Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sceptic

Użytkownicy
  • Postów

    1 354
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Sceptic

  1. stwierdzenie, że death się wypalił, jest mocno niezrozumiałe... jeśli chodzi ci o gatunek muzyczny (death metal), to ten faktycznie chyba najlepsze lata ma za sobą, chociaż pewnie się jeszcze odrodzi. Jeśli natomiast twierdzisz, że zespół Death się wypalił, to nie mogę tego zrozumieć, sam zapewne wiesz, dlaczego ;) używam na forum nicka sceptic przede wszystkim dlatego, że oddaje on mój charakter, nastawienie do świata i poglądy metafizyczne. Dopiero w drugiej kolejności jest to nazwa jednej z moich ulubionych kapel (gdyby Sceptic jacka hiro nazywał się dla przykładu Blasphemer, ja nadal nazywałbym sie sceptic ;) ). trudno porównywać sceptica i animę damnatę, nie ma za bardzo wspólnej płaszczyzny ;) ja nad grind czy brutal death preferuję raczej taki thrash/death, jak prezentują właśnie Death czy Sceptic, choć oczywiście znam animę i doceniam ten zespół, również za prezentowaną przez nich technikę. Z grindu wchodzi mi jeszcze polska pyorrhoea. co do techniki, to rozumiem, że to nie musi być wyznacznik dobrej muzyki. Jest to jednak takie moje małe zboczenie, że uwielbiam techniczną muzykę, zapewne dlatego, że sam jestem gitarzystą pozbawionym jakiegoś boskiego talentu do improwizacji czy kompozycji, natomiast obdarzonym przyzwoitą szybkością i zręcznością. Dlatego też sam uprawiam ten typ grania i z wielką przyjemnością sam grywam utwory schuldinera czy hiro.
  2. nie ma kapeli idealnej. Blisko był Death, który słabych punktów miał malutko, podobnie jak krakowski Sceptic. Obie kapele bardzo dobrze brzmią, mają ciekawe riffy, dobre teksty i złożone kompozycje, obie też mają bardzo mi odpowiadające wokale (choć oczywiście w scepticu wolę najszybszego wokalistę świata od panienki z dredami ;) ). Ale przyznać muszę, że obie te kapelki technicnie przegania o lata świetlne Necrophagist, który niestety brzmi już słabiej, a wokal to ma całkiem jak pierdzenie. Nad powodami odejścia od metalliki w zasadzie się nie zastanawiałem... po prostu - zaczęło mi się z czasem podobać trochę co innego, a i psychicznie wyrosłem z zachwytu nad zspołami muzycznymi... ;) A uwielbienie dla zespołu jest dla mnie śmieszne dlatego, ze każda kapela ma słabe punkty, i choć - mówię totalnie subiektywnie w tym momencie - instrumentalnie wymiata necrophagist, to jednak są setki kapel o np. znacznie lepszym wokalu, ale te z kolei są daleko od necro tecnicznie... i tak w koło wojtek ;)
  3. Bycie na koncercie ma się niestety nijak do realnej oceny dyspozyji muzyków danego dnia. Wręcz bardzo w niej przeszkadza ;) Nie będę się zresztą sprzeczał, gdyż dystansu do metalliki nabrałem jakieś 5 lat temu. W ogóle takie fanatyczne uwielbienie dla jakiegokolwiek zespołu jest obecnie dla mnie trochę śmieszne. Mogę cie jednak zapewnić, że metallica nie jest szczyem rozwoju mtalu - ani pod względem tekstowy, ani kompozycyjnym, a już na pewno nie technicznym.
  4. Sceptic

    [Adamie!]

    Droga alter izo, może założymy jakiś kącik zgredów? Albo zespół muzyczny? Już mam pomysł na pierwszy singiel: "ech, ta dzisiejsza młodzież", a płytę nazwiemy: "panie dzieju, drzewiej to bywało..." :D
  5. Prawie, tylko niespełna dwa tysiące lat do tyłu ;)
  6. Good times bed times - byłabyż to jakaś celna wskazówka od niezmyłkowca? James Hatefield - któż to taki? Miałbyś na myśli Hetfielda, wokalistę Metalliki? Prawdopodobnie nie widziałeś tego zespołu na żywo w ciągu ostatnich kilku lat - Hetfield od czasów St. Anger śpiewa wręcz koszmarnie. Na żywo.
