Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sceptic

Użytkownicy
  • Postów

    1 354
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Sceptic

  1. Spieszę z wyjaśnieniem: tekst na bloga może napisać każdy, a następnie - przesłać mi go na maila: [email protected]. Wszystkie teksty przystające do konwencji zostanę opublikowane - albo przeze mnie, albo - jeśli autor sobie tego zażyczy, przez niego samego, po tym, jak zaproszę go do współtworzenia bloga (ze względu na brzytwę Ockhama zalecałbym jednak to pierwsze rozwiązanie). Jakie teksty? Każde przeintelektualizowane, w szczególności: -nadęte poematy -fachowe artykuły -opisy dyskusji z innymi naukowcami, np. z Panem Docentem i Panem Inżynierem -recenzje -"tłumaczenia" nieistniejących, acz wybitnych, poetów. konwencja? styl inteligenckich prac z lat 1950-1980. wymyślanie "naukowych" pojęć, pierniczenie od rzeczy, fajerwerki formalne itd. przetwórczość ma charakter niekomercyjny, oczywiście.
  2. przetworczosc.blog.onet.pl Przetwórczość - działalność pozarolnicza; Pana Autora blog przetwórczy. Pan Autor to, naturalnie, postać zupełnie fikcyjna, wymyślona jako poradia peerelowskich inteligentów. Tekst Pana Autora - wszechwiedzącego rzeczoznawcy i eksperta, który uważa, że "skromność to powód do dumy" - może napisać każdy; i właśnie do pisania takich tekstów zachęcam forumowiczów. Pan Autor może pisać wszystko: od pustych, ale bardzo mądrych esejów, poprzez pompatyczne wiersze i dramaty, aż po przekłady zupełnie nieznanych acz wybitnych - oczywiście wymyślonych - armeńskich poetów romantycznych. Byleby było to niezwykle mądre, inteligenckie i z przymrużeniem oka. Zapraszam
  3. Powieści właściwie nie da się napisać. Chyba, że się jest zawodowym pisarzem i nie ma się nic innego do roboty. Bo inaczej, jak się pisze nocami, godzinkę czy dwie na dobę, to trzeba na taką jedną powieść poświęcić rok, jak nie więcej. A po roku się zapomina, co było na początku; po drodze gubi się wątki, zapomina o bohaterach i nici z całej fabuły. Można niby robić sobie notatki, jakieś plany w punktach czy coś... Kiedyś zrobiłem sobie taki plan, to już po tygodniu nie pamiętałem, którego bohatera oznaczyłem literą A, a którego literą B; dlaczego F miał się właściwie zakochać w P i czy to przypadkiem nie miał być romans gejowski; jak chciałem z punktu trzeciego dojść płynnie do punktu czwartego i dlaczego u licha nadałem całości taki bezsensowny tytuł. Ale jest na to recepta: trzeba po prostu założyć, że to ma być powieść postmodernistyczna, wtedy się już o nic nie trzeba martwić. W powieści postmodernistycznej można sobie bezczelnie urwać wątek, zgubić bohatera albo zmienić mu płeć z rozdziału na rozdział; zmienić miejsce i czas akcji, wszystko można, i nawet o ortografię i interpunkcję specjalnie dbać nie trzeba. Ten cały postmodernizm, myślę sobie, wymyślił ktoś taki, jak ja: ktoś, kto potrzebował pieniędzy, a nie chciał się za bardzo narobić. Ot, znak czasów. Kiedyś to czasy były inne. Dawniej, wiadomo, ogólnie było lepiej. Mieszkałem w największym domu w całej Dobrej Polskiej Okolicy i zabawiałem się beztroskim bieganiem wokół największego stołu w powiecie, po najokazalszym salonie w województwie. Pierwszą oznaką tego, że something is rotting in the state of Poland, były dla mnie wybory samorządowe w 199X roku. Wydawało się, że wszystko pójdzie gładko: utworzą się dwa komitety wyborcze, jeden reprezentujący tych, którzy w niedziele chodzili do kościoła na ósmą i drugi, reprezentujący tych, co chodzili na dwunastą; oba przedstawią po jednym kandydacie na wójta; po burzliwej debacie publicznej, w niedzielę wyborczą Ksiądz Dobrodziej w kazaniu zadeklaruje poparcie dla jednego z kandydatów, który w efekcie odniesie miażdżące zwycięstwo. No i tak właśnie miało być, ale nagle, zupełnie niespodziewanie i ku wielkiemu zaskoczeniu mieszkańców, w niejasnych okolicznościach utworzono także trzeci komitet – tych, co chodzili do kościoła na dziesiątą. Msza o dziesiątej była jeszcze wtedy w naszej parafii nowością. Oficjalnie – w związku z wejściem w wiek szkolny wyżu demograficznego drugiej połowy lat osiemdziesiątych oraz w myśl biskupich wytycznych – miała być to specjalna msza dla dziatwy; szybko jednak przeistoczyła się w lokalny zjazd liberałów i odmieńców. Wybierali ją bowiem ci, którzy w niedzielę lubili porządnie się wyspać, a jednocześnie w południe nie odmawiali sobie sutego, zakrapianego obiadku; słowem: ci, którzy nie byli w pełni zintegrowani z Dobrą Polską Społecznością Lokalną, i którzy nad wielowiekową tradycję przedkładali uciechę cielesną. Na szczęście Ksiądz Dobrodziej zareagował błyskawicznie, ujawniając dane, z których wynikało jasno: z mszy na dziesiątą dochód jest najmniejszy, a z mszy na dwunastą - największy. Dobrej Polskiej Społeczności Lokalnej nie trzeba było mocniejszych argumentów. Kandydat komitetu wyborczego Przyszłość poległ z kretesem. Wygrał Baran, kandydat Anioła Pańskiego, ale najmniej głosów zebrał mój ojciec, popierany przez komitet Ranne Zorze. Coś się bezpowrotnie skończyło. Szczury mają ponoć tak, że jak jakiś zatruje się różową trutką, to jego potomstwo już nie ruszy niczego różowego; ludzie, najwyraźniej, mają dokładnie odwrotnie. Mój ojciec sparzył się na polityce nie raz i nie dwa, a ja, zamiast trzymać się od niej z daleka, też się za nią zabieram. Głosowałem kiedyś na Dmowskiego i – jakby tego było mało – Dmowski w rewanżu głosował na mnie, a byłem już wtedy wojującym lewakiem i przyszłym masonem. Nie był to oczywiście Roman Dmowski, ale Seweryn, marszałek Parlamentu Studentów UW za mojej poselskiej kadencji; zarzekał się, że nic go nie łączy z żadnym Romanem, ale i tak coś się we mnie zagotowało, gdy dowiedziałem się, że mój klub parlamentarny zadeklarował poparcie dla jakiegoś Dmowskiego. Polityka polega przede wszystkim na ciągłym monitorowaniu – zarówno koalicjantów, jak i opozycji. “Ufać” - jak powiedział towarzysz Stalin - “znaczy kontrolować”. Głównym zajęciem polityka jest zatem nieustanne podglądanie i podsłuchiwanie; zasadnicza trudność polega tutaj na tym, żeby widzieć i słyszeć jednocześnie. W blokowisku jest, pozornie, najłatwiej. Ale to blokowiskowe kontrolowanie szybko przestaje człowiekowi wystarczać: sąsiadów z bloku naprzeciwko się widzi, sąsiadów z własnego bloku się słyszy, ale to wszystko nic, ciągle wie się o nich za mało. Już po kilku tygodniach chce się wypłynąć na szerokie wody wojeryzmu: widzieć z bliska twarze, czuć fakturę skóry i jej zapach, słyszeć nie tylko słowa, ale i myśli, a przede wszystkim: wiedzieć. Wiedzieć o ludziach wszystko, od daty urodzenia po tytuł ulubionego filmu, od preferowanej pasty do zębów po najgorsze wspomnienie z dzieciństwa, od średniej ocen na świadectwie ukończenia szóstej klasy podstawówki po liczbę białych krwinek. Zwykłe blokowiskowe podglądanie i podsłuchiwanie nie potrafi tego wszystkiego zapewnić. Dlatego szybko zacząłem – może nawet na wpół tylko świadomie – szukać sobie lepszego punktu obserwacyjnego. Najpierw przeniosłem się do słupa ogłoszeniowego i wcale nie było trudno, wystarczyło dobrze poszukać wejścia. Do każdego – albo prawie do każdego – słupa ogłoszeniowego w Warszawie da się wejść. Wnętrze takiego słupa jest wcale przestronne, jest gdzie usiąść – wymarzony punkt obserwacyjny! Pierwszy słup, do którego znalazłem wejście, mieści się przy metrze Racławicka, od strony Dąbrowskiego; wchodzi się tam nie inaczej, jak właśnie przez stację metra. To było akurat całkiem nieźle zamaskowane wejście; ze znalezieniem kolejnych poszło mi już dużo łatwiej. I dobrze, bo słup przy metrze Racławicka okazał się nudny i niczego ciekawego stamtąd nie wypatrzyłem. Nowe odkrycie pochłonęło mnie do tego stopnia, że zapomniałem