Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sceptic

Użytkownicy
  • Postów

    1 354
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Sceptic

  1. Sceptic

    fatum

    o, a przez to, że accusativus i nominativus w rodzaju męskim się nie różnią (tak jak w Old Saxon ;) ), to nie wiadomo, czy los kształtuje charakter, czy charakter kształtuje los. i co teraz, no, co teraz?
  2. Sceptic

    fatum

    a jak ktoś miał, jak PL, za ojca Murzyna, a chciałby być Żydem, ale to tak z całego serca, to co tu ma jego charakter do rzeczy, hm, hm?
  3. Sceptic

    fatum

    ciii, tu sie odprawio sztuko literacko!
  4. Sceptic

    fatum

    mój ojciec był murzynem chciałbym być żydem.
  5. Sprawy czasem przybierają taki obrót, że nawet Bartek się go nie spodziewa. No, ale zacznijmy od początku. A zaczęło się od piratów. Bartek, który na studiach specjalizował się w literaturze angielskiego renesansu, umyślił sobie napisać pracę magisterską o piratach. Nawiasem mówiąc, bardzo lubił odpowiadać na pytanie “co mają piraci do renesansu” - jego odpowiedzi, utrzymane raczej w stylu barokowym niż renesansowym, miały niemałą wartość merytoryczną, mimo to jednak mało kto był w stanie wysłuchać ich uważnie do końca, a co dopiero zapamiętać. Nikt zatem dokładnie nie wiedział, jak to było; no, może poza samym promotorem, doktorem Gdańskim, któremu temat niebywale się spodobał. Ale zaraz - w tym, że to piraci byli siłą sprawczą przyszłych wydarzeń, nie ma przecież cienia przesady! To właśnie dzięki nim zawiązała się między Bartkiem a doktorem Gdańskim nić porozumienia i – nie należy bać się tego określenia – męskiej przyjaźni. Do tego stopnia, że gdy w lipcu, tuż po bartkowej obronie, doktor Gdański miał brać ślub, zaprosił Bartka na wieczór kawalerski. Bartek, owszem, czuł się wyróżniony, ale bardziej może nawet zakłopotany. Nie zdarzało mu się przecież nigdy wcześniej biesiadować w towarzystwie pracowników naukowych, jeśli nie liczyć instytutowych wigilii. Nie śmiał, naturalnie, zaproszenia odrzucić, choć z początku myślał, żeby wykpić się obowiązkami czy chorobą; w końcu jednak stawił się na balandze w pełnej krasie: w najlepszym garniturze i z naręczem kwiatów. Kwiaty jednak zdały się na nic, choć doktor Gdański oczywiście je przyjął; najlepszy garnitur zdał się na jeszcze mniej, bo towarzystwo (łącznie z samym doktorem Gdańskim) odziane było w dżins, sztruks i flanelę. Ubrania zresztą – nie wyłączając jedwabnego krawata i znakomicie wykończonej marynarki Bartka (przednią markę dało się poznać po prążkowanej podszewce) szybko zostały przez właścicieli porozrzucane po całym lokalu w akcie ogólnej euforii, jaka ogarnęła biesiadników, gdy na scenie pojawiły się skromnie, lecz schludnie odziane tancerki. Kilku uczestników libacji Bartek znał ze studiów; był wśród nich chudy, choleryczny doktor filozofii, niejaki Mściński, był odziany jak zwykle na czarno amerykanista doktor habilitowany Kozłowski, nie zabrakło nawet jowialnego profesora Lanckorońskiego, kierownika zakładu literatury angielskiej i zatwardziałego kawalera. “Ilość alkoholu, jaki jednostka może wypić” - zaobserwował Bartek - “jest liczona na jeden tytuł naukowy; magister i doktor mogą wypić właściwie tyle samo, ale doktor habilitowany – już dwa razy więcej, a profesor doktor habilitowany – temu już w piciu nikt nie dorówna”. - Wojteczku, a czy ty wiesz – zapytał profesor doktor habilitowany Fryderyk Wilhelm Jarzęba-Lanckoroński (z tych Jarzębów-Lanckorońskich), obejmując poufale doktora Gdańskiego – czy ty wiesz, że po ślubie to już koniec z ruchankiem na boku? Schluss, end, fin. Comprenez-vous? No, przynajmniej na parę lat. Profesor poklepał doktora po plecach, po czym huknął gromko: -Ale ty się nie bój, Wojteczku, ty nie bój nic! Masz wiernych przyjaciół, którzy ci w męczarni ulżą. O tak, Wojteczku, na nas możesz liczyć. Comprenez-vous? Bartek, który nie znał francuskiego ani odrobinę, nie zrozumiał, o co pytał profesor, nie mniej jednak przytaknął z entuzjazmem – razem z resztą gości. -No dalej, bracia rodacy – grzmiał profesor Lanckoroński - zróbmy ściepę na ostatni coitus extramatrimonialis dla kolegi doktora! Tu nieopodal mieści się wcale przytulny przybytek zaspokajania żądz cielesnych o wdzięcznej nazwie “Alexis”! Comprenez-vous? Biesiadnicy wyciągnęli portfele, drżącymi dłońmi odliczyli walutę – dwudziestki, pięćdziesiątki, setki – i podali je profesorowi Lanckorońskiemu. Uczony w skupieniu poślinił palec, przeliczył banknoty, wśród których była ostatnia bartkowa pięćdziesiątka i zawołał radośnie: -Znakomicie, znakomicie; zawsze powtarzam, że naród polski, choć ubogi, na szczytny cel grosza nigdy nie poskąpi! Wojteczku, kochany! - zwrócił się wreszcie do doktora Gdańskiego, o którym przez ten czas prawie już zapomniano – Wojteczku kochany, za te pieniądze, to ty się w Alexisie nadymasz do upadłego, dosłownie i w przenośni! Comprenez-vous? Chodźmy tam, chodźmy czem prędzej, póki noc młoda! Profesor Lanckoroński ciągnął doktora Gdańskiego do wyjścia, a tamten coraz słabszy stawiał mu opór. Bartek, który nagle zdał sobie sprawę z powagi sytuacji, przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych, którzy podzielili się mniej więcej po połowie – część z nich, pobladłszy, z zaciśniętymi wargami kiwała przecząco głową, jakby chcieli samych siebie utwierdzić w przekonaniu, że “to nie uchodzi”; druga część, a wśród nich znani już Bartkowi filozof Mściński i amerykanista Kozłowski, rwała już do wyjścia, gestami zachęcając resztę do pójścia w ich ślady. -Chwała tym, co z nami! – zakrzyknął profesor Lanckoroński, gdy wreszcie udało mu się porwać z miejsca doktora Gdańskiego – im dziś pisane śniade uda bułgarskich branek! Zdrajcy i tchórze niechaj wracają do pustych domów! A tertium... - dodał po chwili, patrząc na twarz Bartka, na której malowało się wahanie – tertium non datur! Comprenez-vous? Bartek nigdy jeszcze nie odwiedził agencji towarzyskiej – był bowiem wbrew sprawianym pozorom młodzieńcem wielkiej nieśmiałości – i nie miał wcale ochoty tego zmieniać. Nadal jednak czuł pewną więź podległości łączącą go z profesorem Lanckorońskim i innymi pracownikami instytutu, a nade wszystko – darzył doktora Gdańskiego sympatią tak szczerą, że nie darowałby sobie, gdyby go opuścił w godzinie próby. Bo że to była swego rodzaju próba męskości, Bartek wiedział doskonale. Uderzył otwartymi dłońmi w stół, chcąc dodać sobie animuszu, odnalazł gdzieś na podłodze lokalu swoją markową marynarkę, narzucił ją nonszalancko na ramiona i dziarskim krokiem ruszył do wyjścia, przy akompaniamencie oklasków dołączając do reszty. -Naprzód, do Alexisa, póki młodości! - ryknął jeszcze profesor Lanckoroński - Nocy, o nocy – urwał na chwilę, szukając w myślach cytatu z literatury angielskiej, w końcu jednak poddał się: - Vorweile doch, du bist so schoen! Grupa prowadzona przez profesora Lanckorońskiego, w skład której wchodzili – oprócz Bartka, filozofa Mścińskiego, amerykanisty Kozłowskiego i samego doktora Gdańskiego – także dwaj krępi panowie o wyglądzie niezbyt rozgarniętym, skierowała się Alejami Jerozolimskimi w stronę centrum, czyniąc przy tym niemało hałasu. Było już dobrze po północy, noc była ciepła i duszna, latarnie oświetlały chodnik żółtawym światłem, a gwiazdy zdawały się być zawieszone tuż nad blokami, niemal na wyciągnięcie ręki. Tyle, że to bynajmniej nie gwiazdy były wtedy tym wesołym kompanom w głowie. Jest to – z punktu widzenia techniki narracji – moment nad wyraz odpowiedni na przybliżenie wyglądu bohaterów, w miejscu bowiem, do którego się udawali, wygląd niemałe miał znaczenie. Oto profesor doktor habilitowany Fryderyk Wilhelm Jarzęba-Lanckoroński był mężczyzną nie pierwszej