naprawdę enklawy języki takich tworów pod śliną ścięte dziedziczeniem dziedzice ojcowizny a słowa osadzają krawędź na granicach o wschodzie niebo pęka a potem pękają enklawy języków język powołany blaskiem słońce przychodzi stylem retro wyszukanym kabrioletem pod namową wschodnich wiatrów skuwającym górskie szosy okowami uschłej trasy pod namową zaszłych wiatrów po wodach płynie jak przedwczoraj ostatnie liście delfinami wszystko jest enklawą potem to tylko jest aneksja zabawnych wspomnień snów w orzechach zostaje duma że się stoi na gruntach po zamiarach zatrudnionych czasów na usługi z grud fryzjerskie lub siedzi na fotelu enklawie słabych minut wysysanych z kości gdy jeszcze sercu jesteśmy enklawą jest wiosna ekspedycją wędrownego pulsu u starców nie znajduje siebie jako okrąg serca dla miejskich oddechów kastrowanych to nic już nieznaczące przekrwione enklawy poczekam na kastrację łuku hipodromu z chmur skrzydła miasta skrzydła odbicia białych dachów na dłonie nie wytrysną
  19. zatańczyć ze słowami za progiem na parkiecie próbować odnajdywać okna za wargą zgubnym skrzydłem Nike w zagubionych kieszeniach chociaż szkło podnosić w kieszeniach przypatrywania się powieką na zegary które łowią kroki rozcinają i patroszą każdy krok zaciera domniemania wskrzeszonego światła próbą wyjmowania świecy szybem w oczodoły promienie na niej tańczą płomień prostytutka umila sny masażem wylewa urojoną wodę w wykrojonych wannach namawia nas abyśmy z wodą przystąpili synchronicznie co do cienia przechodzących faz księżyca tam stoi dwóch przed progiem dzielą nas na grupy to oni rozdzielają wszystkich zgromadzonych na odrębne tańce ostatnio u mnie tylko walec śmierć księżyca żałosny skrzypek stroił wić promieni spadł
  20. Przytomność tracę w żyłach, zasypiam w zegarach, W źrenicach, niby słońca kształt kropli przed barwą. Co spada ze wskazówek jak z gałęzi, w krtaniach Przemokłych, choć korzenie śpią z dachem ze wzgardą. A suche są gdy wilgoć dopadnie konary. Przytomność tracę w oczach gdy widzę na niebie, Cień twarzy twej w obłokach - to prawie łachmany. Gdy kroki z mgnień zastygły krzyż kładąc przed siebie. Lecz chmury się rozwieją mój oddech sierocąc. I śpię w zegarach - łożach, a słońce to trumna. Świt nowym jest robakiem w mych słowach śluz mocząc, Już dąży ku przestrzeni i zżera ją w urnach. Co robię? Dokąd zmierzam? Koronuję marność! Swe oczy puszczam w owe postrzępione chmury. Lecz spadnie deszcz i zmyje całą słów zapalność, I krwi gwar co jak pędrak do serca - do trumny Z pogwarem słowa cieknie i w końcu zastanie, Owiany wonią róży szkielet a w pobliżu, Zerwaną z kręgów czaszkę, która grzała krtanie, Gdy słowa oczu ognik rok temu w Asyżu.