na jakiś czas o odwiedzinach u ciotki Kunegundy Wójcik vel Rosenzweig. Tymczasem ciotka miała wobec mnie poważne plany, które realizowała nie zważając na moją zgodę. Otóż umyśliła sobie, że mam rozpocząć studia prawnicze. -Ależ ciociu, ja nie studiuję prawa. - zaznaczyłem łagodnie, jakbym przemawiał do osoby doszczętnie zdemenciałej - Studiuję anglistykę... -No właśnie, młody człowieku, no właśnie. - ciotka odstawiła filiżankę na delikatny, secesyjny stolik. To mogło oznaczać tylko jedno: dłuższą perorę. -Ale nie ciebie należy za to winić, ale twoich rodziców. To oni powinni dopilnować, by tak utalentowany młodzieniec ukończył studia, które pozwolą mu w pełni zrealizować jego intelektualny potencjał. -Lubię anglistykę... To bardzo rozwijające studia. -A i owszem rozwijające... - seniorka zawiesiła głos, by pozwolić mi odetchnąć z ulgą, po czym przystąpiła do zmasowanej ofensywy: - rozwijające, ale dla uczniów gimnazjów! W twoim wieku, młody człowieku, czytałam już biegle i mówiłam płynnie po angielsku, a także po niemiecku, rosyjsku, francusku, włosku, szwedzku, słowacku, węgiersku i grecku! - ciotka nie żartowała; słynęła z nadnaturalnych zdolności językowych. - Obcych języków należy się uczyć w dzieciństwie, a we wczesnej młodości doskonalić je w podróżach; w wieku lat dwudziestu trzeba zająć się czymś praktycznym. - tutaj się akurat zagalopowała: sama dopiero na emeryturze nauczyła się tureckiego, arabskiego, a także zdobyła solidne podstawy japońskiego, nie odwiedzając Japonii. -No tak, ciociu – zgodziłem się dlatego tylko, że zbyt miłe mi były ciocine euro – tak, ciociu, ale ja nie mam żadnych tradycji prawniczych, a ciocia wie, jak to w tej branży bez tradycji... -Ty nie masz prawniczych tradycji! Ty nie masz prawniczych tradycji! - egzaltacja ciotki była wyraźnie wyreżyserowana - Mój ojciec, a twój pradziad, był wybitnym profesorem prawa karnego, jego brat był sędzią, a drugi rejentem, nie mówiąc już o mojej skromnej osobie. Jeśli tego nie dopilnuję – dodała bardziej do siebie niż do mnie – tradycja umrze razem ze mną, a ja jestem już stara... I tylko ty zostałeś, młodzieńcze, tylko ciebie z całej rodziny można jeszcze wykształcić na prawnika. -Ale ciociu, ja jestem synem prostego oficera i nauczycielki... -Na szczęście masz jeszcze mnie, ciotkę Kunegundę. A ja mam znajomych tu i ówdzie, a zwłaszcza na wydziale prawa. Od przyszłego roku akademickiego rozpoczniesz studia prawnicze, później dostaniesz się na aplikację adwokacką i otworzysz kancelarię. Tak, tak właśnie będzie i nie chcę słyszeć ani słowa sprzeciwu! -Ciociu, ale to nie zależy tylko ode mnie... -Resztą już ja się zajmę. Niech cię głowa nie boli, ty się tylko ucz, żebyś mi nie narobił wstydu! Ciotka Rosenzweig zawsze stawiała na swoim. Tak było i tym razem; faktycznie – we wrześniu tego samego roku moje nazwisko znalazło się na liście przyjętych na dzienne prawo, choć nie brałem udziału w żadnym postępowaniu kwalifikacyjnym, w nadziei, że sprawa przyschnie. Nie miałem wyboru – pierwszego października przywdziałem garnitur i podreptałem jak skazaniec na uroczystą inaugurację roku akademickiego, a pięć lat później odebrałem dyplom magistra prawa i zdałem egzamin na aplikację. Po drodze obyło się bez większych trudności i – z czego jestem dumny – prawie bez konieczności interwencji ze strony ciotki. Studiowanie prawa ma wiele minusów, z których największym jest masowość. Wbrew powszechnej opinii o elitarności tych studiów, są one w istocie okrutnie masowe; wystarczy w maju przejechać się metrem – cały wagon dzieli się na tych, którzy czytają czarne podręczniki z wydawnictwa LexisNexis, i na tych, którzy czytają białe podręczniki CH Beck, te z jadowicie pomarańczowymi grzbietami. “Prawo rzeczowe”, “Prawo zobowiązań”, “Prawo administracyjne”, gdzie nie spluniesz jakiś kodeks, albo chociaż konstytucja. W metrze nie potrzeba luster – wygląda się tak, jak współpasażerowie. To właśnie na prawie, na drugim roku, poznałem Olimpię, dziewczynę obdarzoną najmniej interesującym biustem ze wszystkich warszawskich studentek – tak nieokreślonym, że sam mogłem o nim orzec tylko tyle pewnego, że plasuje się gdzieś między rozmiarem dziecięcym a 70A. Stykałem się z Olimpią wcale często już na pierwszym roku, ale dopiero na drugim ją zauważyłem – miała bowiem niezwykły dar wtapiania się w otoczenie. Właściwie wcale nie było jej widać, a jeśli już musiała się pojawić, wówczas całą sobą – każdym słowem, ruchem, gestem – przepraszała za swoje istnienie. Podczas ćwiczeń z prawa karnego nagle po prostu ją spostrzegłem – siedziała obok mnie, cała jakaś taka mysia, myszowa. Myszowata. Czytała mi przez ramię kodeks. Spłoszyłem ją wtedy. Przesunąłem książkę bardziej w kierunku środka ławki, żeby mogła ją lepiej widzieć, ale i tak dopiero po chwili odważyła się ponownie na nią spojrzeć. Oboje wiedzieliśmy, co oznaczał ten milczący rytuał. Oto zostaliśmy przyjaciółmi. Nazywała się Olimpia Nowak. Rodzice bardzo ją skrzywdzili, nadając jej imię, które wystawało z niej i utrudniało jej całkowite zniknięcie. Gdyby była Anną albo Katarzyną, do śmierci zachowałaby zupełną anonimowość. Olimpię niestety prędzej czy później ktoś musiał zauważyć. I ja, podobnie jak ona, cierpiałem z powodu swego imienia, zbyt pospolitego i zupełnie niepoetyckiego. Przez pewien okres próbowałem wzmacniać je i uwypuklać, każdorazowo podając przed nazwiskiem także drugie imię – na nic się to zdało, oba nadal wyglądały smutno. Nie pomogło nawet skrócenie ich do inicjałów, były to bowiem inicjały, które po prostu nie mogły kryć niczego ciekawego. -Proszę państwa – głos doktora wyrwał mnie z zamyślenia; siedziałem obok Olimpii na zajęciach z prawa karnego – proszę pamiętać, że zdarzają się przypadki, kiedy całkowite ubezwłasnowolnienie w prawie cywilnym nie wyłącza odpowiedzialności karnej. Weźmy na przykład casus z Łodzi: trzydziestotrzyletni mężczyzna upośledzony w stopniu lekkim, cywilnie całkowicie ubezwłasnowolniony, poklepał dwunastoletnią dziewczynkę. Mówię dosłownie, proszę państwa, że poklepał, nic tam się więcej nie wydarzyło, ale ojciec zaraz na policję dzwoni, że łapać pedofila. Przyjechali, złapali, no i biegły uznał, że nie zachodzą przesłanki wyłączające winę... a on tylko odrobiny bliskości potrzebował. Mówią państwo – niechby sobie misia pluszowego kupił; ale państwo nie rozumiecie jego tragicznego położenia. Jak on sobie mógł coś kupić, jak był pozbawiony zdolności do czynności prawnych?
  4. a właśnie, chętnie zajrzę do Kwiatów Zła, dziękuję osobiście uważam, że francuski jest piękny, tak dla sprostowania; to angielski jest nieładny ;) po niemiecku bardzo polecam pieśni Heinego, jak juz chyba mówiłem ;)
  5. czy czytacie poezję w obcych językach? w jakich? czy próbowaliście pisać w obcych jezykach? czy uważacie, że niektóre języki są bardziej "poetyckie" niż inne? ja lubię poezję angielską za pięknie układające się pentametry jambiczne i aliteracje - obie cechy wynikają z właściwości angielskiego. mój niemiecki nie należy do najlepszych, ale Heinego czytam czasem nie rozumiejąc - dla samego brzmienia. niemiecka poezja brzmi przepięknie. po francusku nie czytam poezji, znam ten jezyk niestety wciąż za słabo; z technicznego punktu widzenia wydaje mi się jednak, że stały oksytoniczny akcent francuski nie czyni zeń - wbrew powszechnej opinii - zbyt wdzięcznego poetyckiego surowca (pewnie się mylę - byłbym wdzieczny, gdyby ktoś mnie wyprowadził z błędu) po rosyjsku nie mówię w ogóle, czasem jednak matka czyta - na moją prośbę - rosyjskie wiersze na głos. brzmią nawet lepiej niż niemieckie :) zapraszam do dyskusji, chętnie wypowiem się szerzej o angielskim jako student anglistyki; co do pozostałych jezyków - będę wdzięczny za każdą opinię.