już młodości, tęgim i rubasznym, acz niepozbawionym przy tym pewnej finezji czy nawet elegancji w ruchach. Szpakowate włosy – wcale jeszcze gęste – zaczesywał gładko do tyłu, a twarz zdobiły mu wypielęgnowane wąsy i spiczasta kozia bródka. Gdyby tak odziać go w odpowiedni dla minionej epoki garnitur, białą koszulę z nakrochmalonym kołnierzykiem, kamizelkę przeciętą złotą dewizką, gdyby na głowę wcisnąć mu aksamitny chapeau claque, gdyby mu dodatkowo kazać się podpierać smukłą czarną laską – wyglądałby jak prawdziwy bourgois z przełomu XIX i XX wieku. Doktor Gdański natomiast był bladym, przygarbionym i niezgrabnym człowieczkiem niskiego wzrostu, zwieńczonym nieproporcjonalnie dużą głową; wiecznie w tych samych czarnych mokasynach na grubej podeszwie ze ściętymi czubkami, porozciąganych i spranych podkoszulkach wpuszczonych w wysoko podciągnięte płowe jeansy. Oczy miał wodniste i wyłupiaste, zawsze podkrążone, twarz zarośniętą, głębokie zakola na rzadkich włosy koloru stalowoszarego. W chwilach wzruszenia – a bardzo łatwo ulegał wzruszeniu – jąkał się i zacinał; zwykł dla pokrycia zażenowania podciągać spodnie, które i bez tego nosił nieprzeciętnie wysoko. W drodze do agencji Alexis doktor Gdański co i rusz chwytał za pasek i ciągnął do góry tak mocno, że aż płowe jeansy odsłaniały nie tylko wychodzące z czarnych półbutów beżowe skarpety, ale i blade, pajęcze łydki. Gdy drużyna wreszcie stanęła pod jednym z wielkich bloków, gdy profesor Lanckoroński wybrał numer na klawiaturze domofonu, gdy powiedział do mikrofonu wesołe: “oto stoję u waszych rozpustnych bram ja, niejaki Jarzęba-Lanckoroński, sługa uniżony, dziś w roli koryfeusza, a za mną chór jurnych młodzieńców”, gdy wszyscy ścisnęli się w cuchnącej moczem windzie, gdy wjeżdżali nią na trzecie czy trzynaste piętro, doktorowi Gdańskiemu pozostało już tylko kurczowe trzymanie w obu rękach paska od spodni, jakby w obawie przed tym, co nieuchronnie się zbliżało. Na samą myśl o tym, że już za moment będzie zmuszony zdjąć swoje płowe jeansy, Gdański dostawał gęsiej skórki. “Salon masażu Alexis” - głosił niezbyt zachęcający napis na drzwiach, w które zapukał wreszcie profesor Lanckoroński. Coś błysnęło w judaszu, w następnej sekundzie zgrzytnął otwierany zamek, potem drugi, trzeci – zgrzytnęła nieskończona, jak się wydawało Bartkowi – ilość otwieranych zamków, po czym w drzwiach ukazała się podstarzała upadła anielica rozpusty z niedwuznacznym papierosem w ustach. -Całuję rączki mojej dobrodziejki! - Lanckoroński ujął spracowaną dłoń burdelmamy w swoje pulchne dłonie i zbliżył ją do własnych ust, zachowując bezpieczną odległość. -Witam szanownych panów, proszę się rozgościć, niech się panowie czują jak u siebie! - zaszczebiotała ochryple gospodyni przybytku, rumieniąc się i wijąc w zapraszających gestach. Weszli do środka, wycierając po kolei buty: profesor Lanckoroński, za nim doktor Gdański, filozof Mściński, a na końcu Bartek. No właśnie – na końcu, bo okazało się, że amerykanista Kozłowski i dwaj krępi panowie o wyglądzie niezbyt rozgarniętym gdzieś zniknęli. Nikt nie mógł sobie przypomnieć, kiedy widział ich po raz ostatni i czy jechali razem z resztą w windzie, czy nie. -Zrejterowali! - zawyrokował Lanckoroński ze zgrozą w głosie. Zapadło milczenie. Upadła anielica powiodła ich do ciasnego pokoiku, w którym ledwie starczyło miejsca na czerwoną kanapę z mocno poprzecieranej ekologicznej skóry. Ściany i sufit pomieszczenia pomalowane były na ten sam odcień. Siedzący w rogu pokoju potężny mężczyzna w sportowym ubraniu, z wielkim złotym łańcuchem na szyi, w milczeniu zlustrował całą czwórkę ponurym spojrzeniem rzucanym spod nisko sklepionego czoła. Profesor Lanckoroński uśmiechnął się do niego delikatnie, po czym usiadł na kanapie; pozostali usiedli obok niego, kuląc ramiona, by zmieścić się na ciasnym meblu. Burdelmama, która w międzyczasie zdążyła już gdzieś zniknąć, pojawiła się znowu, prowadząc za sobą pięć potarganych kobiet w czerwonych, satynowych szlafroczkach. Niewiasty ustawiły się przed klientami w równym szeregu i jak na komendę zdjęły satynowe szlafroczki. -Nasz przyjaciel – zagaił Lanckoroński – obecny tutaj doktor Wojciech Gdański, wybitny znawca literatury angielskiej doby renesansu, żegna się dziś ze swoim dotychczasowym stanem cywilnym. Comprenez-vous? Niech się zatem zabawi po raz ostatni, niech użyje sobie; to dla nas radość, móc za niego dzisiaj zapłacić. No, dalej, Wojteczku, wybieraj! A że jest w czym, to przecież widzisz. -Ależ nie śmiem... - wyjąkał doktor Gdański – nie śmiem, panie profesorze, pan musi wybrać pierwszy, jako starszy, godniejszy... -Tu nie o godność się rozchodzi, Wojteczku; tu o coś znacznie ważniejszego się rozchodzi, tu się rozchodzi o pewien tradycją uświęcony porządek rzeczy! Dziś jest twój wieczór, Wojteczku, twoja ostatnia kawalerska noc. My mamy zamiar cieszyć się kawalerską wolnością jeszcze przez długie lata, albo nawet – jak moja skromna osoba – do śmierci samej... W tym miejscu profesor urwał na chwilę, obrócił się w stronę obnażonych dam przestępujących niecierpliwie z obcasa na obcas i rzucił im krótkie: -Przepraszam panie, proszę się okryć jeszcze na chwilę, nie chcielibyśmy przecież, aby wystygła w paniach ich gorąca krew! Mam koledze coś do wyjaśnienia, to nie potrwa nawet minuty. Sprzedajne piękności popatrzyły po sobie, podniosły czerwone satynowe szlafroczki i na powrót się nimi okryły. Profesor Lanckoroński kontynuował: -Widzisz, Wojteczku, ty już umierasz. W pewnym wąskim sensie, naturalnie – umierasz dla kameralnych burdelików, umierasz dla gorących ud najemniczek Erosa i umierasz dla zimnego szampana pitego w ich towarzystwie. A przed nami jeszcze szmat życia usłanego podobnymi uciechami. Dlatego wiedz, że z radością, acz nie bez odrobiny litości czy przynajmniej współczucia, odstępujemy ci najpiękniejsze skarby tego przybytku do twojej wyłącznej dyspozycji. Bądź dziś, po raz ostatni, naszym gościem; i prosimy, nie rób nam przykrości ograniczaniem się do jednej potrawy, bo oto wyprawiamy dla ciebie ucztę. Nie żałuj sobie niczego, choćby przez szacunek dla swych gospodarzy! A poza tym... - dodał zmienionym głosem, kierując swoje słowa już to do siedzącego w rogu potężnego, sportowo odzianego alfonsa, już to do podstarzałej burdelmamy - poza tym, ja nie widzę wśród pań swojej faworyty; no właśnie! Czy jest dzisiaj w pracy moja Ilonka? -Jest, jest! - przytaknęła żarliwie podstarzała anielica, aż niedwuznaczny papieros o mało nie wypadł jej z ust. - Ilona jest, ale ma właśnie klienta. Będzie wolna za niecałe pół godziny. -Poczekam zatem na nią – oznajmił, po czym zwrócił się ponownie do kolegów, jakby tytułem wyjaśnienia: - W moim wieku, panowie, pół godziny w tą czy w tamtą w tych sprawach nie robi szczególnej różnicy. Tymczasem proszę, Wojteczku, wybieraj! Panie niech już zzuwają swe zwiewne przyodziewki! Doktor Gdański, który słuchał całej tyrady profesora Lanckorońskiego ze spuszczoną głową, nagle wstał z rozmachem, uderzając otwartymi dłońmi w uda (Bartkowi ten gest wydał się dziwnie znajomy) i – chociaż wydawało się to już niemożliwe – podciągnął spodnie. Niewiasty ponownie zrzuciły z siebie szlafroczki. Nie były zbyt piękne. Właściwie: nie były piękne wcale, chociaż niewiele można im było zarzucić. Wszystkie wyglądały bardzo podobnie, jak odlane z jednej formy, były nawet podobnego wzrostu; wszystkie miały niedbałe fryzury, wszystkie były przygarbione, o biustach obwisłych ze znużenia; różnice sprowadzały się właściwie tylko do kolorów włosów, oczu i skóry. -Dobry wieczór paniom – powiedział do nich doktor Gdański, kłaniając się lekko. Kobiety, których miny i biusty stawały z każdą sekundą coraz bardziej znudzone, dalej