  7. Sceptic

    [Adamie!]

    Gwoli sprawiedliwości zaznaczyć muszę, iż wiersz "więcej" tejże samej autorki, choć nie jest jeszcze wybitny, jest bardzo ciekawy. Zdecydowanie radzę zapomnieć o powyższych mizernych apostrofach, i kontynuować lingwistyczne poszukiwania.
  8. Sceptic

    [Adamie!]

    Się porobiło... nie było mnie parę miesięcy, a tu już na takie coś się mówi, że jest dobre? I podpierając się tym, iż jest bezpośrednie? Człowiek się jednak szybko starzeje. Na mój rozum to wiersz jest wyjątkowo niedobry, pełen "złej bezpośredniości". Mógłbym oczywiście napisać kolejną epistołę o tym, jak to bardzo współczesnego odbiorcy nie interesują takie egzaltowane wynurzenia zakochanych platonicznie lub nie, szczęśliwie lub nieszczęśliwie, w sobie lub w kimś innym nastolatek, toczących w twórczym amoku natchnioną poezję serc i dusz... Ale mi się zwyczajnie nie chce. Na pewno nie jest to dobry wiersz i na pewno idąc obraną drogą autorka nie stworzy niczego dobrego ani nawet oryginalnego...
  9. [tekst jest częścią cyklu "dwanaście prac pana X". Drugą] Sokrates w każdym słowie chciał Świadectwo prawdzie dać, Lecz podniósł się okropny krzyk: O sobie prawdy nikt nie chce znać. Podano mu cykuty łyk. Kłamcy wśród nas wciąż wodzą rej. Więc choć nie wolno z bólu drwić, Naukę weźcie z lekcji tej: I prawdomówność zgubna może być! Szczęśliwy kto uniknął jej! Bertold Brecht: Pieśń o Salomonie [tłum. Roman Kołakowski] Pan X dokładnie pamięta pierwszy dzień swojej nowej pracy. Prawdę powiedziawszy nie denerwował się wcale, jakby przeczuwając, że będzie to zarazem dzień ostatni. Pracę tę – bardzo przyjemną i dobrze płatną – znalazł pan X zupełnie niespodziewanie, przechadzając się pewnego dnia po jednej z najbardziej snobistycznych uliczek miasta W, pełnej luksusowych sklepów (uwielbiał chodzić po tych najdroższych sklepach, napawając się radością z tego, jak wielu rzeczy nie potrzebuje, by osiągnąć szczęście). Nagle na szybie wystawowej jednego z eleganckich butików zauważył niewielką kartkę, na której cienkim mazakiem skreślono pospiesznie słowa: ZATRUDNIĘ SPRZEDAWCĘ. Nie namyślając się wiele pan X przekroczył próg sklepu. Było to w czasach, gdy był jeszcze wysokim, szczupłym i niezwykle przystojnym młodzieńcem, zatem jakakolwiek rozmowa kwalifikacyjna była nieczystą formalnością. Już następnego dnia mógł rozpocząć pracę. Pan X rozpoczynał dopiero swoją przygodę z etyką od fascynacji sokratesowskim moralizmem (książek na temat Protagorasa i sofistów nie udało mu się wypożyczyć w lokalnej bibliotece), a zatem ponad wszystko inne stawiał wiedzę, prawdę i cnotę. W nowej pracy miał mnóstwo wolnego czasu na roztrząsanie etycznych zagadnień (jak się później okazało – również sprawdzanie ich praktycznych zastosowań) i z pewnością doszedłby na polu etyki do wybitnych osiągnięć, gdyby jego rozważań nie zburzył pierwszy klient, a ściślej – klientka. Była to kobieta gruba – nie tyle tłuszczem, co jakimś wewnętrznym zadęciem - o twarzy rumianej i nalanej, włosach związanych w cienki kok i świdrujących, rozbieganych oczkach. -Dzień dobry pani, w czym mogę pani pomóc? - zapytał pan X najuprzejmiej jak potrafił (a w gruncie rzeczy lubił być uprzejmy), błyskawicznie zjawiając sie u boku nowej klientki. Kobieta odburknęła coś niewyraźnie, po czym przystąpiła do przeszukiwania sklepu. Znalazła czerwony kostium - okrutnie pretensjonalny, jak się wydawało panu X – z którym szybko pobiegła do przymierzalni, z której wyszła dopiero po długiej chwili. -I jak się panu podobam? - zapytała na pół zalotnie, przybierając przed kryształowym lustrem butiku najprzeróżniejsze pozy. Wyglądała fatalnie. Zbyt wąska spódnica wypychała cały jej tłuszcz – czy też po prostu nadmiar powierza, którym była wypełniona – ku górze, nadając nalanej twarzy rumieńców barwy świeżego buraka, a całej postaci wręcz przekomiczny wygląd. Marynarka nie była w stanie ukryć zwieszających się smutno fałdów ciała na plecach i bokach. -Wygląda pani fatalnie – odpowiedział pan X z troską. - Jest pani stanowczo zbyt gruba i odrobinę za niska; w dodatku powinna pani jak ognia unikać czerwonego, gdyż kolor ten optycznie potęguje naturalną barwę... Kobieta rozdarła się niemiłosiernie, nie pozwalając panu X dokończyć zdania. Jej krzyk zwabił kierowniczkę sklepu – uderzająco podobną do klientki pana X, ubraną równie niekorzystnie i równie głośno krzyczącą. Pan X nie pracował w tym butiku ani minuty dłużej. Przez kilka godzin pracy zdobył jednak doświadczenie znacznie cenniejsze od wypłaty, której nie otrzymał. Poznał bowiem prawdę, która utorowała mu drogę do błyskotliwej kariery politycznej. Ludzie nie lubią, gdy mówi się im prawdę.