  6. dobry tekst, ale przyjęty - według mnie - ze zbytnim optymizmem. mnie tam nie zachwyca, chociaż przeczytałem z pewną dozą przyjemności. w dwóch "proverbowych" miejscach zbyt nadęty. Zrezygnowałem również z wielu roszczeń co do zaległości, jakie niektórzy klienci mieli wobec mnie. Anetę pewnie też kiedyś stracę. brak linkingu między akapitami. znakomite opanowanie języka. tyle ode mnie ;)
  7. jaki jest cel tego tekstu, bo "nie rozumię"
  8. Umiejętność czytania i pisania przyswoiłem sobie w wieku lat czterech, znalazłszy podczas zabawy na strychu elementarz starszej siostry. Stałem się dzięki temu czymś w rodzaju lokalnej atrakcji turystycznej; przez długie tygodnie dumna matka w obecności bliższych i dalszych znajomych zachęcała mnie: “synku, a powiedz mamuni, co tu jest napisane?”. Niektórzy podchodzili do rewelacji ze sceptycyzmem, podsuwając mi do czytania przyniesione ze sobą książki i gazety, przekonani, że tak naprawdę wcale nie potrafię czytać, a tylko znam na pamięć treść wszystkich napisów w moim domu. A ja oczywiście czytałem, i to czytałem bezbłędnie, bez dukania i składania wyrazów z pojedynczych liter. Właściwie była to moja pierwsza w życiu okazja do zarobienia pieniędzy i mam trochę żalu do rodziców, że wtedy nie wpadli na to, by od każdego odwiedzającego pobierać niewielką opłatę; być może teraz nie musiałbym już pisać powieści. Jako czterolatek, oprócz umiejętności czytania i pisania, posiadłem już najwyraźniej coś w rodzaju smykałki do interesów, a w każdym razie niechęci do pracy bez należytego wynagrodzenia. Po kilku tygodniach doszedłem bowiem do wniosku, że męczy mnie już ciągłe czytanie na zamówienie, zwłaszcza, że nie stanowi już dla mnie najmniejszego wyzwania – i postanowiłem udawać, ku rozczarowaniu matki, że straciłem nową umiejętność równie nagle i w równie tajemniczy sposób, jak ją zdobyłem. W tajemnicy przed rodzicami czytałem jednak nadal; i tak zostało mi do dzisiaj. Oficjalnie nauczyłem się czytania i pisania na nowo dopiero w szkole, razem z innymi dziećmi, po bożemu. Nadmierna erudycja, jak lubił podkreślać Ksiądz Dobrodziej, jest niemiła Bogu i nieuchronnie prowadzi do grzechu. Wiedziała o tym zapewne Pani Ela, doktor estetyki i sprzątaczka w liceum Żeromskiego, do którego uczęszczałem. Pani Ela przyjeżdżała do pracy co rano srebrnym nissanem, ubrana w firmowe, choć proste ubrania, na które zakładała służbowy fartuch: niebieski w różowe kwiaty. Była w każdym calu dystyngowana i nie kryła się ze swoim wykształceniem, przeciwnie: często podkreślała, że dzięki tantiemom z publikacji i stypendium za doktorat może zająć się zawodowo tym, co naprawdę kocha: sprzątaniem. Lubiliśmy Panią Elę najbardziej chyba za to, że pomagała nam w nauce i zawsze chętnie odpowiadała na pytania ze wszystkich dziedzin humanistycznych. Jej specjalnością były literatura powszechna i język niemiecki. To właśnie Pani Ela poleciła mi lekturę między innymi “Czarodziejskiej Góry” i “Wilka stepowego”. Pod wpływem Pani Eli zacząłem zastanawiać się nad tym, co naprawdę chciałbym w życiu robić – gdybym nie musiał martwić się o pieniądze, naturalnie. Miałem całkiem sporo pomysłów... Najpierw chciałem zostać motorniczym w warszawskich tramwajach. Tramwaje zawsze wydawały mi się bardzo poetyckie; czerwono-żółte, dzwoniące, a przede wszystkim stare i zniszczone, pamiętające lepsze czasy. Konserwatywne – to dobre słowo; bo przecież w dużych miastach mimo rozwoju infrastruktury i możliwości technicznych od ponad wieku nadal najszybciej tramwajem. Jednak poeta-motorniczy to może byłoby dobre za socjalizmu, taka poezja proletariacka, ale teraz – teraz to się nie sprzeda... Woźny w teatrze – to co innego. Taki woźny to przecież prawie z urzędu poeta, dusza niespokojna, artysta niespełniony w przekrzywionym na lewe ucho berecie z antenką, wychudły pod zbyt luźnym uniformem, z nieodłącznym papierosem przyklejonym do wargi, ukrywający swe prawdziwe imię pod pseudonimem “pan Zdzisio”. “Panie Zdzisiu, klamka się urwała!”, “Panie Zdzisiu, żaróweczkę pan wymieni z łaski swojej”, “Panie Zdzisiu kochany, rura pękła, pan coś zaradzi”... Nie, to jednak nie dla mnie – być na czyjeś usługi, choćby nawet najwybitniejszych aktorów epoki. Mogę za to być antykwariuszem, zawód w sam raz dla poety; antykwariusz zna wartość słowa pisanego lepiej niż kto inny. I warunki pracy wymarzone – dębowe regały, skórzany fotel, secesyjny kałamarz... Ale zanim się zostanie takim antykwariuszem – takim z lupą i zegarkiem w kieszonce kamizelki – najpierw trzeba odbębnić parę lat na stanowisku żula sprzedającego książki. Jeżdżę czasem na Koło szukać skarbów. Na Kole można dostać wszystko, szczególnie, jeśli się umie szukać. Najlepiej, wiadomo, szukać u żula. Siedzi sobie taki żul – potężny, gruby, ale zżulony całkiem – a przed nim książki przytaszczone w kartonach po bananach; niby nic ciekawego, same lektury, stare socjalistyczne wydania. Ale ten żul to nie jest zwykły żul; ten żul to Wielka Stopa. -Co, nyc pan nie może znaleźć dla siebie? - zapytał w dialekcie śródmiejskim, kiedy kończyłem już przeglądać jego bezwartościową makulaturę. -Nie bardzo – wyznałem nie bez pogardy w głosie; zły byłem: w kucki, niewygodnie, przekopałem setkę książek, a najciekawsze, co znalazłem, to “Tomek na tropach Yeti”. -To ja panu coś pokażę, podejdź pan – i otwiera kolejny karton po bananach, do tej pory nie rozpakowany – coś dla wtajemniczonych; widzisz pan te skórzane grzbiety? Oczywiście przesadził, grzbiety były z półskórka, ale i tak prezentowały się okazale. Widać – świeżo po wizycie u introligatora; a na grzbietach: Confessiones, Codex Iuris Canonici, Heilige Schrift, Państwo, Żywoty Cezarów... -Skąd pan to ma? - pytam, zadziwiony. -A, wie pan, sie ma, to stąd, to stamtąd... -To ja mam pomysł – mówię, bo wiem dobrze, jak rozmawiać z żulem - pójdziemy na browar, a pan mi opowie, dobra? -No dobra. Wojtuś, popylnuj my towaru, wrócę za godzinkę, na pywko idę z panem. Normalnie nie lubię stawiać, ale i tak stawiam częściej, niż bym sobie tego życzył. Stawianie żulom to jeszcze najmniejsze zło, taki żul przynajmniej wdzięczny jest szczerze. I zaraz się robi wylewny. W najbliższym ogródku piwnym znali już Wielką Stopę, tylko ja go chyba jeszcze nie znałem; zamówiłem nam po dużym – sikacz, rozcieńczone Królewskie, ale zimne przynajmniej, da się pić. -Pan z Warszawy? -Nie, studiuję tu tylko, niedawno przyjechałem... -Na Uniwersytecie? A co pan studiuje? -Prawo. -Zajebiście. Też bym studiował prawo, jakbym teraz miał zacząć. -A pan z Warszawy? -Całe życie w Śródmieściu, sześćdziesiąt lat. Panie, co ja się przez te sześćdziesiąt lat naoglądałem! Wszystkich znam, panie, dla mnie w Śródmieściu nie ma tajemnic. -A skąd te książki? -Ja, panie, jestem wyuczony introligator, jeszcze starą metodą, wie pan, prasa na śrubę – widziałeś pan kiedyś starą prasę introligatorską? Mówię panu, ciężkie jak sam chuj. Kiedyś to introligator musiał mieć krzepę! A ja mam do tego fachu powołanie, ja kocham książki, panie złoty. Nie żeby czytać od razu, pan rozumie, ale kartki papieru równo zadrukowane i porządnie oprawione – to jest coś. Do tego potrzeba fachowca. No i ja jestem ten fachowiec. Dzięki mnie książka odzyskuje dawną świetność, panie, ja robię po staremu, bez fuszerki; nie tą nową metodą, panie, co teraz robią, co to się książka tydzień od oprawienia rozlatuje, nie! -No ale chyba o chleb to w tym fachu trudno. -Trudno. I dlatego w zasadzie nigdy w tym nie robiłem – za komuny to w ogóle się nie opłacało nic robić, a teraz to kto będzie książki oprawiał. Ja jestem pasjonat... Pan ze Śródmieścia? -Z Nowego Światu. -Zajebiście. Chodzisz pan czasem na Foksal? -Przechodzę codziennie, ale jakoś nigdy się nie zatrzymałem. -Błąd, panie, błąd. Foksal 16, trzydzieści lat tam mieszkałem. Taka kamienyca piękna w starym stylu, co ją teraz remontują, piękna, panie. Stiuky ma take na fasadzie, tylko mało ich już się zostało... A wiesz pan, dlaczego tak mało? To ja panu powem, dlaczego – ja z tego żyłem za komuny, z tych stiuków. Handlowałem nymy po prostu, to łatwo odchodziło, a grosz był dobry za to. -Ale ryzykowny pewnie, nie? Nikt pretensji nie zgłaszał? -Chuja tam. Państwowe było, państwowego nikomu nie szkoda, państwu chyba, narodowi robotniczemu – a widziałeś pan kiedyś naród? Bo ja sześdziesiąt lat żyję, ludzi znam