stały przed nim w milczeniu, chociaż Gdański miał nadzieję, że chociaż zachichoczą. Patrzył im prosto w obute stopy, bo gdy tylko podnosił wzrok, jakaś siła kazała mu go z powrotem opuścić. -Po... poproszę panią, jeśli... jeśli można – wyjąkał, wskazując pierwszą od lewej, o ciemnym odcieniu skóry, słomkowych włosach, zielonych oczach i brązowych sutkach. Wybranka wystąpiła z szeregu, westchnęła głęboko i podeszła do doktora Gdańkiego. -Ależ Wojteczku – wtrącił się nagle profesor Lanckoroński - prosiłem cię przecież, nie rób nam przykrości! Nie możesz dziś poprzestać na jednej gołąbeczce, zabrania ci tego savoir-vivre. Comprenez-vous? Prosimy, weź choć dwie! Doktor Gdański chwycił za pasek od spodni. -I... i jeszcze panią. Panią też... poproszę – wskazał na drugą od lewej niebieskooką brunetkę o jasnej karnacji i różowych sutkach. Obie niewiasty zniknęły z doktorem Gdańskim w głębi korytarza. -Znakomity wybór, Wojteczku! Wspaniały zestaw kolorystyczny! - wołał jeszcze za nimi profesor Lanckoroński, a w jego gromkim śmiechu słychać było drwinę. Bartek wtedy dopiero zrozumiał, co się święci; wtedy dopiero dotarło do niego z całą mocą to, z czego wcześniej nie do końca zdawał sobie sprawę; to mianowicie, że niedługo nadejdzie jego kolej i to on będzie musiał wybrać z pozostałych dziewczyn (o ile w ogóle jeszcze będzie jakiś wybór). A przecież nie miał najmniejszej ochoty korzystać z usług sprzedajnych niewiast; wiedział dobrze, że następnego ranka nie mógłby spojrzeć sobie w oczy. Poza tym, myślał sobie, z całej piątki podobała mu się tylko ta druga od lewej, brunetka z różowymi sutkami. A w ogóle to przecież nie było go stać... Ile taka prostytutka może brać? Na pewno więcej, niż byłby skłonny jej zapłacić... Zresztą – to bezprzedmiotowe rozważanie, i tak nie miał przy sobie ani grosza, ostatnią pięćdziesiątkę dał na składkę dla doktora Gdańskiego... Tymczasem wybierał już doktor Mściński; na Bartka szczęście – wybierał długo; macał dziewczynom piersi, szczypał w uda, rozchylał pośladki, namyślał się bez końca... Trzeba się jakoś zręcznie wymówić, pomyślał Bartek. Żeby wyjść z twarzą. Tak, właśnie tak: zachować twarz. Najlepiej wymyślić jakąś dumną i ciętą ripostę... Na przykład “jestem za młody, żeby za to płacić!”, albo: “to one powinny mi płacić za te chwile rozkoszy!”... Lepsze to pierwsze. Tak, wstać po prostu, narzucić na plecy marynarkę i wyjść! Doktor Gdański mi to wybaczy! I już widział siebie w drzwiach wyjściowych, już zrobił w myślach próbę generalną całego przedsięwzięcia, już się podrywał z miejsca, gdy nagle do czerwonego pokoiku wpadła szybkim krokiem Olimpia Nowak; nie patrząc na nikogo podeszła prosto do sportowo odzianego alfonsa, ucałowała go, wręczyła mu paczuszkę i powiedziała: -Trzymaj, Janek. I nie zapominaj na drugi raz, bo nie zawsze będzie mi się chciało biec do ciebie w środku nocy! -Dzięki, kurwa – powiedział alfons speszony, po czym dodał jeszcze: - zajebista jesteś. Wtedy dopiero Olimpia omiotła wzrokiem twarze zgromadzonych mężczyzn; już obracała się w kierunku wyjścia, gdy nagle jej spojrzenie ugrzęzło w znajomych oczach Bartka. Znali się wcześniej z uczelni, zostali sobie przedstawieni, ale wtedy patrzyli na siebie dobrą chwilę, zanim się rozpoznali, a i potem długo jeszcze mrugali w niedowierzaniu i nadziei, że to się im tylko zdaje. Pod wpływem napięcia, jakie wytworzyło się między nimi, wypełniając momentalnie całe pomieszczenie, doktor Mściński zastygł z dłońmi na pośladkach jednej z dziewczyn. Bartek przełknął głośno ślinę, serce mu stanęło; czuł się tak, jakby ktoś manipulował potencjometrem “brightness” w jego głowie. Dokładnie tak jak wtedy, gdy w dzieciństwie matka przyłapała go na oglądaniu niemieckiego czasopisma pornograficznego. -To ja już pójdę – wydusił wreszcie przez ściśnięte gardło. - Czas na mnie. Miłej zabawy, panowie, i dobranoc. Wstał i po prostu wyszedł. Dopiero na klatce schodowej zauważył, że Olimpia wyszła za nim. Już czekając na windę zaczęli się sobie tłumaczyć. On – bardzo mgliście - że to był wieczór kawalerski jego promotora, że to właściwie przypadek, że trafili do agencji towarzyskiej i że właśnie wychodził, bo chciał tylko zobaczyć, jak wygląda prawdziwy burdel. Ona – jeszcze bardziej mgliście – że w Alexisie pracuje jej przyrodni brat i że po prostu przyniosła mu kanapki, bo mieszka niedaleko, a on zapomniał je zabrać z domu... Potem umówili się na kawę, żeby jeszcze raz wszystko sobie wyjaśnić, a potem umówili się po raz kolejny... widywali się prawie codziennie, wyjaśnieniom nie było końca. Wreszcie po kilku tygodniach postanowili zamieszkać razem. A doktor Gdański... gdy niewiasty zapytały go, co chce robić, poprosił je tylko o jedną rzecz - wskazanie bocznego wyjścia z lokalu. Chwilę później jechał już taksówką do domu. Od przybytku czasem jednak boli głowa.
  6. Kiedy pisarz napisał już wszystko, co miał w życiu do napisania, a przy tym liczba zer na jego koncie nadal go nie zadowala lub niepokojąco się zmniejszy, pisarz ów przeważnie wydaje autobiografię. Jednak Dobry Pisarz na brak kasy narzekać nie powinien, a zatem nie ma raczej powodu, żeby napisać taką autobiografię. Ale zaraz – przecież i on też chciałby przetrwać w pamięci przyszłych pokoleń jako równy chłop/wzór do naśladowania/bohater (niepotrzebne skreślić), a nie tylko jako Dobry Pisarz – cóż zatem pozostaje mu zrobić? Biografię jego – najpewniej już post mortem – przyjdzie napisać jakiemuś marnemu literaturoznawcy, albo co gorsze – członkowi rodziny lub znajomemu. Żeby do tego nie dopuścić, a jednocześnie nie popełnić tego aktu emocjonalnego ekshibicjonizmu, będącego przy tym świadectwem zwykłej pazerności, jakim jest pisanie autobiografii, należy w swojej twórczości pozostawić potomnym jak najwięcej biograficznych wskazówek. Zadbać przy tym trzeba o to, żeby nie były zbytnio zawoalowane: najlepiej w ogóle nie zmieniać imion ani nazwisk, miejsc i dat; tak, żeby każdy zainteresowany wiedział, jak wyglądało prawdziwe życie Dobrego Pisarza bez konieczności zaglądania do jego biografii. Ja chcę na swojej powieści zarobić, a zarabia się na powieściach poczytnych, czyli dobrych; ten, kto pisze dobre powieści, jest Dobrym Pisarzem, ergo: i ja muszę w swojej powieści przemycić elementy autobiograficzne. W istocie każda pojawiająca się w niej postać będzie wzorowana na jakiejś postaci rzeczywistej, z którą się osobiście w swym życiu zetknąłem i której udzieliłem choćby krótkiej wzmianki w mojej biografii. Taka na przykład Alicja – bo odkąd poznałem jej imię, przestała być “tą spod Smyka”, a stała się Alicją – z pewnością na ową wzmiankę zasługuje, choćby ze względu na częstotliwość, z jaką zaczęła pojawiać się w moim życiu. Oto dzień po wspomnianym już spotkaniu w bibliotece uniwersyteckiej, zgodnie z zapowiedzią spotkaliśmy się po raz wtóry, tym razem – o zgrozo – w miejscu, do którego zaglądałem chyba tylko raz w roku, najwyżej raz na semestr, a mianowicie w Trafficu, na rogu Brackiej i Chmielnej. Traffic był wtedy w moim mniemaniu czymś w rodzaju wybiegu, na którym nie wypadało się pojawiać bez przenośnego komputera ze świecącym jabłuszkiem na obudowie. Ja – jako osobnik za świecącymi owocami (i warzywami) nieprzepadający – czułem się tam jak intruz, zwłaszcza, kiedy nachodziła mnie ochota na przeczesywanie zakurzonych regałów w dziale “Literatura piękna zagraniczna”, co w oczach jabłuszkowej klienteli miało chyba mocno perwersjne zabarwienie. I Alicja mnie tam znalazła, gdzieś między Hrabalem a Houellebecqiem, wyłoniła się z sadu blado fosforyzujących jabłek, by trącić mnie w ramię (jakże ja nie lubię trącania w ramię! z dwojga złego wolałbym już, żeby mi zasłoniła dłońmi oczy i zawołała: “akuku, zgadnij, kto