  10. a, faktycznie - to pardon :) Teza, jakoby była to proza poetycka, jest oczywiście do obronienia - podobnie jak teza, że jest to wiersz, poemat, epos albo i madrygał... Ale warto na to marnować czas?
  11. Nie przypominam sobie, a bym gdziekolwiek napisal, ze to jest proza poetycka... Opublikowałem to w poezji, gdyż: -pozostali "panowie X" tam się mieszczą -na prozie odstawałoby znacznie bardziej od reszty utworów niż na poezji -tak mi się podoba :)
  12. Sceptic

    Wiara

    Ja się tak buntowałem jak miałem 14 lat, koszulkę z napisem "Metallica" i za sobą wypicie butelki kelerisa. To chyba starczy za komentarz. BTW: zauważyłem, że popdadamy ze skrajności w skrajność; dla nieobeznanych z forumowym qui pro quo - ani piast (konserwatywny) ani p.rutkowski (quasi-buntowniczo-postępowy) nie są osobami reprezentatywnymi dla całej forumowej społeczności. A że z nich dwóch więcej klasy (czyt. "jaj") ma piast, o tym wielu już miało okazję się przekonać. Dowodnie.
  13. Pan X z rozrzewnieniem wspomina dawne czasy, gdy jako długowłosy młodzieniec pracował na trzecią zmianę w fabryce kotów. W nocy produkowano koty czarne i bure, w większości standardowe dachowce. Taśma produkcyjna zaczynała się w punkcie zbiegu linii perspektywy (panu X - choć poświęcił na to wiele nadliczbowych godzin - nigdy nie udało się dotrzeć do jej początku), biegła przez nieskończenie długą halę aż do końca, gdy znów stapiała się z innymi liniami w jeden punkt. Mawiano, że gdzieś daleko, na początku taśmy, pracują natchnieni artyści, formujący kształtne kocie łby, korpusy i członki. Tworzyli oni ponoć wewnętrzną hierarchię - najwyżej stali rzemieślnicy o delikatnych dłoniach i długich, zręcznych palcach, w których z niesłychanym kunsztem toczyli kocie gałki oczne; kolejni wyrabiali uszy, łby, wilgotne nosy, miękkie futrzane korpusy, giętkie ogony i łapy. Pan X jednak nigdy nie widział żadnego z nich, nigdy zresztą nie awansował w fabryce na wyższe stanowisko niż wkęcacz ogonowy. Praca jego polegała na tym, by w gotowego już w zasadzie kota najzwyczajniej w świecie wkręcić ogon. Z pozoru było to zajęcie proste i nie obarczone szczególną odpowiedzialnością, wymagało jednak pewnego doświadczenia - ogon musiał być wkręcony pod odpowiednim kątem, a przede wszystkim w odpowiedni otwór (z dwóch tylnych otworów w kocie tylko jeden był nagwintowany, co znacznie zmniejszało ryzyko pomyłki, kilka razy jednak przytrafił się panu X ten haniebny błąd). Za nim były już tylko testerzy, a właściwie testerki (na tym stanowisku zwykle pracowały kobiety), które oglądały koty i odrzucały sfuszerowane egzemplarze, a pozostałe wypuszczały na wolność (pan X kilka razy spotykał na ulicy sfuszerowane koty, co niezbicie świadczyło o tym, że testerki niezbyt pieczołowicie wykonywały swoją pracę). Czasem - na ogół w okresie świątecznym (świąt, zwłaszcza państwowych, było w owych czasach całkiem sporo), wyrabiano też ślepe jeszcze kocięta, dla utrzymania pozorów normalności. Nie była to jednak produkcja opłacalna, gdyż nakład pracy był taki sam jak w przypadku dużego kota, a w dodatku materiały, które z czasem samoczynnie rosły, były znacznie droższe. Jedną zasadniczą naukę wyniósł pan X z kilkuletniej pracy w fabryce kotów (później, jako poeta, korzystał z niej niejednokrotnie): nawet istnienie tak pięknego stworzenia jak kot nie jest zasługą wszechwładnej jednostki (jak próbowała ludziom wmówić ówczesna propaganda), lecz cieżkiej pracy milionów robotników. Zasadniczą rolę w produkcji kota odgrywają szarzy wkręcacze ogonowi.