tysiące, ale narodu to ani jednego... A poza tym – kryty byłem. Pan jesteś jeszcze młody, to pan nie pamiętasz, ale za komuny był taky zawód publycznego zaufania: cieć. Gospodarz domu, wiesz pan: nad wszystkym czuwa gospodarz domu, nie da on krzywdy zrobyć nykomu, wszystkym pomoże, o każdy porze... Ciecia nykt nie lubył, ale mieć z nim na pieńku, to niedobrze było. Z cieciem trzeba było żyć w zgodzie, zwłaszcza jak się żyło z kradzieży tego, czego on miał pylnować. A cieć z Foksalu, Tadzio, był zajebysty chłop. -I co, on nie miał problemów przez te stiuki, że ginęły? -A chuja się tym ktokolwiek interesował. Najlepszy dowód, że Tadzio tam jeszcze cieciuje, na Foksal 16, do dzisiaj. Brązowym polonezem jeździ. Jak pan blisko mieszkasz, to podejdź pan kiedyś do niego, powiedz, że znasz Wielką Stopę. To ja jestem – Wielka Stopa, warto zapamiętać, bo mam znajomych to tu, to tam. A cieć Tadzio, co on historii zna starych, warszawskich, panie, to głowa mała. On chętnie poopowiada, on rozmowny jest facet. W pierwszej klatce mieszka, na parterze. Nerwus jest, ale mówię panu – kup pan wino czy flaszkę i idź do niego. Pan jesteś student, inteligent, książkę pan o tym napisz. Tadzio wszystko opowie, jak się pan powołasz na Wielką Stopę... Nie powiem, napaliłem się wtedy nieźle; następnego dnia rano kupiłem flaszkę i poszedłem na Foksal 16. Właściwie to mieszkałem dosłownie po sąsiedzku i przechodziłem Foksalem – akurat koło numeru 16 – codziennie w drodze do Instytutu Anglistyki (Nowy Świat 4, obok giełdy, naprzeciwko Armaniego). Kamienica była w istocie okazała i w istocie stał przed nią zawsze brązowy polonez. Korciło mnie cholernie, żeby pogadać z cieciem Tadziem; wyobrażałem sobie, ze właśnie tak powinna wyglądać praca poety – słuchać prawdziwych historii opowiadanych przez prawdziwych ludzi w oparach prawdziwego alkoholu... Zobaczyłem tego starego brązowego poloneza tam, przy Foksal 16... i skrewiłem. Że niby zajęcia się zaraz zaczynają, a ja jednak chcę na nie iść; że za rano na picie wódki; że Wielka Stopa pewnie mnie nabrał; wreszcie: że przyjdę, ale jutro. Nie poszedłem tam do dzisiaj. Od paru lat nie chodzę już Foksalem i nie wiem, czy brązowy polonez wciąż tam stoi... Ale przecież nadal mam jeszcze jakieś jutro, żeby to sprawdzić. Tyle, że teraz pracuję do późnego wieczora, a nocami piszę powieść. Nie lubię wracać do domu po zmroku. Nie, żebym myślał, ze Warszawa jest jakoś szczególnie niebezpieczna, przeciwnie: nie waham się przeliczać banknotów w portfelu stojąc na przystanku (może dlatego, że nigdy nie mam ich zbyt wiele), przedzierając się przez miasto nie wybieram wcale arterii najlepiej oświetlonych, nie zawracam na widok grupy sportowo odzianych młodzian. Raz mnie tylko napadli, jeden jedyny na tyle lat, akurat tuż pod domem. Poszedłem wyrzucić śmieci, było już ciemno, pod śmietnikiem stało kilku takich krótko ostrzyżonych, świeżo zdjętych z siłowni; chcieli pieniędzy, ale nie miałem. “No to komórkę chociaż”, ale komórki też nie miałem. Zawsze noszę przy sobie, śpię z nią nawet, ale wtedy, słowo daję, zapomniałem, szedłem tylko śmieci wyrzucić! No to się chłopaki wkurzyli trochę i zabrali mi te moje śmieci, ładne były, kolorowe, w foliowym worku ze ściągaczem. A ja uciekłem, bo w sumie to tchórz ze mnie. Kiedy wracam wieczorem do domu, najbardziej boję się własnego mieszkania. Najstraszniejszy jest moment naciśnięcia klamki, już po przekręceniu kluczy w zamkach... setki razy śniło mi się, że po powrocie zastaję mieszkanie doszczętnie ograbione. Nie o laptopa się boję i nie o zestaw stereo, nie o tych parę stówek schowanych w szufladzie – pal je sześć! Boję się o moje małe muzeum, o moje antyki, o mechaniczne zegarki, stare mapy i ryciny, o kałamarze w stylu art deco, o indyjskie kuferki, a najbardziej o książki. O, niechby kto tknął jakąś moją książkę – niechby tknął Petit Larousse Illustre, Paris 1924, niechby tknął słowniki Brockhausa – zabiłbym na miejscu ze szczególnym okrucieństwem, z użyciem broni palnej lub materiałów wybuchowych, z motywacji zasługującej na szczególne potępienie, nie zważając wcale na grożącą mi za to w myśl art.148 par.2 KK karę 25 lat pozbawienia wolności lub dożywotniego pozbawienia wolności! I niech mnie piorun trzaśnie, jeśli blefuję! -Chyba cię pojebało – komu by się chciało te twoje książki z kwadrata wynosić? - uspokoił mnie kiedyś pewien znajomy, kiedy zwierzyłem mu się ze swych obaw - Na jumie myślenie jest proste, to jest, kurwa, chłodna kalkulacja. Relacja masa/objętość/wartość, rozumiesz? Biżuteria na przykład: mała masa, mała objętość, duża wartość. I to się juma najchętniej. Gotówka – to samo. Laptopy, elektroniczne zabawki, alkohole – też. Telewizor – to już od biedy. No ale chyba byś musiał na pojeba trafić, żeby ci pralkę czy kuchenkę z chaty zajumał. Wartość za mała do objętości, czaisz? A te twoje książki – ile by ich trzeba wynieść, żeby się te trzy koła uzbierało? Ze sto kilo, kurwa. A jumacz się szanuje – jakby się chciał natargać za parę stówek, to by do normalnej jakiejś roboty poszedł...
  9. nie ma w tym nic a nic nowego; wszystko było już sto lat temu (prawie). po co?
  10. Kilka razy już wcześniej zabierałem się za pisanie powieści, ale zawsze mi wstyd było, że ja, poeta, że z Parnasu do rynsztoka, że mistrzów moich ideały, że ich średniówki, trzynastozgłoskowce, że ich jamby i metonimie, że ja to wszystko miałbym zaprzedać za powieściowe euro, za dolary, za srebrniki... W pewnym sensie pochodzę z rozbitej rodziny. Małżeństwo moich rodziców nie było udane. W Dobrej Polskiej Okolicy, z której się wywodzę, ludzie dzielili się na dwa wrogie obozy: tych, którzy w niedzielę chodzili na poranną mszę i tych, którzy chodzili na sumę. Ślepy los zdarzył, że moi rodzice – może jeszcze przed ślubem, a może dopiero tuż przed moim urodzeniem, tego nigdy się nie dowiem – znaleźli się po przeciwnych stronach barykady. Ojciec, cierpiący na bezsenność (którą też po nim odziedziczyłem), wstawał codziennie o wpół do piątej rano i ósma była dla niego środkiem dnia. O dwunastej za to lubił się zdrzemnąć, obejrzeć telewizję, napić piwa i zjeść obiad; ale obiadu nigdy o dwunastej nie było, bo na dwunastą to z kolei matka szła do kościoła. -Ksiądz Dobrodziej się o ciebie pomszy pytał, ty bezbożniku! - oznajmiała zawsze, wracając do domu. Choć pewnie nie do końca zdawała sobie z tego sprawę, wymawiała “po mszy” jak jeden wyraz, akcentując przedimek. -Nie kłam, że się pytał! - odkrzykiwał ojciec, dobrze już poirytowany - Ksiądz Dobrodziej jest święty człowiek i swoje wie. I wie, że gdzie jak gdzie, ale do kościoła w niedzielę to ja chodzę, tylko że na rano! -Na rano się nie liczy. -Jakby się nie liczyło, toby Dobrodziej mszy nie odprawiał; a odprawia. Jemu się też nie liczy? -Jemu się liczy, bo to święty człowiek. Ale bardziej mu się liczy suma, bo więcej ludzi i hojniejsi, i tacę większą zbiera... -Każdy wie, że na rano ksiądz Dobrodziej sam osobiście tacę zbiera, bo ludzi mało; i widzi, wtedy naprawdę widzi, kto daje i ile daje. A na sumie zbiera kościelny, i dlatego na sumę chodzą sknery, co skąpią grosza Dobrodziejowi... -Na ósmą do kościoła chodzić – grzech! Bo to jest miganie się przed poświęceniem całego dnia pańskiego Panu Bogu; pójdzie taki na ósmą, o dziewiątej piętnaście już w domu i cały dzień może żyć w rozpuście: mecze oglądać a piwo żłopać... -A ja ci powiem, że to właśnie rano liczy się bardziej, po przebudzeniu zaraz uwielbić pana, Boga naszego, kiedy ranne wstają zorze! W dzień pański leżeć w łóżku do szóstej – grzech. Zapytaj dobrodzieja, że grzech, a grzech tym większy, że się do dezintegracji więzi rodzinnych w dobrej polskiej i katolickiej rodzinie przyczynia. Dzieci głodne, mąż głodny i zły, a żona – dobra polska żona, myślałby kto – po kościołach sobie lata! Tu się bez kary boskiej obejść nie może, kara boska ten dom czeka wcześniej czy później! Na takich właśnie praktyczno-teologicznych dysputach wyuczyłem się erystyki; rodzice widać szczególnie dbali o moją edukację pod tym względem, bo co tydzień fundowali mi kilka godzin kursu. Co więcej – przewidzieli też egzamin końcowy, w ramach którego sam miałem zająć w sporze jasne stanowisko i poprzeć je nowymi argumentami. Oblałem – nie wytrzymałem nerwowo. Wyszedłem z domu i skręciłem w lewo, a z tego wszystkiego zapomniałem nawet trzasnąć drzwiami. Moje