to?”). -Cześć! - zaszczebiotała radośnie, jakbym był jej dawno nie widzianą psiapsiółką Elką. Muszę przyznać, że to spotkanie było mi znacznie milsze niż poprzednie spotkania z Alicją – może dlatego, że miało miejsce na obcym terytorium, gdzie każdą znajomą twarz wita się ze szczególną radością, a może dlatego, że udało jej się mnie do siebie przekonać. Jako się rzekło: było mi to spotkanie wcale miłe, ale nie aż tak miłe, żebym sam miał stać się przesadnie miły. ONA: Cześć! JA (odwracając się): A, to ty... cześć. ONA: Co robisz? JA: Cóż, to może niezbyt typowe zachowanie w miejscu będącym bądź co bądź przerośniętą księgarnią, ale – wystaw sobie – przeglądam książki. ONA (zawadiacko): A dokładnie, jak widzę: oglądasz okładki? JA: No... tak, właściwie tak. Wiesz, strasznie mnie śmieszą ludzie kartkujący książki w księgarniach – jakby powiew powietrza wytworzony tym kartkowaniem miał im powiedzieć, czy książka jest warta kupienia, czy nie. Albo jakby chcieli w szeleście przewracanych kartek usłyszeć: “kup mnie, jestem ciekawa”. ONA (z udanym zainteresowaniem): A ty wcale nie zaglądasz do książki, zanim ją kupisz? JA: Zaglądam. Czytam pierwszą stronę, przeglądam spis treści... Nie lubię czytania od środka, na wyrywki. Jeśli już oceniać książkę po jednym zdaniu, to chyba po pierwszym. Albo po ostatnim. To najważniejsze zdania. To, co w środku, służy tylko wytworzeniu między nimi odpowiedniego napięcia. ONA: To dzisiaj nie chcesz nic kupić? MOJE MYŚLI: Skąd wie? JA (zdziwiony): Skąd wiesz? ONA: Bo oglądasz same okładki... chcesz wydać książkę? MOJE MYŚLI: Jakże ona mogła się domyślić? Wygadałem się komuś? Nie, nikomu nie pisnąłem ani słówka, nawet Olimpii ani Bartkowi. Czyli że jak, że zgadła? Być nie może. No, szybko, powiedz coś, powiedz coś! JA: Dlaczego tak myślisz? ONA: Przyglądasz się okładkom tak, jakbyś wyobrażał sobie na nich własne nazwisko. JA (kłamię): Nieprawda, wcale nie... Po prostu patrzę na nowości. Nie bardzo się orientuję w nowych książkach, a przecież wypadałoby... ONA (bezlitośnie): Nowości są w innym dziale. Ale masz rację, że wypadałoby się orientować. Zwłaszcza, jeśli się chce wejść na rynek. Jakie masz pierwsze zdanie? JA (cicho): “Zawsze chciałem zostać poetą”. ONA (chwilę rozmyśla): Hm... Takie sobie. A ostatnie? JA: Nie wiem, nie zastanawiałem się jeszcze nad ostatnim. Nie obmyśliłem nawet szczegółów fabuły, piszę bez planu. Jestem, jak to określiła Zadie Smith, “mikromenedżerem”. ONA (śmieje się) JA: Z czego się śmiejesz? ONA: Z Zadie Smith. JA: Trzymajmy się tej wersji. ONA: Wiesz, myślę, że gdybym pisała powieści, też byłabym mikromenedżerką. Jeśli da się postaciom dużo wolności, odwdzięczają się i opowiadają ciekawe historie. Czyli: odwalają za ciebie kawał roboty. JA: Samopisząca się powieść, kto by pomyślał... a wiesz, że już są komputerowe programy dla poetów, które wyszukują rymy? ONA: Dobre pół wieku za późno. Znasz kogoś, kto dzisiaj pisze rymowane wiersze? JA: Nie znam w ogóle nikogo, kto pisze wiersze. ONA: No widzisz. Pójdziemy na kawę? Jestem już dzisiaj wolna. JA: Przykro mi, ale może innym razem. Właściwie to powinienem już być w domu, mam na jutro mnóstwo rzeczy do zrobienia. ONA: No i następny rozdział powieści do napisania? To nie śmiem cię zatrzymywać. Mogę ci potowarzyszyć w drodze do domu? MOJE MYŚLI: W sumie, czemu nie. Jest bystrzejsza, niż wygląda. JA (z udanym brakiem zainteresowania): Jeśli ci po drodze na Mokotów. A gdzie mieszkasz? ONA: Pójdziemy na metro i wysiądziemy na Racławickiej. JA (zdumiony): Skąd wiesz, że tam mieszkam? ONA: Bo ja też tam mieszkam. Na tym samym osiedlu, co ty. Uśmiechnąłem się głupkowato, nie wiedząc, jak mam zareagować na takie dictum. Z tym, że mieszka na tym samym, co ja, osiedlu, prawie na pewno blefowała – niemożliwe, żebym przez te kilka miesięcy, od kiedy uświadomiłem sobie jej istnienie, nie spotkał jej na Mokotowie ani razu. Tę ewentualność zdyskwalifikowałem od razu; co innego jednak zajęło mnie bardziej: skąd ona wiedziała, że mieszkam na osiedlu koło metra Racławicka? Tymczasem wyszliśmy już z Traffica (Trafficu? No bo weźmy “fotel” i “hotel”, oba takie same, oba z francuskiego, a w Genitivus Singularis jak byk: “fotela” i “hotelu” - i jak tu być mądrym?) i w niezręcznej ciszy przeszliśmy Chmielną do Marszałkowskiej, skąd przejście podziemne miało nas zaprowadzić prosto do metra. Wtedy dopiero przypomniało mi się, że – bądź co bądź – z nas dwojga to ja byłem mężczyzną i to na mnie spoczywał ciężar zabawiania kobiety konwersacją. JA: Jak to było, żem panny we dworze nie widział? ONA: Bo zwykle chodzę kilka kroków za tobą, a ty nigdy się nie oglądasz. JA: Nie za każdą się oglądam. ONA: Drażnisz moją kobiecą próżność. JA: A ty drażnisz moją męską ambicję! Do niedawna byłem niekwestionowanym mistrzem wyścigów warszawskim metrem, a przez ciebie przybyła mi konkurentka. ONA: (z szerokim uśmiechem) Mam przewagę w wbieganiu po schodach. Jestem lżejsza. No i węższa, łatwiej mi przecisnąć się w tłumie. JA: I tak zwykle ja wygrywam. Ale niech ci będzie. Depczesz mi po piętach. Proponuję honorowy remis. Powiedzmy, że jesteś mistrzynią świata kobiet w wyścigach warszawskim metrem. ONA: To się chyba nazywa: “zgniły kompromis”? JA: No, trochę tak. Ale dalsze wyścigi już chyba nie mają sensu? Teraz, jak już się znamy... ONA: Wiesz co... to zabrzmi chyba trochę tak, jakbym chciała ci wskoczyć do łóżka. A im bardziej będę się zarzekała, że tak nie jest, im większe będę robiła wstępy i podchody, tym bardziej nieprzekonująco będę brzmiała. Powiem wprost: znamy się znacznie lepiej, niż myślisz. Ledwie skończyła mówić, a ja już przed oczyma duszy mojej przewinąłem sobie całe dotychczasowe życie w poszukiwaniu jakichkolwiek jej śladów, jakichkolwiek Alicji, jakichkolwiek studentek lingwistyki stosowanej – w ogóle czegokolwiek, co mógłbym z nią skojarzyć. I znalazłem. Strzępy podartego listu, które znalazłem kilka lat wcześniej w bibliotece przy Oboźnej leżały jeszcze na dnie szuflady. Dokopałem się do nich, skoro tylko przekroczyłem próg mieszkania, na próżno jednak żywiłem nadzieję, że odnajdę w nich jakąś wskazówkę, jakąś mapę skarbów albo chociaż numer PIN. Upływ czasu nie wydobył z nich żadnego znaku wodnego, nic na nich ani nie wyblakło, ani się nie pojawiło. Były dokładnie tym, czym wtedy, kiedy je znalazłem – paskami kratkowanego papieru, zapisanego tanim niebieskim długopisem; paskami tak wąskimi, z tak niewielką ilością tekstu, że odtworzenie na ich podstawie treści całego listu, które to odtworzenie kiedyś sobie ubzdurałem, trzeba było uznać za całkowicie nierealne. One same pozostały niezmienione, ale zmiana zaszła we mnie, zmieniło się moje do nich nastawienie; teraz bowiem byłem już najzupełniej pewien, że wyszły spod ręki Alicji. Na szczęście treść to nie wszystko. Reszta jest milczeniem, a milczenie – złotem! Obok treści istnieje także forma, a forma – zwłaszcza w przypadku rękopisu - mówi o autorze więcej, niż treść! I już ściągam z półki C. Lombroso, Handbuch der Graphologie, Philippe Reclam junior, Leipzig 1893. Dwie godziny z tym malutkim, kieszonkowym niemalże podręcznikiem autorstwa słynnego kryminologa, twórcy antropologicznej szkoły prawa karnego wystarczą, by wyzbyć się wszelkich wątpliwości. Litery są drobne i regularne, pozbawione impulsywnych zawijasów i ostrych kantów, zadbane i dopracowane; stawiane w pośpiechu, kursywą, ale noszące zdecydowane ślady obłędu. Zwłaszcza litera o... Tak, bez dwóch zdań – typowy charakter pisma psychopaty. Za oknem już zmierzchało. Słychać było sygnał przejeżdżającej w pobliżu karetki. Tuż pod blokiem ktoś z dużą biegłością gwizdał temat z “Il Padrino” Nino Roty. W przeciwległym bloku Naguska siadała do kolacji.