  14. FLAWIUSZ AMALA Z miękkiej czerni wyrwał go głos Benedykta. Musiało być jeszcze bardzo wcześnie rano – na zewnątrz dopiero świtało (choć w Vimardzie nie należało ufać słońcu), a Hubert czuł się zupełnie niewyspany; w pewnym sensie ucieszył się jednak, gdy usłyszał znajomy głos, gdyż we śnie było mu obco i nieswojo. Półprzytomny wstał i ubrał się, po czym zszedł na dół do przestronnej kuchni (był prawie pewien, że właśnie to nakazał mu Benedykt). Zastał swojego gospodarza siedzącego przy masywnym dębowym stole. -Siadaj, Hubercie – powiedział, wskazując mu gestem miejsce naprzeciwko siebie. – Jak minęła ci noc? -Dziękuję, bardzo dobrze – odrzekł Hubert nieszczerze (nie dlatego, że nie chciał robić Benedyktowi przykrości, ale po prostu dlatego, że nie mógł sobie wyobrazić innej odpowiedzi na podobne pytanie), siadając na wskazanym krześle. -Wczoraj miałeś okazję uczestniczyć w naszym spotkaniu; wiedz jednak, że to nie jedyny z przestrzeganych tutaj obyczajów. Kolejnym, w którym już niebawem weźmiesz udział, są śniadania. -U siebie również jadałem śniadania – zażartował, z pełną świadomością tego, że nie był to żart udany, chcąc jedynie przerwać nieprzyjemną ciszę; mimo to Benedykt uśmiechnął się lekko: -Wasze poranne posiłki trudno nazwać śniadaniami; jestem pewien, że w porze obiadu wielu z was nie może już sobie przypomnieć, co jadło po przebudzeniu, ani o czym wtedy rozmawiało – o ile w ogóle o czymkolwiek się u was przy śniadaniu rozmawia. W Vimardzie jest inaczej; na śniadania zwykle zaprasza się gości po to właśnie, żeby z nimi rozmawiać, ponieważ rozmowa z drugim człowiekiem jest najlepszą drogą do poznania zarówno innych ludzi, jak i siebie samego; a nie ma lepszej pory dla rozmowy, niż poranny posiłek, gdy ciało i umysł gromadzą energię na cały dzień. Wieczorne rozmowy na Placu Rozumu odbywają się już tylko po to, by podsumować dzień i powiedzieć innym to, co chce się im powiedzieć przed udaniem się na spoczynek. -A więc będziemy mieli gości? -Owszem; specjalnie zaprosiłem na dziś kogoś specjalnego; kogoś, kto powinien szczególnie przypaść ci do gustu. I mam tu na myśli nie tylko jego młody wiek. -Widziałem już tego kogoś? -Niewykluczone; wkrótce będziesz miał sposobność nie tylko zobaczyć go, ale także z nim porozmawiać. Zanim to jednak nastąpi, pomóż mi przygotować posiłek. Hubert posłusznie zabrał się do pomocy. Nie wymagało to zresztą wielkiego wysiłku, gdyż praca jego ograniczała się do rozłożenia glinianej zastawy, a następnie znoszenia ze spiżarni i ustawiania na stole chleba, sera, masła, wędzonej kiełbasy i szynki oraz mis z owocami. Na końcu Benedykt przyniósł krowie i kozie mleko. Hubert nie przepadał za mlekiem, sam jego zapach odbierał mu apetyt (a tłusty biały koloid pachniał bardzo intensywnie), na szczęście jednak nie miał zwyczaju przepijania w trakcie posiłku, a kubek wody nie wydawał się rzeczą nieosiągalną. Ucieszyło go natomiast to, że na stole nie było jajek, których nie jadał w żadnej postaci. Zapowiedziany gość nie zjawiał się; Benedykt usiadł do stołu, nalał sobie mleka i bezceremonialnie zaczął jeść; ośmielony Hubert sięgnął po chleb i masło. Obaj jedli w milczeniu, żując powoli, świadomi tego, że jedzą tylko po to, by skrócić sobie