  21. rozbierałaś kosmos na podmokłe dni i więzione kratą - krokiem utopione w miskach słońce za każdym razem kiedy wkładasz łyżkę - język lub prawie kształt zachodu słońca ciasnym w palcach horyzontem dwustronny mieszasz bulion dzwoniącego poznawania rozbierałaś kosmos z powłok uprzedzenia z kolejnej odsłony paznokci ze snów powieszonych na głodnych gałęziach
  22. Ten fragment jest najlepiej trafiony, bo ma najwięcej w sobie treści. Jest w nim trochę ironii. Próbując interpretować, widzę tutaj błąd jakiejś osoby, który sprawił, że jej dalsze życie jest jakby satelitą wokół zdarzenia, które stało się dla niego centrum. To człowiek, którego wessała prawda o prawach tego świata, że pewne okoliczności sprawiają, że nas przechwytują, więc stajemy się ich udziałem. Odcisną piętno, które wywołuje efekt zniewolenia życia przez konsekwencje takiego czy innego wydarzenia. A i zdarzenia tworzą jakby wzajemne układy podobne do planetarnych i na siebie oddziałują: zniekształcają siebie, powołują nowe, budują nowe rzeczy, bądź prowadzą do destrukcji. Ale to tylko taka własna asocjacja, a wiersz jest całkiem niezły. Pozdrawiam
  23. Gwiazdy zabrały mi ciebie o świcie parującym w gardłach. Kwiaty będą tak samo kwitnąć po ustaniu poprzedniej rozłąki nieboskłonu. One nie mają pamięci, więc ich kwitnienie nigdy nie jest przemnażane. A we mnie krtań rozwiesza zeszłoroczne "firankowe" okna, tygodniowe w słońcu. I jeszcze język - wielki młot starego kata, próbuje być zasłoną słownych szyb przed blaskiem. Lecz on się wsuwa coraz głębiej w honorowy pieniek zębów. Na którym coraz więcej rąbie głów z ciemności godzin, prawie tak samo doskonale jak projekty słońca we warsztacie źrenic. I nie wiem skąd powiewa las, i skąd wiedzą te liście, że ich źródło wybija prosto z moich dziąseł. Na ustawionym stole z powietrza zawody trwają huczne, w siłowaniu się na pięście z szalonymi drzewami. Wyjmuję zaciśniętą pięść, a drzewa wieją na konary złudzeniem, że już liście nie są ich obliczem. Sumieniem ladacznicy, tylko, lub za wiele. Na drzewie leżą jakby na ciosanych łożach. Siłuję się oddechem i wzrokiem z drzewami, na zakrętach samotności, na igrzyskach słońca. A ona ścieka sprintem w rysowane piruety - w koła otwieranych powiek, naiwnym lodowiskiem, że chociaż raz wschód słońca wykroi przerębel.
  24. Czytając wiersz autora naszła mnie myśl o jego pożytku. No, powiem, że jest jakby oddechem lub odbiciem historii na współczesnych zwierciadłach błękitów i promieni - tak mi się wplótł lekki patos. Widzę u autora hołd dla dziedzictwa przeszłości i czuję barokowy klimat. To są pozytywy. A radziłbym twórcy odchodzić od archaizmów typu: "jestestwo", które nie dość, że wyszło z użytku. to jest neologizmem stosowanym kilka stuleci temu. pozdro
  25. Znów zaświtała myśl niebem ciężarna: Snuć z oczów ptaki na kształty ponure Znajomych twarzy, gdy głowa jak stajnia Na świat wyrzuca podkowy, w szlak, sznurem. Tak jest z powieką - wieczorem podkową Staje się aby o świcie z impetem, Rzucić snu płomień, żar barwy wymową. Snuć owe ptaki - spojrzenia, sztyletem. Bo są jak głazy w tej stajni tak marnej, Że nie ma koni łamiących przeszkody. Tylko spojrzenia - kamienie, jak czarne Wieczory w wargach zapadłych od mowy. U mnie spadł z trzaskiem przebudzeń labirynt, W nim kroków rzeźby i architektura. Bo każde głazem milowym o szyby Uderza, żebrząc o modlitwy w chmurach. Jakoby były we mnie rysownikiem, Lub architektem we własnych projektach. A ja ich bogiem, więc trzymam tchnień szykiem, Oddechów, myśli, ich miejsca - blask w ścieżkach. Lecz nagle oczy przebodła promiennie Myśl niby w wodzie, po cicho snem szemrząc: Że tkam snom - marnym życiem bezimienne W dnach przebudzenia, w *myśl* nieba - w *ruch*grzęznąc.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...