  7. dzikuję za komentarze pani i panu; zapraszam: zarówno do poprzednich części, jak i do następnych. EDIT :D
  8. XIV Mówią, że w zawodzie poety potrzebny jest talent. To naturalnie nieprawda; nie talent jest ważny, ale to, żeby trafić: w gust, w miejsce, w czas. Trzeba być po prostu pieprzonym farciarzem. Taki, dajmy na to, Mozart, popularny osiemnastowieczny kompozytor austriacki, żył skromne trzydzieści pięć lat, z czego przez trzydzieści komponował. Naszym czasom znane jest 600 (słownie: sześćset) jego kompozycji, co czyni 20 rocznie, czyli gdzieś tak jedną na dwa tygodnie. I co mu z tego przyszło, z tej mrówczej pracowitości? Jak wiemy: za życia stosunkowo niewiele. Dla porównania weźmy teraz Tomasza Manna, pisarza niemieckiego: taki mając ukończone lat dwadzieścia pięć (a więc zdążył się załapać na dzieciństwo i jako-taką młodość, co Mozartowi się z pewnością nie udało) wydał powieść, która od razu przyniosła mu rozgłos i międzynarodowe uznanie. Prawda: potem napisał powieść jeszcze lepszą, ale już tylko z nudów i dla zabicia czasu; nie musiał, i tak byłby sławnym pisarzem. Ergo: cały wic polega na tym, żeby umieć w odpowiednim momencie rzucić w młyńskie koło historii ten swój malutki kamyczek, i to rzucić tak, żeby całą maszynerię zatrzymać na ułamek sekundy; tak, żeby wszyscy zauważyli. Jednym udaje się już na starcie, już w młodości; inni mogą się cieszyć splendorem tylko przez ostatnie lata życia; jeszcze inni uznanie zyskują dopiero po śmierci; a większość – cóż, większości nie udaje się nigdy. Niektórzy po prostu nie urodzili się we właściwym momencie. I tak: prawdziwi komuniści rodzą się w postkomunizmie; romantycy przychodzą na świat w pozytywizmie, a ludzie obdarzeni magicznymi zdolnościami – w czasach, gdy w magię nikt nie wierzy. Męczą się wówczas okrutnie i psioczą, że to, co miało być ich życiową misją, zostało już przez kogoś zrobione i w dodatku całkiem spartaczone. Po klęsce, jaką zakończył się plan budowy kościoła na bagnach, Ksiądz Dobrodziej zmienił się nie do poznania. Schudł i osiwiał, zgarbił się, jakby z każdym przeżytym miesiącem przybywał mu nie miesiąc, ale rok życia. Wtedy ludzie po raz pierwszy zaczęli głośno pytać o wiek Księdza Dobrodzieja, by nie bez zgrozy skonstatować, że był w ich parafii od zawsze, odkąd pamiętają, zawsze taki sam: czarnobrody i barczysty, w sile wieku. Był ruchomą częścią krajobrazu i jego przeobrażenie nie mogło pozostać niezauważone. W miarę jak jego potężne niegdyś ciało stawało się coraz słabsze, odkrywał w swoim umyśle coraz to nowsze zdolności. Już w kilka tygodni po tym, jak dzwonnica nowo wybudowanego kościoła zniknęła w bagnie, pojawiły się pogłoski, jakoby Ksiądz Dobrodziej zaczął wzrokiem zginać łyżeczki. Większość nie dawała tym sensacjom wiary, widząc w nich wichrzycielskie zapędy byłych ubeków, którzy rzekomo usiłowali skompromitować duchowieństwo, rozpuszczając plotki o jego powiązaniach z czarną magią. Jednak kiedy Ksiądz Dobrodziej zaczął w czasie comiesięcznej adoracji podnosić monstrancję samym tylko wzrokiem, bez użycia rąk, nikt już nie zaprzeczał, że plotki te mają w sobie ziarno prawdy. Reakcje ludzi były rozmaite. Niektórzy przestali chodzić do kościoła, ale więcej było chyba tych, którzy dopiero wtedy zaczęli. Ale Ksiądz Dobrodziej zdawał się ich nie dostrzegać, grał swój spektakl bez względu na to, kto siedział na widowni. Repertuar jego popisowych numerów rósł z tygodnia na tydzień: zmieniał wodę w wino, wywoływał niepokalane poczęcia, rozmnażał chleb, odmładzał, uwłasiał, wywoływał deszcz, wypuszczał białe gołębie z rękawów sutanny, zmieniał miedź w złoto. Wreszcie zaczął lewitować. Unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią z niewymuszoną elegancją, jakby ten sposób przemieszczania się był dla niego naturalny i właściwy. Sunął bezszelestnie, powiewając sutanną jak triumfalnym sztandarem, obwieszczającym jego zwycięstwo nad prawem ciążenia. Czasem pozwalał sobie na wyższy lot: zmieniał wtedy pozycję na horyzontalną, rozkładając szeroko ręce, kręcąc beczki i ósemki wysoko nad czubkami drzew; z ziemi wyglądał wtedy jak klucz czarnych ptaków, albo jak wielki czarny latawiec. Wreszcie któregoś dnia wzbił się jeszcze wyżej, aż hen, do nieba. I pozostał tam już na zawsze. Było to w gruncie rzeczy najmniej spektakularne wniebowzięcie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nieliczni świadkowie mruczeli pod nosem z przekąsem: “no tak, tego się można było spodziewać”. Jeśli czegoś żałowali, to tego tylko, że nie mieli akurat pod ręką aparatu fotograficznego. -Ale masz zajebisty aparat fotograficzny! - zawołał Bartek, wskazując mojego Zenita ET. - O stary, skąd ty masz takie cacko? Chwilę wcześniej wszedł do mojego mieszkania; poprzedniego dnia skończyłem właśnie generalny remanent; okazało się, że w szufladzie biurka nie ma już więcej miejsca na aparat, dlatego też został chwilowo skazany na banicję (czytaj: walanie się po pokoju). Bartek zauważył go, skoro tylko przekroczył próg. -Nie no, zobacz na to, optyka w świetnym stanie, jak nówka! - oznajmił z ekscytacją, przykładając aparat do twarzy. - Ty masz w domu takie coś i nic nie mówisz? Robiłeś nim jakieś zdjęcia? -Zdjęcia? - miałem wtedy bardzo irytujący zwyczaj powtarzania końcówki zadanego mi pytania. - Nie, przecież ja nie robię zdjęć. -To po co ci takie cudo? -Cudo? Kupiłem nie tak dawno, jakieś pół roku temu, na Kole, od Cygana. Przypadkowo... -Za ile? -Ile? Nie pamiętam, jakoś dosłownie za parę złotych. -No stary, przecież to profesjonalny sprzęt! Na cyfrówce nie wykroisz takich fajnych zdjęć retro! Ty, możesz mi go pożyczyć? -Pożyczyć? A po co ci, od kiedy ty robisz zdjęcia! -Od niedawna. Ale się wciągnąłem. To jak, mogę sobie nim wypstrykać kliszę? Ech, co się z tobą, chłopie, porobiło, pomyślałem sobie. Tyś był mi ucieleśnieniem prostoduszności, tyś był mi Epikurem, tyś był mi mistrzem niewyszukanych przyjemności. I ty, Brutusie, zacząłeś teraz zdjęcia robić? Może jeszcze wiersze zaczniesz pisać, spytałem go w myślach nie bez drwiny. Wszystko to wpływ Olimpii. Odkąd się do niej wprowadził, przestał nawet mówić o cyckach! A pamiętam, że jeszcze rok temu zapraszałem go na darmowe seanse ekshibicjonistyczne mojej Naguski z naprzeciwka. Naguska – ech, na niej zawsze można było polegać – cóż za regularność, cóż za precyzja! Dzień w dzień od 15:13 do 23:18, a w soboty od hejnału do wiadomości, z przerwą na Teleekspress. Za starych dobrych czasów Bartek wpadał do mnie niemal co sobotę, piliśmy piwo i gapili się na Naguskę. 75C, czyli Naguska, to był bartkowy ulubiony rozmiar. Jak on się nie mógł jej nachwalić, jak on ją uwielbiał, jak on mi zazdrościł tego bycia z nią okno w okno, fenetre a fenetre. Co tydzień ten sam scenariusz: przy pierwszym piwie obaj byliśmy zachwyceni; przy drugim zaczynałem marudzić, że wolę mniejsze; potrzeba nam było jeszcze dwóch piw, żeby się ze sobą zgodzić, ale zgadzaliśmy się “na krzyż”: teraz to ja wolałem duże, a Bartek mniejsze. O młodości, o szczęsny czasie! O, kraju lat dziecinnych! Odkąd zamieszkał z Olimpią, ilekroć rozmowa skręcała w kierunku “bliźniąt sarnich”, Bartek ucinał krótko: “o biustach się nie dyskutuje”. /I pomyśleć, że sam ich poznałem...??