więzi z rodzicami stopniowo się rozluźniały. Mało brakowało, żeby się mnie całkiem wyrzekli, ale gdy po studiach dołączyłem do loży masońskiej, znów odzyskałem ich miłość i szacunek, a może nawet coś więcej. Jako przyszły poeta powinienem w czasach szkolnych nawiązać szczególne więzi z polonistkami, ale jakoś mi się nie udało. W ogóle nie czułem się osobiście związany z żadnym nauczycielem ani w szkole podstawowej, ani w średniej; żaden nie imponował mi wiedzą ani niewiedzą, żaden nie miał dość charakteru, żaden nie był wyjątkowo dowcipny ani surowy, żadnego się nie bałem ani w żadnym się nie zakochałem. No, może z paroma wyjątkami... Germanistki – wszystkie trzy – zawsze imponowały mi znajomością niemieckiego. Owszem, w nieuczeniu się języka zachodniego sąsiada wykazywałem upór i konsekwencję, którymi zaskarbiłbym sobie podziw przodków, uciskanych jarzmem niemieckiego zaborcy i okupanta. Ale – wstyd się przyznać – w głębi duszy kochałem język niemiecki za jego dumne brzmienie i dostojną twardość, i – gdy nikt nie słyszał – ćwiczyłem sobie po cichu wymowę umlautów, ich-lautów, sylabicznych spółgłosek i długich samogłosek, nie wiedząc jeszcze, że przyjdzie mi w życiu zostać językoznawcą. Nienawidziłem Niemców i niemieckiego najszczerzej, ale tak, jak nienawidzi matematyki ktoś, kto jest najczystszej wody matematycznym głąbem; komu najłatwiej usprawiedliwiać własną ułomność stwierdzeniem, że “matematyka jest głupia”. Jednocześnie jednak darzyłem ogromnym szacunkiem wszystkich, którzy biegle władali niemieckim: germanistki i obywateli Rzeszy. Jednak najbardziej wyjątkowi byli moi wuefiści. Drugi, z liceum, zwany “parówką w dresie” z racji słusznej postury, był trenerem siatkarskich mistrzów kraju i nigdy nie było go na zajęciach. Pierwszy, z podstawówki – był pośmiewiskiem całej okolicy, a nazywał się Pan Boberek. Niegdyś ponoć niezwykle obiecujący piłkarz i gwiazda lokalnych boisk, a przy tym łobuz i hulaka; nawrócił się i z dnia na dzień przemienił w najgorliwszego katolika w całej Dobrej Polskiej Okolicy. Wziął sobie żonę, która już za młodu była brzydka i gruba, po to chyba, żeby go zanadto do grzechu nie kusiło; mimo to szybko obrósł w sześcioro dzieci. Cała rodzina gnieździła się w malutkim mieszkanku i biedowała okrutnie, gdyż Pan Boberek każdy zarobiony grosz przeznaczał na Kościół. Sęk w tym, że na niewłaściwy kościół, bo nie na nasz dobry, polski, parafialny, ale na bazylikę w Licheniu. Nie trzeba wyjaśniać, że nie zaskarbił tym sobie sympatii Księdza Dobrodzieja. I tak oto dokonał się na Panu Boberku ostracyzm. Pan Boberek był lokalnym bohaterem bajronicznym i dyżurnym gminnym cierpiętnikiem za milijony. Jego sława wyprzedzała jego samego i nawet najmłodsze dzieci, które nie chodziły jeszcze do szkoły, wiedziały, kto zacz. Nikt się specjalnie nie zdziwił, gdy podczas wiosennych zajęć na szkolnym boisku Pan Boberek doznał objawienia. Nagle – jakby go podcięła noga niewidzialnego rywala – padł na kolana i uniósł ręce do góry w geście uwielbienia. Nie przepadałem za Panem Boberkiem, ale jeszcze bardziej nie przepadałem za piłką nożną, w którą to właśnie graliśmy; dlatego też jako pierwszy pobiegłem po pomoc. Kondycję miałem zawsze raczej słabą, więc kiedy dobiegłem do szkoły, starczyło mi sił na to tylko, żeby krzyknąć do sprzątaczki: -Ratunku, pani Przybyszowa, pomocy! Pan Boberek doznał iluminacji! Na woźnej nie zrobiło to szczególnego wrażenia; spojrzała przez okno na szkolne boisko i zobaczyła klęczącego tam Pana Boberka otoczonego przez dziatwę. Chwyciła za miotłę, owinęła ją ścierą, westchnęła ciężko i niespiesznie ruszyła w stronę zbiegowiska. Custodes hominum psallimus Angelos Naturalae fragili quos Pater addidit Coalici comites, insidiantibus Ne succumberet hostibus... śpiewał Pan Boberek nieswoim głosem. -Co to ma mi kurwa znaczyć?! - przerwała mu woźna, biorąc szeroki zamach – Pijany będzie do pracy przychodził?! Pijany dzieci uczył?! A masz, bezbożniku! - krzyknęła, wymierzając Panu Boberkowi cios miotłą. Pan Boberek przestał śpiewać, wstał, zatoczył się pod kolejnymi ciosami miotły i skruszony zbiegł do szkoły, osłaniając głowę rękami. Woźna goniła go jeszcze przez jakiś czas, ale szybko dała za wygraną, poprzestając na posłaniu Panu Boberkowi wiązanki soczystych inwektyw. Dyrektor – skądinąd też wuefista – dowiedziawszy się o całym zajściu, postanowił powiadomić Księdza Dobrodzieja, który niezwłocznie przybył na miejsce wydarzenia. Obszedł boisko kilka razy dookoła, mrucząc w brodę coś po łacinie (prawdopodobnie podwórkowej), przyjrzał się dobrze miejscu, gdzie klęczał Pan Boberek i orzekł, że to nie było żadne objawienie, ale przeciwnie, znak opętania. Przeżegnał się trzykrotnie wspak, a następnie splunął przez lewe ramię. Dyrektor, zawstydzony, uczynił to samo, po czym obaj wymienili parę zdań. Ksiądz Dobrodziej podał jeszcze swój pierścień do ucałowania i odjechał czarną hondą (wołgę sprzedał parę lat wcześniej). Pan Boberek nigdy już nie wrócił do pracy jako wuefista. Na skutek objawienia – czy też opętania – posiadł jednak łacinę, grekę i aramejski w najwyższym stopniu biegłości, dzięki czemu bez trudu znalazł pracę na uniwersytecie. Razem z całą rodziną przeniósł się do Waszawy i zamieszkał w przestronnym mieszkaniu w śródmieściu. Często rozmyślałem nad przypadkiem Pana Boberka, jadąc pociągiem z Koluszek do Warszawy. Pociąg, zwykle prawie zupełnie pusty, sunął przez ponure krajobrazy Polski B, a ja sunąłem przez nie mniej ponure krajobrazy własnych myśli. To właśnie w pociągu poprzysiągłem sobie, że kiedyś uwiecznię tragiczną postać Pana Boberka, czyniąc go bohaterem jednego ze swych dzieł. A kilkadziesiąt minut później byłem już w Warszawie i zapominałem całkiem o Panu Boberku i o pisaniu dzieł. -Widziałeś te boskie cycki? - Bartek lubił szturchnięciem przypominać mi o rzeczywistości. Oczywiście, że widziałem. Wcale nie były boskie, najzwyklejsze 80C przyobleczone w dobrze dobrany stanik i białą obcisłą bluzeczkę, żadnych rewelacji. Nie wiem, czy jakikolwiek biust może mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Bartek chyba też widział w tej dziedzinie już wszystko; czułem, że jego egzaltacja była udawana. -Jakie cycki? - zapytałem, odrywając wzrok od szyby. Jechaliśmy tramwajem na uczelnię; posiadaczka omawianego biustu wysiadła koło Smyka. -Ty to byś nie zauważył boskich cycków nawet, jakbyś się o nie potknął – skwitował Bartek. Nie miał racji. Wtedy już od paru tygodni obserwowałem bacznie energiczny biust Naguski, falujący popołudniami dokładnie przed moim oknem. Z całą pewnością był to biust wyjątkowy, a jego wyjątkowość zupełnie wymykała się próbom jakiegokolwiek opisania (przyznaję, próbowałem, i to nie raz). Cyfry i litery, niestety, niezbyt dobrze nadają się do opisu rzeczywistości; istota rzeczy zawsze pozostaje nieuchwytna. Mylili się pitagorejczycy: 75C i 75C to niejednokrotnie dwie zupełnie, zupełnie różne rzeczy. Jedno 75C drugiemu 75C nierówne. -Rzecz sama w sobie jest ludzkiemu poznaniu niedostępna – oznajmił chudy, choleryczny doktorant, po czym przeszedł do swojej ulubionej, pełnej napięcia pauzy. - Zmysły mogą dosięgnąć tylko cienia rzeczy; w dodatku nie są obiektywne, co czyni cały proces poznania subiektywnym. O przedmiocie poznania nie możemy orzec – w świetle powyższych założeń – niczego pewnego, dlatego jako epistemolodzy musimy się skupić na podmiocie poznania, czyli na nas samych. Innymi słowy: to tutaj krzesło, widzicie państwo, być może wcale nie jest krzesłem i to nie nim powinniśmy sie zajmować; nie powinniśmy pytać o istotę krzesła. Bo krzesła, proszę państwa, może wcale tutaj nie być, państwo rozumieją. My nie wiemy, czy to krzesło tutaj jest, jego może wcale tu nie ma... -Jakie krzesło, panie magistrze?
  11. nie dziwię się, mniei też by się nie chciało... zwłaszcza, że sam to napisałem :)
  12. poszczególne części jak na rozdziały pełnowymiarowej powieści (100 000 wyrazów) są bardzo krótkie; beta-readerzy zarzucają mi wręcz, że są za krótkie...
  13. Dżuma. I wszystko jasne ;) ewentualnie Sto lat samotności, dla ludzi o niewyszukanym guście :D
  14. dla mnie - absolutnie niedoskonałe po całości. w pierwszych zdaniach używasz metajęzyka, a gdzie cudzysłów? w ogóle cały tekst, tematyka, brrr - gdzie coś oryginalnego? plus: masz pojęcie o interpunkcji. ginący gatunek...