czas oczekiwania na gościa. Wreszcie rozległo się pukanie; Benedykt otarł usta, wstał od stołu i nie spiesząc się poszedł otworzyć drzwi. Owym zaproszonym gościem okazał się być – ku pewnemu zadowoleniu Huberta – ten sam niewysoki rudoblond młodzieniec o niebieskich oczach, który wczoraj w czasie wieczornego spotkania zwrócił jego uwagę. Błękitne oczy, jakby dwa pogodne nieba – te same oczy, o których, jak sobie teraz przypominał, myślał Hubert wczoraj tuż przed zaśnięciem – spojrzały na niego badawczo. -Flawiusz – powiedział niski, spokojny głos dobiegający gdzieś spod kuriozalnych oczu. – Flawiusz Amala. Hubert przedstawił się, bezwiednie uściskując wyciągniętą dłoń. -Czym się zajmujesz? – zapytał, skoro tylko zajęli miejsca przy stole. Nie wiedział z jakiego powodu poczuł się na tyle ośmielony, by mówić gościowi per „ty”. -Jestem poetą – odpowiedział Flawiusz, uśmiechając się lekko, lecz bez zażenowania. Hubert uniósł brwi do góry, marszcząc czoło w wyrazie zainteresowania. Sam był od lat pisywał wiersze i uważał się za poetę, choć nie ubiegał się jeszcze o publikację. -Piszesz wiersze? Znakomicie; czy mógłbyś później pokazać mi niektóre z nich? Uwielbiam poezję. Flawiusz uśmiechnął się ponownie, tym razem szeroko i życzliwie: -Ale ja nie piszę wierszy. To znaczy – jak do tej pory żadnego nie napisałem. -Bycie poetą to nie tylko pisanie wierszy – kontynuował, smarując chleb masłem. – Bycie poetą to przede wszystkim sprawa duszy; w pewnym sensie poezja jest uprawą duszy. -A zatem interesuje cię dusza? -Póki co – bardziej moja dusza, niż ogólnie dusza ludzka; wierzę jednak, że przez introspekcję uda mi się dojść do pewnych poważnych wniosków ogólnych. -Introspekcja duszy... – przerwał mu Benedykt. – Brzmi pięknie. -Czy jednak coś takiego jest możliwe? – zapytał Hubert, który nie lubił słowa „dusza”, głównie za jego niejednoznaczność. – Jak żyjąc w świecie materialnym można zgłębiać duchowość, i to jeszcze duchowość własną? To tak, jakby ryba starała się zbadać życie na lądzie, które jest dla niej z oczywistych względów niedostępne, a które – jeśli kiedykolwiek je zobaczy – będzie zwiastunem jej rychłego końca. -Nie zrozumiałeś mnie, Hubercie, czy też może nie wysłowiłem się dość precyzyjnie; przez „duszę” nie rozumiem substancji duchowej, odmiennej od materii. Dusza nie jest duchem, bo duch jest jedynie urojeniem, zwyrodnieniem materii. -Pogląd o materialnej duszy ma wspaniałą tradycję, z oczywistych względów nie jest jednak zadowalający – jak można przeciwstawiać duszę ciału, skoro jedno i drugie jest materią? Lepiej już skończyć na monizmie i twierdzeniu, że dusza nie istnieje. -W takim razie – zaoponował Flawiusz – równie dobrze można by stwierdzić, że nie istnieje ciało, a to, co szumnie nazywamy „swoim ciałem”, to tylko dusza, której uroiła się cielesność. -Jest to tylko i wyłącznie problem nazewnictwa, że ciało nazywamy ciałem, a duszę duszą, a nie na odwrót. -Takie myślenie z góry zakłada, że ciało i dusza są jednym, miałyby zatem te same potrzeby i co dla jednego byłoby dobrem, byłoby dobrem i dla drugiego, analogicznie ze złem; a tymczasem wcale tak nie jest. -Czemu nie? Dbając o duszę – dbam o siebie; dbając o ciało – również dbam o siebie. Nie ma sensu