/ Na szczęście pewne rzeczy nie zmieniają się przez lata całe. Na przykład Naguska. Ona dalej piękna, odważna, jędrna i samotna. Od kiedy opanowałem sztukę wchodzenia do mieszkań... ...ach, właśnie, wchodzenie do mieszkań! Któż by pomyślał, że to takie proste. W istocie to nie żadne nieprzenikalne drzwi, nie żadne wymyślne zamki powstrzymują ludzi przed zaglądaniem do cudzych domów, ale lęk pomieszany ze wstydem, a nade wszystko przeświadczenie o tym, że dla własnego spokoju lepiej nie wiedzieć zbyt wiele o innych ludziach, lepiej zadowolić się tym, co widoczne z zewnątrz. Jako żywo – świat stanąłby na głowie, gdyby odebrać ludziom tą resztkę prywatności, jaka im pozostaje w wielkich miastach, gdyby pozbawić ich tej ukrytej przed wścibskim wzrokiem sąsiadów przestrzeni, gdzie mogą spokojnie doglądać swoich doniczek z zasianymi w równych rządkach nasionami obłędu. Do rzeczy jednak, a rzecz jest nie byle jaka. Oto ja wyzbyłem się burżuazyjnych zahamowań – ja się właściwie bez nich urodziłem, wszak w Dobrej Polskiej Okolicy każdy zaglądał do sąsiada, kiedy tylko miał ochotę – i dzięki temu właśnie drzwi mieszkań nie stanowią dla mnie żadnej przeszkody. Oczywiście musiałem nauczyć się je otwierać, ale to już banalnie proste. Właściwie – nauczyłem się tego już w podstawówce, od mojego klasowego kolegi, otyłego syna równie otyłej sprzątaczki. W istocie jednak kolega tylko nauczył mnie wykorzystywać wiedzę posiadaną od zawsze, wszak już w Piśmie Świętym czytamy: “pukajcie, a będzie wam otworzone” (Mat 7,7, Przekład Nowego Świata). Tak jest, to aż tak proste – wystarczy zapukać, a wszystkie drzwi się otworzą. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie dokładnie zapukać: jakieś pięć centymetrów obok dziurki od klucza, odrobinę w górę. Przez pierwsze pięćdziesiąt drzwi rzadko udaje się trafić za pierwszym razem, później jednak trafia się niechybnie, bez większych problemów. Trzeba puknąć trzy razy w regularnych, dość krótkich odstępach czasu, kostką zgiętego palca wskazującego prawej ręki. I już, drzwi otwierają się bezgłośnie, zapraszająco odskakując od futryny. Jeszcze bardziej niż prostota tej metody zaskoczyło mnie, że przez tak długi czas nie korzystałem z posiadanych umiejętności. I tak jak Adam zerwał owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego za namową kobiety, tak i mnie kobieta nakłoniła do penetrowania mieszkań sąsiadów. Kobietą tą była oczywiście Naguska. Pamiętam jak dziś ten niebywały dreszcz podniecenia, który przebiegł mi w dół kręgosłupa i ugrzązł u jego podstawy, kiedy otworzyły się przede mną drzwi jej mieszkania... Drzwi autobusu otworzyły się, wsiadło dwóch młodych mężczyzn, dobrze ubranych i lekko podpitych; był sobotni wieczór, wracałem właśnie do domu linią numer 119. Młodzieńcy rozsiedli się z tyłu autobusu, nie przerywając ożywionej konwersacji: -Nie no, kurwa, teraz to nic z tego nie będzie, stary, mówię ci, nie mam kasy. Bessa na giełdzie była ostatnio i straciłem. -To ty, kurwa, grasz na giełdzie? -No pewnie, kurwa, że gram! -Zajebiście, ja też gram! A w co inwestujesz? -A różnie, rozumiesz, w hi-tech, w bankowość, w energetykę... no różnie, kurwa, różnie. -Czyli dywersyfikujesz? -Nie no, głupi nie jestem. Jasne, kurwa, że dywersyfikuję! Staruszka w berecie, która od samego początku przysłuchiwała się rozmowie z niekrytym oburzeniem, interweniowała stanowczo: -Proszę się wyrażać po polsku, młody człowieku! -O, bardzo przepraszam łaskawą panią – odpowiedział młodzieniec, chyląc kornie czoło. – Chciałem powiedzieć: jasne, kurwa, że nabywam akcje różnych spółek celem zmniejszenia ryzyka inwestycyjnego.
  9. A co to przeszkadza, że jest dużo tłumaczeń?... Chcesz się pobawić, czy dostać stypendium ministra kultury?... Ja rok temu przetłumaczyłem np. kawał Eliota (są przynajmniej trzy znane przekłady, nazwiska autorów mówią same za siebie: Miłosz, Boczkowski, Pomorski). Tłumaczenie klasyki daje kawał satysfakcji - no i istnieje możliwość wersyfikacji. A jak jeszcze tłumaczenie opatrzysz sensowną glosą, to już w ogóle orgazm na stojąco.
  10. na utworze z wiolonczelą jest już prawie po bożemu. osobiście zdecydowanie wolę "list do prezesa..."
  11. to knieje szumią. no i ognisko płonie, naturalnie. prostodusznej muzyki już się w życiu nagrałem - i to w różnych odmianach. trochę nudzi takie zwrotka-refren, a na jazzową improwizację okazałem się za cienki w uszach. 8MB - format taki. mogę zmienić, ale mi się nie chce. jak ktoś się zażali, że mu za dużo, żeby ściągnąć, to zmienię... czytanie wiersza trwa około 50 sekund, więc ile powinna trwać ilustracja do niego?... Jimmy - utwór z wiolonczelą, kompozycja własna, wykonanie cudze; występują: wiolonczela, telefon. h ttp://www.yousendit.com/download/bVlERkJlYStiV3pIRGc9PQ i wiersz do tego: ELEKTRA I ORESTES Umówiliśmy się na kawę W knajpie na Szarlatanów. Wśród smutnych pań i smutnych panów Nie wyglądamy zbyt ciekawie. -wiesz że nie cierpię gdy pijesz przy mnie latte. -wiem dlatego zawsze to robię. -mówiłaś że nie lubisz latte. -nie znoszę. i ty też nie. jednak coś nas łączy. piję latte żebyśmy o tym nie zapomnieli. Szarlatanów nikt nie kocha, zawsze sami. -myślisz że jeszcze coś się zmieni? -jutro słońce błyśnie. Gwiazdy świecą w górze i na dole. Tajne szynki. Alkohole. -wiesz nocami piszę czułe listy do prezesa układu słonecznego. -a inne układy? no wiesz nerwowy krwionośny. -wakat na stanowisku prezesa. Kto nie chce kochać, kto chce pić kawę... -myślałaś kiedyś co będzie jak nam się uda? -upijemy się jak jasna cholera. Hopla, kochane serduszko! -będzie ci smutno jak umrę? -nie wiem. raczej nie. -lubisz pierniki w kształcie serca? -tylko krwiste. -nie rozłączaj się teraz. -do zobaczenia. zadzwoń rano jak zwykle. odkręć ciepłą wodę. Kawa. Teraz już tylko kawa wyłącznie. Myślę, że jesteśmy jak Elektra i Orestes.
  12. Tak na fali publikowania swojej muzycznej twórczości na forum ;) oto już ponad rok temu skomponowałem i nagrałem muzykę do swojego ośmioczęściowego poematu Osiem dni. Elektra i Orestes. utwory trwają tyle, ile mniej-więcej trwa czytanie przypisanych im wierszy i z założenia mają je ilustrować. występują: radio tranzystorowe, klawiatura progowa, klawisze, flet, sprzęty gospodarstwa domowego, głos, pies, warszawski tramwaj, odgłosy ulicy i... wykładowcy UW, ale też fortepian, gitary i wiolonczela (na niej gościnnie mój kolega). prezentuję tutaj najkrótszy utwór, żeby oszczędzić czas słuchaczy, ilustrujący wiersz "list do prezesa układu słonecznego" - nie trwa nawet minuty. nigdy wcześniej jeszcze nie był "upubliczniony" ;) utwór: h ttp://www.yousendit.com/download/bVlERkJUQzd5UkVLSkE9PQ instrumenty: klawiatura, klawisze, radio tranzystorowe, głos wiersz: LIST DO PREZESA UKŁADU SŁONECZNEGO pisanie wierszy to wysublimowana forma samogwałtu. rozkładam przed sobą zestaw wysterylizowanych narzędzi tortur. coraz oddycham żeby sprawdzić że koniec jest dostatecznie blisko. wtedy chwytam się go i przelatuję w myślach nad gotyckimi łukami makdonalda. patrzę z wyrzutem na swoje ręce. chciałbym dotykiem leczyć rany. staram się przestać oddychać ale nie mogę się powstrzymać. zza okna kominy rzygają chmurami. czasami nie piję wódki chociaż bardzo się staram. dzięki i miłego obcowania ;)
  13. bardzo zdrowe podejście macie, panie kolego... proszę też nie brać obie zanadto do serca, bo ze mną jest tak, jak z trenerem sportowym: opieprzam tylko tych, z którymi wiążę jakieś nadzieje; jeśli kogoś nie opieprzę, znaczy, że macham na niego ręką. albo: że jest znacznie, znacznie lepszy ode mnie i nie godzi mi się po prostu go opieprzać. peanów nigdy ode mnie nie usłyszysz - nie po to są chyba te fora, żeby sobie nawzajem kadzić, a żeby się poprawiać, da?
  14. Po lekturze całego fragmentu: 1. bardzo się silisz z opisami (opis z początku - niebywale silony) 2. nie masz porywającego stylu. 3. w ogóle leżą u ciebie dialogi, które chyba powinny być ozdobą takich utworów... jest źle. lecę dalej.