  15. to dobry tekst, zgrabny i ciekawy. niestety, masz problmy z konstruowaniem zdań złożonych po polsku i - jak większość piszących tutaj - robisz błędy interpunkcyjne. Tekst sprawia wrażenie kompletnie niedopracowanego, a podobno dostał jakąś pomoc warsztatową, zobacz sam: Wieje. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc - coraz silniej. Wszystkich powoli męczy taki stan rzeczy, no, media są wyjątkiem. Anomalie (gdyby istniała liczba mnoga anomalia, wówczas liczba pojedyncza brzmiałaby anomalium - chyba nie ma takiego słowa w polskim, ale nie jestem pewien) pogodowe są dla nich kolejnym orężem do walki ze sobą o szaregozjadaczajakichkolwieksensacji. Ja tego wieczora znalazłem się daleko od kamer i mikrofonów, a dokładnie rzecz biorąc: błądziłem. Tułałem się po swoim jeszcze bardziej przytłaczającym niż zwykle osiedlu. Przy tak piorunująco ciekawym zadaniu jak szukanie dwunastoletniego psa poznałem sympatycznego pana Tomeczka (to przecież zdanie pojedyncze, więc po co przecinki?). Najnowsza wichura, ba, nawet orkan, jak nazywały ją głośniki i artykuły, uczyniła go osobą bardzo zajętą. (bardzo brzydkie zdanie) Mżawka była daleka jeszcze od tego, by stać się deszczem, ale że to nastąpi nie pozwalały o tym zapomnieć złowrogie pomruki burego nieba. (chciałeś dobrze, ale to, co wyszło, to potwór) Nie wróżyło to najlepiej wszystkim nie zmierzającym (po co imiesłów, czemu nie: którzy nie zmierzali) prosto pod dach jakiegoś schronienia. Tym bardziej zainteresował mnie mężczyzna średni pod każdym względem. Biegał od drzewa do drzewa, a wybierał te duże, stare, rozłożyste. Z wrodzonej ciekawości i umiłowania logiki nie mogłem odejść bez wyjaśnienia tak intrygującego zjawiska. Zawołałem po prostu: - Przepraszam, która godzina! (a znak zapytania gdzie?) - 20:45 – odpowiedział, cały czas wyglądał maksymalnie średnio. (nie używamy cyfr w prozie artystycznej, dobra zasada) - Dziękuję, ale może pomogę... zgubił pan coś? – przedstawiłem się. - Tomeczek jestem – odpowiedział i uśmiechnął się całkiem nieprzeciętnie - Nie, nie, z pracy mnie dziś zwolnili. - I to jest metoda na rozładowanie stresu? - Nie, szukam gałęzi, która mnie przygniecie i spowoduje moje zejście, bo do godziny 00:00 (wierzysz, że mógł tak powiedzieć? do godziny zero zero zero zero? gdzie jezykowy autentyzm? nawet prawnicy tak nie mówią:)) mam jeszcze ubezpieczenie, w którym jest zawarta całkiem niezła suma za mój zgon, jakikolwiek. - To nie lepiej palnąć sobie w łeb? - zapytałem zirytowany, nawet nie wiedzieć czemu, może całą absurdalnością tej sytuacji, albo nieuchronnością znalezienia Burka (czemu zirytowany? całą absurdalnością sytuacji? a kto uzgodni przypadki?) – Tomeczku, nie rób tego! – poprawiłem się szybko. - Muszę, to najlepsze rozwiązanie, a samobójstwo - to wstyd rodzinie. Ludzie będą gadać, a zresztą chyba akurat tylko w tym wypadku zakład ubezpieczeniowy nie wypłaca należnej kwoty. - A nie lepiej najpierw nadpiłować jakiś konar? – brnąłem mimo woli - w taką pogodę nikt się nie dopatrzy, a jak coś śledztwo wykaże, to i tak nikt nie pomyśli, że ty sam, tak dla siebie. - Jednak nie, bo to jest grzech, tak nie wolno. Lepiej powierzyć siebie ślepemu losowi, lekko mu pomagając oczywiście. – uśmiechnął się smutno. Nie było mu lekko na pewno (co to za szyk? owszem - mówiony, ale czemu stosujesz go niejednolicie?) ale wydawał się tak utwierdzony w swojej racji, że zaniechałem przekonywania. - Ja tobie powiem, że jak szukam tej gałęzi, to cały czas myślę, że gdy znajdę tu kogoś zbłąkanego, to może trzeba mu pomóc. (to nie jest zdanie po polsku: gdy zrobię, to może jest druga - uzgodnij czasy w trybie warunkowym!) - Aha, rozumiem, ale mam pytanie jeszcze jedno ... (znowu szyk mówiony; jeśli już go używasz, zadbaj o interpunkcję: ale mam pytanie, jeszcze jedno) - Przepraszam, i tak dość czasu zmarnowałem, rozumiesz. Odszedł. Tego wieczora podczas wichury w naszym mieście zginęły dwie osoby przywalone konarami. Danych osobowych nie podano, więc nie wiem czy Tomeczek zadbał o spokojny los swojej rodziny. Mam nadzieję, że tak, ale biorąc się w garść i znajdując inne rozwiązanie. Stara prawda z bezwzględnego świata handlu mówi: po pierwsze nie kłamać, po drugie, o ile można nie mówić prawdy, nigdy jej nie poruszać. Tak samo ja zacząłem szukać Burka, bo za tyle lat razem należało mu się to, jednak za te kapcie i szczanie po butach, też na coś zapracował. Nigdy nie wierzyłem Ance gdy mówiła, kochany piesiunio nie chciał tego, stareńki jest, piesiunio przeprasza pańcia. Zaglądałem tylko do okienek zamkniętych klatek schodowych, nie rozglądałem się zanadto. rada: naucz się używać myślników, są przydatne...
  16. to nie jest proza. chyba, ze przyjmiemy definicję z "rekinów europy" "proza - po lewej prosto, po lewej prosto poezja - po lewej prosto, po prawej postrzępione". bardzo dobry tekst, nawiasem mówiąc, naprawdę mi się spodobał, co raczej rzadko się udaje tekstom na orgu...
  17. nie pisać. ot, co.
  18. miała na smyczy wielkiego ... lepiej: trzymała bardzo ostry chodź z przeceny – i zacząć nim chlastać z uśmiechem na twarzy ową kobiecinę? - bardzo ostry, choć z przeceny; dalsza część zdania to typowy przykład przekombinowanej składni; a nie lepiej normalnie, po polsku: i z uśmiechem na twarzy zacząć nim chlastać... powtórzyłem się - w tym kontekście brzydko miejscami ładnie, z ironią, ze swadą, z werwą... źle użyłeś słowa "hybrydy". nie masz pojęcia o stawianiu przecinków. chętnie przeczytałbym coś więcej, bo "that's the spirit I like"
  19. owijając WŁOSY WOKÓŁ OCZU??? nie rób mi tego:) to co, te oczy z orbit wychodzą...? raczej nie można ię pogrążyć w widokach, ale: w ich kontemplacji, podziwianiu itd. gdzie się, na boga, podziały w tym tekście przecinki? nie wiem, o czym jest ten tekst. dla mnie jest najzupełniej o niczym... i chyba nie warto...
  20. II Kiedy ktoś mówi do mnie w wołaczu – a mówią, że ten przypadek już zanika, że tylko u inteligencji się został, a tu przecież na każdym osiedlu co drugi to Lechu czy Czechu – kiedy mówią do mnie w wołaczu per “panie”, czuje się trochę, jakbym podsłuchiwał żarliwą modlitwę, jakbym niechcący podglądał objawienie. Lepsze to i tak od jednej babinki, którą kiedyś znałem, a która za szczyt dwornej uprzejmości uważała zwracanie się do interlokutorki per “paniusiu”. Owa babinka to sąsiadka, stara Baranowa; żona Barana i matka Barana, córka – jak mówili – starego Grzelczaka. A obok Grzelczaków, w dobrym polskim domu, z którego sie wywodzę, w zdrowym polskim otoczeniu, gdzie wszyscy chodzili co niedziela do kościoła, pili wódkę, bili żony i nienawidzili murzynów (żadna patologia, nie myślcie sobie – żony bili lekko, dla tradycji; murzynów mogli sobie nienawidzić, i tak żadnego nie było w promieniu stu kilometrów; wódka im w ogóle nie smakowała; i tylko tego kościoła nie ma jak rozgrzeszyć), urządzono kiedyś wigilię dla ludu pracującego, połączoną z tradycyjnym pieczeniem Barana. Na przystawkę podano jednak nieświeżego śledzika, skutkiem czego jeszcze przed nadzianiem Barana na ruszt wszyscy rzygali, tylko ksiądz Dobrodziej wymiotował. Historia zresztą zatoczyła koło i już w następnych wyborach samorządowych Baran został wójtem. A ja ciągle jeszcze nie byłem poetą, mimo wszelkich starań. Chodziłem do liceum imienia Stefana Żeromskiego; usilnie próbowano nam wmówić, że to powód do dumy. W praktyce: może niekoniecznie do dumy, ale na pewno do uprzedzenia. Był to bardzo prężny ośrodek poezji, głównie skatologicznej. Na każdej ławce, w każdej szatni, w każdej ze zdezelowanych kabin w kiblu – wypisano poemat; już to cyrklem, już to markerem, już to korektorem, już to zwykłym długopisem. Oto się dostałem do szkoły poetów! I ja – przyznam się – miałem swój wkład, niebagatelny wkład, w historię poezji klozetowej. Było tak: któregoś dnia udałem się do zdezelowanej kabiny; nie w towarzystwie, nie na szluga, ale za potrzebą; ale nie potrzebą fizjologiczną, ale za potrzebą wyższego rzędu. Wyciągnąłem korektor z kieszeni mundurka i na drzwiach, od wewnątrz, wypisałem w natchnieniu: Na Hitlera czoło dumne Na Bismarcka srebrną trumnę I na wszystkich Niemców w świecie Ale nie na deskę przecie! Nie był to wbrew pozorom poemat nacjonalistyczny, bo nie sposób być nacjonalistą w kraju, w którym nie ma cudzoziemców, chyba tylko w telewizyjnych programach rozrywkowych. Był to po prostu efekt dobrego polskiego wychowania, które otrzymałem; nienawiść do okupanta wyssałem z mlekiem matki, a właściwie prababki Wandy, która tak bardzo nie chciała Niemca, że w 1939 zmieniła nazwisko z niemiecko brzmiącego Rosenzweig na swojskie Wójcik. Zawstydzony poetyckim debiutem dopisałem jeszcze pod spodem, mniejszą czcionką: Okrutnej śmiałości w chwili wyrzeczenia Nie cofnie nigdy nawet wiek powagi! Przez to i tylko przez to istnieliśmy Czego nie widać w naszych nekrologach Ni we wspomnieniach, które zasnuł miłosierny pająk Ni pod pieczęcią, którą chudy rejent złamie ale zmazałem, niezadowolony; do dzisiaj jeszcze prześladuje mnie kompleks błyskotliwego