rozdzielanie tych pierwiastków, które składają się na „mnie”. -Są jednak rzeczy, które – choć ciału są na nic – służą duszy. Jedną z nich jest choćby poezja. Na cóż ciału wiersze? Na nic; mówiąc, że uwielbiasz poezję, miałeś na myśli, że uwielbia ją twoja dusza, czy raczej – że twoja dusza z niej się składa. -Jak to? – zapytał Hubert, zapominając już do reszty o jedzeniu. -Widzisz – jest jeszcze jedna różnica, która dzieli poezję od ciała – zniszczalność. Ciało codziennie ulega powolnemu niszczeniu, aż wreszcie rozpływa się w ziemi lub ogniu. Poezja przeciwnie – nie niszczeje nigdy, a upływ czasu czyni ją jedynie mocniejszą. Jeśli zatem masz w sobie poezję, to nosisz pierwiastek niezniszczalny, który nie sposób zrównać z ciałem, należy zatem – choć to niejakie uproszczenie, jednak pamietać należy, że istotą wiedzy jest to, co proste – wedle tradycji przyrównać ją do duszy. Każdy, kto nosi w sobie miłość, do rzeczy wiecznych, niecielesnych i nieprzemijalnych (co nie znaczy od razu, że pozamaterialnych czy wręcz duchowych) – posiada tak rozumianą duszę. -To właśnie miałeś na myśli, mówiąc, że jesteś poetą? Że kochasz rzeczy nieprzemijalne? -Dokładnie. Interesuje mnie dusza, nie ciało – to właśnie przesądza o tym, że jestem poetą; na razie, jak już powiedziałem, ograniczam się do zgłębiania tego, co we mnie samym niecielesne, mam jednak nadzieję, że kiedyś pomogę innym tworzyć ich dusze, że do ich duszy dołożę swoją poezję. W pewien sposób zapewni mi to nieśmiertelność – przetrwam w duszach innych. -Czemu zatem nie zaczniesz pisać wierszy? Z braku natchnienia? -Natchnienie? To słowo takie „duchowe”; ma nawet podobny źródłosłów do „ducha”, wszak on także związany jest z „tchnieniem”. -Dość przypadkowe, zapewne starosłowiańskie nawiązanie do stoickiej pneumy – zauważył Hubert bardziej dla siebie, niż dla rozmówcy. -Jak mogę zatem uznawać natchnienie, skoro nie uznaję ducha – tak samo, jak nie uznajesz go ty, choć początkowo ironicznie twierdziłeś co innego. Owszem, uznaję duszę, jednak nie jako substancję duchową; uważam ją, owszem, za przeciwstawną ciału, ale nie za posiadającą odmienną od ciała naturę. Dusza – jako niezniszczalna – jest od ciała doskonalsza, nie jest jednak w stosunku do niego nadrzędna, lecz podrzędna. W toku ewolucji istoty doskonalsze powstają z mniej doskonałych, nie na odwrót, tak samo też dusza powstaje z ciała i to w pewnym sensie ciało włada duszą, nie dusza ciałem. -Rozumiem, co masz na myśli. Chodzi o to, że poezja powstała w ludzkim mózgu, w ciele ludzkim, w toku jakichś niejasnych procesów ewolucyjnych? -Tak jest; ludzkie ciało samo wymyśliło sobie duszę! W człowieku zaistniał ten niesmiertelny pierwiastek w tej samej chwili, gdy po raz pierwszy uczynił on coś zbytecznego ciału. Można powiedzieć, że wraz z namalowaniem pierwszego naskalnego malowidła, wraz z powstaniem pierwszego rytualnego medalionu z kości zabitego zwierzęcia, człowiek stał się nieśmiertelny. -W istocie jednak – wtrącił się Benedykt, odrywając się od kromki chleba z masłem – w istocie jednak wspomniane przez ciebie rzeczy: medaliony i naskalne malowidła, służyły nie czemu innemu, lecz zapewnieniu pomyślnych łowów; miały zatem cel zupełnie pragmatyczny, miały zaspokoić pewne