  15. przeczytam całość... jutro. trzymaj za słowo, a jak bym do piątku nic nie napisał, to daj mi w mordę na PW :D
  16. bo widzisz, espeno: jest prawda czasu, i prawda ekranu. niektórych rzeczy, choćby się nawet zdarzyły naprawdę, napisać nie można, bo zabrzmią źle, bo czytelnik ich nie kupi... keep on writing (prose)!
  17. w ekstremalnie wysokiej temperaturze i asfalt może zacząć parować - bo po prostu jest w nim - czy na nim - jakaś odrobina wody, jak we wszystkim. wszystko może wyparować, to tylko kwestia temperatury ;) mowa o majowym upale, a w maju: 1. podłoże ma w sobie jeszcze sporo wilgoci - i to nawet asfalt, bo ten też wchłania. 2. nietrudne o zjawisko mgiełki, które widziałem w mieście na własne oczy przynajmniej 50 razy... prościej i naturalniej? dla mnie nic z tych rzeczy :) ten rozdział jest z definicji przekombinowany i paszkwilowaty. ja wiem, że to jest zły opis - taka jest właśnie intencja. po co zamieszczać w powieści złe opisy? ano, jeśli powieść jest o tym, że narrator chce zostać poetą... all in all - dziękuję za poświęcony czas. bynajmniej nie czuję się urażony, przeciwnie - doceniony przez to, że ktoś zostawił u mnie tak długi komentarz! dziękuję, s.
  18. XIII – OPIS PRZYRODY Żar lał się z nieba. Wszelka wilgoć – zgromadzona w glebie, roślinach, na powierzchni chodników i asfaltu, wreszcie: ta z ludzkich ciał – parowała, tworząc w oddali drgającą mgiełkę. Powietrze, gorące jak tchnienie hutniczego pieca - parzyło nieosłonięte części ciała przechodniów; perspiracja pracowała na pełnych obrotach, bawełniane ubrania przyklejały się do karków, pleców i boków. Promienie bezlitosnego słońca odbijały się od wszelkich powierzchni – od okien, karoserii, białych ubrań, a zdawało się, że także i od chodników, nawet od ludzi – każdy był chodzącym radiatorem, emitującym promieniowanie cieplne. Powietrze było nieruchome, lepkie i ciężkie, jakby miało konsystencję miodu; zanurzone w nim były tramwaje, autobusy, samochody osobowe; ludzie dusili się, usiłując wciągnąć je do płuc. Wszyscy usiłowali schronić się w cieniu, ale cień niewiele dawał – powietrze było wszędzie jednakowo nagrzane. Mieszkania nie dawały nawet odrobiny wytchnienia – szyby położonych kilka czy kilkanaście metrów nad ziemią okien niemal topniały z gorąca. Niektórzy próbowali zasłaniać je folią aluminiową – co im samym niewiele przynosiło pożytku, a tylko zwiększało męki tych na zewnątrz. Niebo było czyste – tafla błękitnego ukropu – ale nikt nie patrzył w górę w irracjonalnej obawie przed doznaniem poparzeń. Jedno było jasne dla wszystkich – niezależnie od płci, wykształcenia i doświadczenia – bez burzy obejść się tego dnia nie mogło. Mimo to burza zdołała wszystkich zaskoczyć. Nagle, dosłownie w ciągu kilku sekund, niebo zasnuły ciemne, mięsiste chmury, zwieszające się tak nisko, że niemal ocierały się o dachy bloków; jeszcze mniej sekund potrzeba było deszczowi, by bez ostrzeżenia runąć ścianą wody na głowy niczego niepodziewających się przechodniów. Ludzie zaczęli biegać opętańczo, jak wolne elektrony – każdy w innym kierunku; zderzali się ze sobą, zmieniając kierunek po każdym zderzeniu; panie niezgrabnie truchtały na zbyt wysokich obcasach, panowie rozchlapywali butami kałuże, brudząc białe koszule – wszystko w poszukiwaniu skrawka suchej przestrzeni; daremnie, bo wszystkie były już dawno zajęte, jakby inni stali tam przez cały dzień, by – na wypadek deszczu – śmiać się z tych, którym zabraknie miejsca pod ich dachem. Warszawiacy spłynęli falą do przejść podziemnych, na stacje metra, do sklepów, banków, kin, drogich restauracji, na obskurne klatki schodowe, by stamtąd – nierzadko mimowolnie – nasłuchiwać, skuliwszy się w środku jak dzikie zwierzęta w swoich norach. Rozległ się suchy trzask, jakby jakiś olbrzym złamał wiekowe drzewo niczym zapałkę. Wiatr gwizdał do wtóru legato, deszcz bębnił o szyby w szaleńczym staccato. Oślepiający blask rozjaśnił niebo, zamigotał jak światło jarzeniówki. Niebo rozdzierały błyskawice – wzdłuż i w poprzek, jakby chciały dla zabawy podrzeć je na małe kawałeczki. -Wyłączcie komórki! - krzyknął ktoś, ale nikt go nie słyszał; zagłuszył go potężny gwizd – tuż obok uderzyła jak boski bicz sucha struga bladego, zimnego światła. I gdyby ktokolwiek miał wtedy odwagę spojrzeć w górę, zobaczyłby niebo rozdarte na pół, przerwane; ciemne poły rozchyliły się, opadły z hukiem, odsłaniając niebiańską maszynerię, podobną do zegarowej, składającą się z kół zębatych o niesłychanej ilości zębów – i zobaczyłby też, że poza nią tak naprawdę niczego więcej już nie było. -Opisy przyrody! - krzyknął w słuchawce głos Mikołaja. – Oto czego w twojej powieści brakuje! Żadna wielka powieść, rozumiesz, żadna, nie może się obejść bez opisów przyrody! Oto jest pole do artystycznego popisu, do pokazania prawdziwego pisarskiego kunsztu! Rozumiesz, przyroda musi się stać w twojej powieści dodatkowym, wszechobecnym bohaterem, niemalże jej narratorem! Psychizacja przyrody, rozumiesz, tak robił już Żeromski – oto jak najlepiej oddać stan psychiczny postaci, co przecież w narracji pierwszoosobowej, którą stosujesz, jest niezmiernie trudne! Pamiętaj, zaklinam cię, o opisach przyrody!
  19. Espeno, cóżeś ty uczyniła? Tu się nic nie broni, tu jest jedno dobre zdanie - ja to czytam i płaczę! Płaczę, bo wiem, że umiesz pisać dobre wiersze - więc jak to możliwe, że w prozie jesteś taka bezbronna? Ten język jest ubogi, pozbawiony barw i dynamiki, ledwie poprawny? Cóżeś ty, Espeno, uczyniła? Szybko, napisz coś, żeby zatrzeć to wrażenie, ale już! fabuła? jaka fabuła? kogo to opowiadanie zainteresuje? o czym ono właściwie jest, co się wydarzyło? to już koniec? proza to nie poezja, tu jest mniej miejsca na terapię i uzewnętrznianie. proza to tysiące, setki tysięcy słów - i coś musi czytelnika przy nich trzymać. mnie trzymała tylko nadzieja, że to się zaraz wszystko obróci w żart. bo ja znam twoje możliwości i wiem, że można się po tobie dużo spodziewać. inny czytelnik może tego nie wiedzieć... PS: przepraszam, nie chciałem być złośliwy - mam nadzieję, że moje uwagi do czegoś się przydadzą... bo naprawdę nie są wyssane z palca.
  20. Fabularnie jest, no cóż - miałkie. Podoba mi się chyba tylko "interpretacja", ta jest dobra i z przymrużeniem oka. Są stylistyczne przyciężkości: Nagle się odezwał on - to szyk tak dziwny w polskim, że wymagałby naprawdę bardzo szczególnego kontekstu. Tu go nie ma. Zapisał mi swój numer. Ja powtórzyłam tę czynność - to nie jest ładne. Niby logiczne i wiadomo, o co chodzi, ale... no, nieładne po prostu. Ciekawe, jak się rozwinie, bo fabułę może uratować tylko jakiś porządny zwrot akcji!