debiutu. Szkoła – jako się rzekło – nosiła imię Stefana Żeromskiego, a to znaczyło – chociaż nikt dobrze nie wiedział, dlaczego – że co roku miała nas odwiedzać Barbara Wachowicz. Co prawda nie była poetką, ale wielu twierdziło, że była pisarką. Był to na wiele lat jedyny człowiek pióra, którego dane mi było poznać osobiście, może nawet nazbyt osobiście. Barbara Wachowicz, biust nieokreślony, ubiera się na fioletowo i pisze fioletowym pisakiem, nosi fioletowe wełniane reformy i nie zraża się ani odrobinę tym, że w środku przemówienia podchodzi do niej delegacja z kwiatami. Wygląda jak osiemdziesięciolatka w stylu kawaii. Nie udziela bezpłatnych wywiadów, ale chętnie podpisuje zdjęcia. Atmosfera spotkań z Barbarą Wachowicz przypomina trochę koncert Juliette Greco, na którym prawie byłem. Greco miała wtedy już dobrze ponad osiemdziesiątkę i nikt chyba nie wierzył, że może jeszcze śpiewać, a już na pewno nie, że może uwodzić; Jean Paul Sartre, Albert Camus i Miles Davies zdążyli już może gdzieś narodzić się na nowo, a Greco ciągle trwała w tym samym ciele, które miało z wymienionymi bezpośredni kontakt, co czyniło z niej prawdziwą atrakcję turystyczną. Przynajmniej w oczach tysięcy ludzi – w tym mnie – którzy wykupili bilety. Ale Greco nie przyjechała, koncert odwołany. Nie przejąłem się tym ani trochę – w sumie i tak jest się czym chwalić, że się prawie widziało Juliette Greco; zwłaszcza, że nie można już zobaczyć Sartre'a, Camus'a ani Daviesa. A kasę za bilet oddali. Bilet burżujsko drogi, a u mnie z kasą krucho, jak już mówiłem, a co dopiero wtedy, za czasów studenckich. Musiałbym na głowę upaść, żeby kupić taki bilet; na szczęście miałem wtedy w Warszawie bogatą ciotkę. Tajemnicą poliszynela było, że ciotka pochodziła może i z lepszego, ale na pewno nie z równie polskiego domu jak ja; z Wójcików, dawniej Rosenzweigów. Była to najzupełniej archetypowa spinsterka, profesor prawa, znająca dwanaście obcych języków i dwa własne, posiadaczka najcenniejszego księgozbioru, jaki w życiu widziałem. Z nastaniem kapitalizmu oddali jej czynszową kamienicę na warszawskim Nowym Mieście, a i bez tego ciotka umiała sobie w życiu poradzić. Byłaby zupełnie nie do zniesienia i dawno już rodzina zdążyłaby o niej zapomnieć, gdyby nie pewien jej wielce przyjemny zwyczaj: banknoty studolarowe rozdawała jak cukierki. Nadto: zyskiwała przy bliższym poznaniu, w istocie była bowiem istotą czułą i wrażliwą, o prawdziwie gołębim sercu. Wiedziała bardzo dobrze, kiedy zapotrzebowanie na dolary zostało zastąpione przez zapotrzebowanie na euro. Choć regularne (ale nie nachalne!) wizyty u ciotki pozwoliły mi finansowo przetrwać studia, ciągle pod skórą czuję głęboką pogardę dla jej burżuazyjnych zwyczajów. Oprócz krwi Rosenzweigów płynie bowiem we mnie błękitna biało-czerwona krew, krew szlachetna, krew polska, krew ziemiańska – krew Zamojskich. Kiedy z grupą umundurowanych Żeromszczaków zwiedzałem Czarnolas, krew Zamojskich we mnie zawrzała. Zrozumiałem, czego mi naprawdę potrzeba. Muszę nabyć własny dworek. We własnym dworku człowiek ex lege zostaje poetą. Nie wspominając już o tym, że żyje sobie jak cysorz. Wreszcie osiągnąłem wiek, w którym należy zakasać rękawy i przystąpić do realizacji młodzieńczych planów. Wiem już, ile kosztują dworki, wybrałem nawet konkretną lokalizację na wschodniej rubieży; obmyśliłem wszystko ze szczegółami, także realizacja ruszy pełną parą, jak tylko uda mi się zebrać fundusze. Ale z funduszami – problem. Głównie dlatego, że pieniądz się mnie nie trzyma, rozrzutny jestem; a szczególnie: nadmiernie sobie cenię bibeloty. Na kwadracie w blokowisku mam prawdziwe mini-muzeum; dziesiątki oprawnych w skórę woluminów z XIX wieku, kilka złotych i srebrnych szwajcarskich zegarków mechanicznych, antyczną srebrną zastawę, przywożone z Indii kuferki na duperelki, stare ryciny i mapy, orientalne cuda na kiju, stalówki, obsadki, kałamarze, puszki na herbatę, kilka stuletnich butelek po winie mam, ostatnio nawet nabyłem piękną mosiężną klamkę... Wszystko prawie kupiłem okazyjnie, na jarmarkach i od żuli handlujących na ulicy, za bezcen, ale w sumie i tak włożyłem w to ładny grosz. Myślę sobie – chociaż wiem, że to tylko usprawiedliwianie się przed samym sobą – że gdybym zamiast tego odkładał na dworek, to kiedy już wreszcie bym go kupił, musiałbym zamieszkać w pustych ścianach; a tak – od razu mam tam co wnieść, i to nie byle co! Nie mam co prawda fortepianu, który naturalnie powinien znajdować się w porządnym dworku, ale przecież nie postawie sobie fortepianu w dwudziestometrowym mieszkaniu na czwartym piętrze... Najłatwiej złapać okazję u żula na książkach, w centrum Warszawy jest takich żuli na kopy. Żul ma – z definicji – niewielkie pojęcie o wartości pieniądza, a jeszcze mniejsze o wartości książek; za to niejeden odziedziczył po matce czy babce wcale zacną bibliotekę. Nade wszystko żule nie znają języków obcych, fremdeszprachen ani ciut-ciut nie panimaju, forejn langłidżes nekomprenepa. A w księgozbiorach warszawskich roi się aż od książek rosyjskich, niemieckich i francuskich. Ma taki żul do sprzedania “Das Zeitalter des Deutches Imperialismus”, Berlin 1936, stan idealny, ale nie pójdzie do antykwariatu – gdzie z miejsca dostałby parę stów – bo się wstydzi; bo jak to tak, do antykwariatu, on, ucieleśniony etos żula? O nie, on woli cenny wolumin opchnąć za flaszkę czy równowartość; dla niego to dużo, a i tak fart, że ktoś kupił książkę po zagranicznemu. Na takich żulach zdobyłem swoje największe książkowe skarby: dziesięciotomową Juraencyclopodiae, trzytomowe “Die deutsche Literatur des neunzehnten Jahrhunderts”, “Deutsche Dichtung des neunzehnten Jahrhunderts”... Niejednemu bibliofilowi oko by zbielało! Zaprojektowałem sobie nawet ekslibris – z herbem Zamojskich i mądrym napisem po łacinie. Bibliofilstwo dobrze działa na dziewczyny. Przynajmniej na niektóre; właściwie to jest niezastąpione na wstępną selekcję. Spotykasz suczkę, mówisz jej że jesteś bibliofilem – i jak nie ucieknie, to już jest twoja. Polecam. W ogóle wygląd cały, imponderabilia, jak to mówią, mam artystyczne. Dbam o to szczególnie i chyba działa; niedawno koło Smyka zaczepiła mnie taka jedna – suczka na oko, biust 90B, nie za wysoka – i pyta: “sklep plastyczny na Mazowieckiej, zna pan?”. Znałem sklep plastyczny na Mazowieckiej mniej więcej podobnie jak Tarchomin – wiedziałem, że coś takiego istnieje i wiedziałem, gdzie się mniej-więcej mieści, ale to tyle. Okolice Świętokrzyskiej i Mazowieckiej jawiły mi się w ogóle jako prawdziwe zagłębie sklepów plastycznych. -Znam – odpowiedziałem. -Dobre tam akwarelki mają? Słowo “akwarelki” w mentalnym leksykonie kogoś, kto oprócz rozlicznych męskich cnót odziedziczył po ojcu także daltonizm, sytuuje się gdzieś między “akwarium” a “akwalung”. -Nie wiem... ale zdaje się, że to jeden z lepszych sklepów... Tak mi się wydawało, podzielam bowiem zupełnie niezrozumiałe dla rodowitych Warszawiaków, a charakterystyczne dla przyjezdnych prowincjuszy przekonanie, że im coś bliżej Traktu Królewskiego, tym jest lepsze. -A ty, gdzie kupujesz? - męczyła mnie dalej, w dodatku bezceremonialnie przechodząc na “ty”. Przechyliła głowę, jakby chciała nadstawić ucha na odpowiedź, dzięki czemu zyskałem kilka sekund, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Wszystko w niej było ładne do wyrzygania: ładne miała włosy i ładne oczy, i ładne usta, i ładne giezłeczko, i buciki, i na włosach chusteczkę w kwiaty. Te kwiaty – ja skądś te kwiaty znałem... Oprócz starych książek czasem kupuję też nowe, żeby poczytać (bo dziewiętnastowieczny niemiecki nie jest, mówiąc szczerze, moją najmocniejszą stroną). Jest taka seria książek z wydawnictwa Salsa; literatura iberoamerykańska, różne tam Marquezy, Borgesy i inne Iglesiasy-Karierasy. Tam na okładkach – niech mnie piorun trzaśnie, jeśli blefuję – tam są takie same kwiaty jak na chustce tej dziewczyny. “Salsa”, stoi tam wypisane, “książki dla muzykalnych”. Może ja nie jestem cool ani trendy, ale po mojemu to książki dla muzykalnych winny się składać w większej części z nut. Taka, dajmy na to, “Szkoła gry na klarnecie”, albo chociaż A. Bruckner, Symphonie c-moll, Studienpartitur, Musikwissenschaftlicher Verlag, Leipzig 1938 (mam, a jakże; muzykalny jestem). Dzisiaj kultury sprzedaje się w sześciopakach, wszystko naraz. Polonaise: die Bucher fur die Musikalisch: A. Mickiewicz, Herr Tadeus, a w zestawie jeszcze kontusz, pół litra i figurka jp2. Cracoviack: books for the musical, H. Sienkiewicz, With Fire and Sword, a do tego kilo podwawelskiej, słomiany chochoł i sztuczne wąsy... No ale ona, tamta spod Smyka, dalej stoi i się na mnie patrzy, a od tej jej iberyjskiej chustki na słowiańskim liczku aż się we mnie zagotowało. -Wcale nie kupuję. Sam wyrabiam. Przeszło mi wtedy przez myśl coś zupełnie irracjonalnego, albo, jak mawiał mój doktor od prawa karnego: “zupełnie od czapki”. Pomyślałem mianowicie, że to właśnie ona – ta, która stoi przede mną i zadaje idiotyczne pytania – że to spod jej ręki wyszły notatki, których