potrzeby ciała. Flawiusz nabrał powietrza; uprzedził go jednak Hubert, któremu teoria ta wyjatkowo się spodobała: -Owszem, cel miały jeszcze zwierzęcy, ale ich charakter był na wskroś ludzki, przeniknięty pierwiastkiem nieśmiertelności. Zwierzę bowiem, gdy jest głodne, szuka jedzenia – pierwszym człowiekiem obdarzonym duszą był natomiast ten, kto w obliczu głodu nie szukał jedzenia, lecz uciekł w sferę pozacielesną. -Dowodzi to tylko tego – zaczął Flawiusz, wymieniwszy wcześniej porozumiewawcze uśmiechy z Hubertem – jak mocno dusza związana jest z ciałem. Trudno oczekiwać, by człowiek pierwotny od razu stworzył pełnowartościową sztukę o charakterze nieużytkowym. Granice na ogół przekracza się małym, nieefektownym krokiem – i takim krokiem była właśnie sztuka człowieka pierwotnego. -Wynikałoby z tego – Benedykt nie dawał za wygraną – że sztuka, czyli dusza, powstała z wiary. Zanim nasz jaskiniowiec wykonał swój kościany amulet, musiał mieć ideę bóstwa, z którym przez ten amulet się złączy. -I to właśnie charakteryzuje sztukę pierwotną, która nie do końca jeszcze uwolniła się od pragmatyzmu. Sztuka uprawiana wprawdzie nie bezpośrednio dla ciała, lecz dla przebłagania jakiegoś urojonego ducha, którego przychylność miała zapewnić dobro ciała. Przez „pierwotną sztukę” rozumiem tu naturalnie nie tylko twórcze działanie praczłowieka, lecz także to, czemu ludzkość hołdowała przez długie tysiąclecia, a od czego uwolniła się stosunkowo niedawno. To uwolnienie – moment, w którym artyści przestali tworzyć dla boga, więc pośrednio dla ciała, a zaczęli tworzyć dla tego, co tutaj określiliśmy duszą, czyli dla własnej, ludzkiej boskości i nieśmiertelności – wzniosło człowieka na najwyższy poziom cielesnej i pozacielesnej ewolucji. -Z chwilą odrzucenia zwodniczych pojęć boga i ducha – podchwycił Hubert – człowiek, a zwłaszcza artysta, sam stał się bogiem. Gdy porzucono sztukę dla boga, powstała sztuka dla człowieka – dla ludzkiej, nieśmiertelnej duszy. Zapadła cisza; Hubert poczuł, jak w nim samym opada napięcie. Odetchnął głęboko i spojrzał na Benedykta – ten jednak nie podzielał jego entuzjazmu, ze spuszczoną głową przeżuwając kolejną kromkę chleba. Flawiusz milczał – choć Hubert oczekiwał jego odpowiedzi. Uznając rozmowę za skończoną, Hubert wrócił do jedzenia. Chleb był wyjątkowo smaczny, podobnie jak masło i biały ser. -Pytałeś, dlaczego nie piszę wierszy – powiedział Flawiusz nieoczekiwanie po długim milczeniu, jednocześnie odsuwając się od stołu na znak, iż zakończył posiłek. -Owszem, pytałem, i do tej pory nie otrzymałem odpowiedzi. -Liczyłem na to, że sam ją odkryjesz, jest bowiem bardzo prosta. Nie piszę ze strachu. -Ze strachu? Przed czym? – Hubert uśmiechnął się mimo woli, jednocześnie starając się zachować poważną minę. -Przed tym, że nie sprostam odpowiedzialności; że moja poezja okaże się wątła i zamiast umacniać się z każdym rokiem – będzie stopniowo umierać, a wraz z nią moje sny o nieśmiertelności. Tak jest – nieśmiertelność artysty pociąga za sobą ogromną odpowiedzialność.
  15. Wieczorami pan X marzy o naprawie świata.
  16. Co robić, żeby się nie nudziło? Oto porada prosto ze świata przyrody: Pies, jak się nudzi, to sobie jaja liże. A wiecie, dlaczego? bo dosięga!
  17. Mnie jest wstyd za polityków, a bardziej jeszcze za tych, którym jest wstyd za polityków i poprzestają na czczym narzekaniu.
  18. możnaby, gdyby nie to, że: -Złota Uliczka i Karlsbad są w Czechach (Schiller i Goethe bywali namiętnie w Karlsbad, Kafka mieszkał przy Złotej Uliczce). -Tuwim jest w Łodzi :)
  19. Sceptic

    Idylla

    Już wiem, czyje wiersze i komentarze będę zapamiętale śledził - a to dobrze, bo brakowało mi ostatnio wybitnych teoretyków poezji. Niechże autorka usiądzie teraz i spokojnie przemyśli, dlaczego właściwie Mickiewicz używał wielkich liter (proszę to rozważyć w kontekście historycznoliterackim); niechże wymieni mi kilka znanych i uznanych wierszy, w których występuje tyle wielokropków, co w jej wierszu; niechże wreszcie gruntownie sprawdzi swoje wypowiedzi pod względem logicznym, poprawności leksykalnej i gramatycznej. Rzekłem.
  20. siedząc na ławeczce w karlsbad obok schillera i goethego depcząc po piętach kafce w złotej uliczce popijając absynt w zadymionej kawiarence pan X odkrywa istotę poezji z wielojęzycznych źródeł spłynęły ostatnie krople natchnienia w ścisku kamieniczek spacerują sami józefowie k braku lewego ucha nikt już nie dostrzega znudzony własnym brakiem oryginalności pan X nieoczekiwanie odnajduje poezję w oczach imigrantów brodach bezdomnych w akcencie rosjanina sprzedającego pamiątki i córki w nerwowym: panie X znajdź poezję w tunelu metra znajdź poezję w tunelu metra i w tym że jej tam nie ma. przejścia są bardziej graniczne niż kiedykolwiek kiedy pan X zasypia wreszcie w mieście W po ławką pies obgryza jego kości
  21. siedząc na ławeczce w karlsbad obok schillera i goethego depcząc po piętach kafce w złotej uliczce popijając absynt w zadymionej kawiarence pan X odkrywa istotę poezji z wielojęzycznych źródeł spłynęły ostatnie krople natchnienia w ścisku kamieniczek spacerują sami józefowie k braku lewego ucha nikt już nie dostrzega znudzony własnym brakiem oryginalności pan X nieoczekiwanie odnajduje poezję w oczach imigrantów brodach bezdomnych w akcencie rosjanina sprzedającego pamiątki i córki w nerwowym: panie X znajdź poezję w tunalu metra znajdź poezję w tunelu metra i w tym że jej tam nie ma. przejścia są bardziej graniczne niż kiedykolwiek kiedy pan X zasypia wreszcie w mieście W po ławką pies obgryza jego kości
  22. Nieszuflada - tak samo jak poezja.org - jest portalem, na którym może publikować każdy. A to oznacza, że tam również jest sporo grafomanii; przed nią takie portale ochronić się nie mogą. Ja publikowałem na nieszufladzie jakieś pół roku; komentarze były dosyć żenujące (wliczając w to komentarze Dehnela); moze nawet nie tyle żanujące, co nie mające zupełnie nic wspólnego z komentowanym wierszem. Dlatego też przestałem tam publikować. Owszem, publikuje tam kilku przednich poetów, na których wysoki poziom można liczyć - pod tym względem nieszuflada na pewno przewyższa orga. Liczba grafomanów na obu portalach jest mniej więcej zbliżona. Jeśli chodzi o naprawdę dobry portal, to predyspozycje, by takim się stać, ma fabrica librorum (www.portalliteracki.pl) - ma tą przewagę nad innymi, że teksty przed publikacją są już oceniane przez redaktorów. Minusem tego portalu, jaki bardzo rzucił mi się w oczy, jest działający tam "układ" - najwyższe oceny zarezerwowane są dla członków układu, choćby nawet pisali gnioty. Inaczej mówiąc: jeśli sie napisze kilka dobrych wierszy i powłazi w dupę komu trzeba, to po jakimś czasie ma się w fabrice dożywotnio dwie bądź trzy gwiazdki. W ogóle to wszystkie portale są do dupy. Org jest najmniej do dupy - dlatego tutaj działam; oswoiłem się jednak z myślą, że komentarze - zarówno te pozytywne, jak i negatywne - są zarówno tutaj jak gdzie indziej niezbyt miarodajne.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...