fragmenty pewnie do dzisiaj trzymam jeszcze gdzieś na dnie szuflady biurka. I przypomniała mi się cała historia. Budynek położony przy ulicy Oboźnej, na peryferiach kampusu centralnego UW, w którym mieściło się kilka kulturoznawczych instytutów: iberystyka, italianistyka, romanistyka i może nawet coś jeszcze, jest jednym z najważniejszych węzłów komunikacyjnych w Warszawie, przynajmniej dla studentów. Nie, żeby wszyscy tak się garnęli do obcych kultur i języków, to niekoniecznie – chodzi raczej o dogodną lokalizację geopolityczną; dość, że można tam spotkać dosłownie każdego etudianta, nie wyłączając mojej skromnej osoby. Raz zdarzyło mi się nawet zajrzeć do tamtejszej czytelni, nie po to naturalnie, żeby poczytać sobie w mniej czy bardziej zbarbaryzowanym dialekcie lingua romana, a tylko i wyłącznie w celu przejrzenia opozycyjnej prasy, zakupionej zresztą z własnych pieniędzy w prawdziwym polskim kiosku Ruchu. Trafiłem akurat na jakiś gorący okres przedsesyjny; w całej czytelni było tylko jedno wolne miejsce. Zasiadam zatem, wyjmuję gazetki, a tu nagle czuję, jak coś szeleści mi pod butem. Schylam się, zachęcony, bo ten szelest jakiś taki miły uchu, dolarowy... Kiedyś, zaraz po denominacji, znalazłem w piasku przed szkołą pięć złotych – mam je do dzisiaj. Nie szeleściło, ale się błyszczało. Ale wtedy, w czytelni, to nie była waluta, ani właściwie nic interesującego. Był to po prostu podłużny strzępek kartki w kratkę, zapisany tanim niebieskim długopisem; najprawdopodobniej fragment celowo zniszczonej prywatnej korespondencji w języku polskim (studenci rozmaitych filologii i kulturoznawstw używają między sobą polskiego tylko w sprawach tyleż poufnych co poufałych). Wydało mi się to wtedy – zupełnie wbrew rozsądkowi – wydarzeniem na tyle niecodziennym, że przestudiowałem świstek, nie bez trudu odczytując na nim: brak / ale tak / Nie / każdym / może / po za / o ni / przy / Teraz / Sory, al / Chcę żeby / Totalnym / Błąd z / tu rzę / winy. oraz na odwrocie: nie / nie / dla siebie / i niejedno / sami / e wiesz / umiem / a myśli / ę się / może kiedyś / stopniu / cały czas / ego pełne / nigdy i zaraz zaświtał mi w głowie kolejny niedorzeczny pomysł, żeby spróbować zrekonstruować treść listu. “Ale nie teraz” - pomyślałem sobie - “jutro”. Wsunąłem świstek do kieszeni, kilka dni potem natrafiłem na niego przypadkowo i przełożyłem do portfela, skąd go z kolei za jakiś miesiąc wyjąłem, by – tym razem na dłużej – umieścić w szufladzie biurka. Może to właśnie ona napisała, myślałem sobie, patrząc na tamtą spod Smyka; to zupełnie w jej stylu by było, że “totalnie” i “sory, ale”, “może kiedyś”, “cały czas” i “nigdy”... i nawet wyglądała na studentkę iberystyki... Na studiach wierzyłem, ze potrafię odgadnąć, co mój rozmówca studiuje jedynie na podstawie jego wyglądu, zachowania i sposobu wysławiania się. Nigdy mi się to zresztą nie udawało, zawsze się myliłem – ale i tak wierzyłem, że potrafię. I tak właśnie – dokładnie tak – powinna wyglądać studentka iberystyki, dokładnie tak jak to potwornie już irytujące stworzenie, które stało przede mną, tam, pod Smykiem. Stworzenie postało jeszcze ułamek sekundy, po czym odpowiedziało coś jakby: “dzięki, to do zobaczenia” i natychmiast odeszło w swoją stronę. A ja, głupi, chciałem ją wtedy gonić, chociaż nie wiedziałem, po co. Po to chyba, żeby jej powiedzieć, że musi się trzymać zasady trzech jedności, że nie może tak po prostu zejść ze sceny podczas climaxu; a może przeciwnie, po to, żeby zapytać, czy na pewno powiedziała “do zobaczenia” (że niby nie dosłyszałem) i głosem niecierpiącym sprzeciwu oznajmić, że nie życzę sobie żadnego zobaczenia ani z nią, ani z żadną inną studentką iberystyki... Ale w tej samej chwili uświadomiłem sobie, że to przecież nie mogła być studentka iberystyki. Nie żuła gumy, a – według mojego wyobrażenia o świecie – studentka iberystyki po prostu musi żuć gumę (--a co, jeśli żuła, ale akurat schowała pod językiem?--). I pomyśleć, że całe życie udawało mi się trzymać z daleka od wszelkich farb i pędzli... chociaż nie do końca. Na początku studiów mieszkałem w wynajętym pokoju na Nowym Świecie, dokładnie nad Sfinxem, i wtedy moim sąsiadem był jeden Artysta Plastyk. Właściwie to prawie codziennie słyszałem o nim od właścicielki mieszkania (w jej mniemaniu sąsiedztwo Artysty Plastyka było niepodważalnym walorem, którym można było usprawiedliwiać ciągłe podwyżki czynszu), ale nigdy nie zobaczyłem go na oczy. Owszem, zdarzało mi się mijać na klatce jakichś woniejących etanolem mężczyzn o niepospolitym emploi, ale nigdy się nie dowiedziałem, czy któryś z nich jest moim sąsiadem. Raz tylko wychodząc z mieszkania zobaczyłem, że drzwi pracowni Artysty Plastyka są uchylone... ech, tradycjo romantyczna, ty nad poziomy wylatuj! żadne tam uchylone, otwarte były na oścież, tak że do wnętrza wcale nie trzeba było zaglądać, widziało się je po prostu. Artysta Plastyk pewnie wyszedł na dymka, może nawet poszedł zmarszczyć freda na klatce; ta druga hipoteza wydawała się bardziej prawdopodobna... Na ścianach pracowni – między dyplomami we wszystkich cywilizowanych językach – wisiało kilka szkiców i niedokończonych obrazów. Wszystkie bez wyjątku przedstawiały gołe baby o wydętych jak w mnogiej ciąży brzuszyskach, piersiach pozbawionych sutków i czarnych, zarośniętych sromach; baby różniły się tylko – a i to nieznacznie – kątem rozkraczenia. Później, kiedy już mieszkałem w blokowisku, jednym z moich ulubionych zajęć stało się obserwowanie lokatorki sąsiedniego bloku, chodzącej nago po mieszkaniu. Nie ma w tym nic z perwersyjnego, nastoletniego wpatrywania się w okno i oczekiwania, aż obserwowana zdejmie stanik, o nie! Moja Naguska zrzuca z siebie ubranie, skoro tylko przekroczy próg mieszkania, robi to w dni powszednie o godzinie 15:18, światło gasi o 23:13, a w międzyczasie paraduje przed oknami najzupełniej naga, dumnie falując epickim biustem 75C. W soboty organizuje darmowe pokazy, niestrudzenie uprawiając aerobik, jogę, pilates i najczystszej wody ekshibicjonizm od hejnału do Wiadomości, z przerwą na Teleekspress. Może to właśnie dzięki jodze, a może dzięki ekshibicjonizmowi, jest znakomicie zakonserwowana i zapewne niewielu jej fanów wie, że pesel Naguski zaczyna się od siódemki. Naguska zawsze kojarzyła mi się z kobietami z obrazów Artysty Plastyka, chociaż brzuch miała płaściutki, piersi przyozdobione różowymi sutkami, a srom starannie wydepilowany. Najbardziej – poza pierwszorzędnym 75C – podziwiałem w niej upór w walce z samotnością. Naguska zawsze była sama, nigdy nikt jej nie odwiedzał, nigdy nikogo nie wpuszczała do mieszkania, nie miała psa, kota ani rybek; zahartowała się w samotności do tego stopnia, że nie włączała nawet telewizora. -U Baranowej byłam, a gorąco tam u niej! - krzyknie czasem sąsiadka z lewej strony - Dwadzieścia sześć stopni, tak w piecu pali, nie do pomyślenia, dwadzieścia sześć stopni, tak gorąco u niej, kto to widział, żeby tak w piecu palić, żeby aż dwadzieścia sześć stopni! No i Mietkowa mi powiedziała, że jedna kuzynka szwagierki jej koleżanki z pracy, ta wiesz która, to się dała, no, zapłodnić, że z probówki. Młoda dziewczyna, dwadzieścia sześć lat, brzydka nie jest, chłopa by ze znalazła jakiego porządnego, katolika, nie geja tylko żeby i nie Murzyna, to nie, to ona chciała dzieciaka chować z probówki, kto to widział, żeby dwadzieścia sześć lat dziewczyna z probówki! Z tego, mówi Mietkowa, nic dobrego wyniknąć nie mogło – i koźlątko ona powiła, ta kuzynka szwagierki jej koleżanki z pracy, a Ksiądz Dobrodziej powiedział, że to diabeł jest, i że on nie ochrzci – no i pewnie, mówi Mietkowa, że nie ochrzci, pewnie, że nie ochrzci, bo kto to widział! A u Mietkowej tak gorąco, mówię ci, dwadzieścia sześć stopni, w piecu pali, kto to widział żeby tak palić! Siedzi w tym gorącu, to jej się w głowie poprzewracało i takie głupoty już gada, ta Mietkowa, już ja ją znam, ja wiem, co z niej za jedna, ja swoje wiem, i niech gada, kto to widział!
  21. to dobry, profesjonalny wiersz - i nic więcej nie trzba dodawać
  22. są błędy formalne. treść łzawa, melancholijna... niezbyt odkrywcza...
  23. to jest bardzo młodzieńczy wiersz niezły pomysł na kompozycję; nie znam sie na haiku, ale to chyba jednak nie są haiku... treść, niestety, bardzo słaba, szablonowa, pompatyczna tytuł ostatniej całostki - R. I. P. - należy zmienić, bez dwóch zdań
  24. bardzo dziękuję za uwagę, Patryku, zapraszam do kolejnych odcinków
  25. chudnę powoli ale dość szybko by widzieć to w lustrze zgodnie z zasadą jesteś tym co jesz powoli zmieniam się w warzywo i w tym także możnaby zobaczyć jakieś plusy rzecz w tym żeby nie przesłoniły minusów telefon jeszcze ma dość sił żeby wibrować stara się gdy może a czarny kot z plakatu zna się na przyjaźni to wszystko krzepi lecz nie zmienia faktu rury tętnic są zimne za zimne a jednak nie zbyt zimne dla szczurów dla ich wrażliwych łap ludzie szybko zapomną drogi thomasie stearnsie ludzie wszystko zapomną zapomnieli nas już
×
×
  • Dodaj nową pozycję...