  21. Dawniej było lepiej. Myślenie zrozumiałe w narodzie, któremu przez stulecia nie pozostawało nic innego niż tworzenie legendy o własnej minionej wielkości. Myślenie zrozumiałe w kraju, którego piłkarska reprezentacja niedawno jeszcze zdobywała najwyższe laury, by w kilka lat potem stać się średniakiem, którego rola na turniejach ogranicza się do dostawcy łatwych punktów. Niekoniecznie zaś zrozumiałe w skali mikro, gdzie “dawniej” znaczy czasem już nie “pięć lat temu”, ale wręcz “przed chwilą”. Z takiego myślenia płynie jeden wniosek: świat (czytaj: Polska) nieuchronnie zmierza ku gorszemu, by nie rzec: ku zagładzie. Łatwo wskazać fatalizm jako narodową przywarę, łatwo obwinić zań historię, łatwo jego propagatorem okrzyknąć cały naród. Ale naród nie istnieje, istnieją tylko pojedynczy ludzie, a historia nie jest nieokiełznaną kosmiczną siłą, ale właśnie działaniami tych pojedynczych ludzi. Przeto mówię z całą mocą: narodowemu fatalizmowi winni ludzie. Ludzie pióra. Bo skąd taka jednostka ma wiedzieć, jak było dawniej? Z przekazów ustnych? A cóż warty przekaz ustny od zgrzybiałego staruca – spytać takiego: “dziadziu, a jak to drzewiej bywało?”, to odpowie – jeśli dosłyszy - “a, za mojej młodości, panie Dzieju, to krowy były tłuste, a dziewki chętne!”. Utopizacja, tak ten proces się nazywał u Szackiego. A jeśli nie damy spokoju i będziemy pytać dalej: “ale tak dawniej, jak jeszcze byłeś mały”, usłyszymy najprawdopodobniej: “dawniej... dawniej to był car, a potem sanacja”. Moja babka, którą ledwie pamiętam, mawiała, częściowo na przekór narodowej tradycji: “dawniej to się ludzie nie myli”, by po chwili dodać: “a jacy byli zdrowi!”. Ojciec mój z kolei najlepiej wspomina okres gierkowski i do dziś święcie wierzy, że byliśmy wtedy czwartą potęgą na świecie; z dzieciństwa pamięta natomiast, że kazali mu płakać na wieść o śmierci Stalina, chociaż nie wiedział dlaczego. Matka mówi, że Karola Marksa, którego podobizna wisiała u niej w przedszkolu, a potem w szkole, miała długo za wyrośniętego krasnoludka; starsza siostra opowiada o tym, że kiedyś to pączki były pełne dżemu, nie to co dzisiaj... Rzetelną wiedzę o przeszłości czerpać zatem może jednostka li tylko ze źródeł pisanych. Źródła pisane, wiadomo, natchnione duchem propagandy, że komunizm=władza rad+elektryfikacja, a Józef Stalin ojcem wszystkich polskich dzieci. Ale wciąż jeszcze pozostaje pamiętikarstwo, epistolografia i – no właśnie – powieści, na podstawie których może sobie szary obywatel wyrobić cień idei o tym, jak to się dawniej ludziom żyło. A w powieściach, wiadomo, się idealizuje. On zawsze młody, wysoki i piękny, ona zawsze cnotliwa i jeszcze piękniejsza, ludzie zawsze raczej biedni, ale przy tym jacy poczciwi... Dlatego ja postanawiam twardo: żadnego idealizowania. W swojej powieści dam rzetelny opis czasów, które pamiętam; on będzie miał skoliozę, a ona zęby dotknięte fluorozą, ludzie będą zafajdani, a gospodarka – w ruinacji. Tak właśnie było za moich czasów. Bo w Dobrej Polskiej Okolicy, w czasach mojego dzieciństwa, było oczywiście znacznie lepiej. -Wszyscy Święci! - krzyknęła stara Baranowa, wpadając do naszego dobrego polskiego domu – Znowu we wsi objawienie! To już bendzie rekord Gynesa! Było to niedługo po tym, jak na szkolnym boisku iluminacji doznał Pan Boberek. Byłem już wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej i zamiast bawić się samochodem pod schodami, grałem w wyścigi samochodowe na komputerze (procesor 486, system Windows 6.1, dysk twardy 80 MB, 4 MB RAM). Baranowa była już wtedy drugą kadencję wójtową-matką, co w jej oczach upoważniało ją do bezceremonialnego wpadania do cudzych domów o każdej porze dnia, celem przekazania najświeższych informacji z życia gminy (między gminą a parafią nie zauważano różnicy; wójt pochodził wszak niejako z nadania Księdza Dobrodzieja). -Księdzu Dobrodziejowi na bagnach ukazał się Święty Mikołaj! Należy w tym miejscu poczynić pewne wyjaśnienia. Otóż za naszą Dobrą Polską Okolicą w istocie znajdowały się wcale rozległe bagna (co mógł tam robić Ksiądz Dobrodziej, było zagadnieniem odrębnym); Święty Mikołaj Cudotwórca był natomiast patronem naszej Dobrej Polskiej Parafii. Był to zresztą patron nie tylko nasz, ale także – co oczywiście musiało w parafii wiedzieć każde dziecko – dzieci, żeglarzy, rybaków, fałszywie oskarżonych, właścicieli lombardów, prostytutek i złodziei. -Nic mu nie jest? - zapytała z troską matka, skoro tylko zdołała zebrać myśli. Przez moment zastanawiałem się, czy pytała o Świętego, czy o Dobrodzieja. -Tera leży na plebanii, odpoczywa, gospodyni go dogląda. Ale zdradził, że namszy niedzielnej wszystko opowie, czego się od Świętego Mikołaja wywiedział. Był akurat piątkowy wieczór; całe następne półtorej doby upłynęło pod znakiem gorączkowych spekulacji; nawet ujawnienie Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej albo numerów w najbliższym losowaniu totalizatora nie wzbudziłoby w lokalnym ludku większego zainteresowania. Większość obstawała przy tym – i w tej większości była moja matka – że oto Ksiądz Dobrodziej poznał dokładną datę końca świata; pozostali – wśród nich mój ojciec – twierdzili, że Święty Mikołaj przekazał Dobrodziejowi informację o plagach, które wkrótce nawiedzą świat; radykalny odłam tych ostatnich był natomiast dodatkowo przekonany, że oszczędzona zostanie Polonia Antemurale Christianitatis, dzięki czemu wreszcie odzyska należną jej pierwszą pozycję wśród państw świata. Ksiądz Dobrodziej długo trzymał swoich parafian w napięciu. Już na mszy porannej zebrał się prawie cały kościół wiernych (między nimi moja matka, chyba po raz pierwszy i jedyny w życiu), duchowny jednak tuż przed końcem mszy ogłosił, że wszystkich, którzy chcieliby poznać treść objawienia, którego niedawno był doznał, zaprasza na sumę. Na sumie kościół dosłownie pękał w szwach; samo tylko rozdawanie komunii musiało przez to przeciągnąć się o dobrych kilkanaście minut. W końcu jednak udało się dobrnąć do ogłoszeń parafialnych. -Towarzysze – zaczął Ksiądz Dobrodziej spokojnie, ale dało się słyszeć, że głos drży mu ze wzruszenia – towarzysze, jak być może część z was już słyszała, podczas piątkowego spaceru w okolicy bagien objawił mi się patron naszej parafii, Święty Mikołaj Cudotwórca z Miry. Oczywiście, tak jak i wy, modlę się do niego co dzień, i – tak jak wielu spośród was – zdarza mi się słyszeć jego głos. Ale wtedy po raz pierwszy ukazał mi się nasz święty patron w całej swej okazałości: jako mężczyzna postawny i dostojny, odziany w biskupie szaty. Widziałem go tak, jak widzę tutaj was – ale światło słoneczne przeświecało przez niego, jakby był postacią z witrażu, otaczając go płomienną łuną. Nie dla igraszki objawił mi się Święty Mikołaj, o nie! Nie po to, żeby pochwalić się swą posturą i biskupią szatą! Święty Mikołaj Cudotwórca z Miry powierzył mi, ale także i wam, towarzysze parafianie, misję! Ksiądz Dobrodziej zrobił w tym miejscu pauzę, pozwalając szmerowi przebiec po sali. -Tak jest, misję, i to misję nie byle jaką! Misję wybudowania nowego kościoła – właśnie tam, na bagnach. Jest to przedsięwzięcie gigantyczne i o ogromnym stopniu trudności, będzie bowiem wymagało uprzedniego osuszenia bagien. Jednak jeżeli się powiedzie, będzie symbolicznym zwycięstwem Ducha Świętego nad siłami przyrody. Jeśli nam pomożecie, to wierzę, że ten cel uda nam się wspólnie osiągnąć! Parafianie nie przyjęli księżego apelu z entuzjazmem. Odezwały się głosy racjonalistów, którzy wskazywali, że budowa czegokolwiek na bagnach, a zwłaszcza budynku tak ciężkiego jak kościół, grozi osunięciem i ogromnymi stratami, a poza tym jeden kościół już w parafii jest i to wcale ładny, zabytkowy. Ksiądz Dobrodziej jednak już od kolejnego tygodnia zaczął wyczytywać z ambony tych, którzy przekazali datki na budowę nowej świątyni, dzięki czemu w pół roku później budowa mogła się rozpocząć. W tym czasie odmienił się sam Ksiądz Dobrodziej: schudł, jakby odmłodniał, a przy tym zamilkł, nie odwiedzał wiernych i kazania głosił coraz krótsze; mówili, że całe dnie spędza na modlitwie, rozmawiając ze Świętym Mikołajem Cudotwórcą. Dzięki szczodrym datkom i wytężonej pracy (i nie bez pomocy Świętego Mikołaja Cudotwórcy) udało się w niecały rok postawić na bagnach imponujący kościół z dwiema nawami bocznymi i wysoką na kilkanaście metrów dzwonnicą. Odkąd tylko skończono budowę fundamentów, budynek zaczynał osiadać; z każdym dniem zapadał się pod ziemię coraz głębiej; nim jeszcze doczekał się poświęcenia, zniknął w bagnie aż po sam czubek dzwonnicy. Olimpia, kiedy jej to opowiadałem, miała minę jakby nie uwierzyła. -I co było dalej? - zapytała ze źle udanym zainteresowaniem. Chwilę wcześniej skończyliśmy zajęcia i właśnie szliśmy Nowym Światem na tramwaj. Było słoneczne majowe popołudnie, ale nad nami kłębiły się chmury ostatnich egzaminów i obron magisterskich; o tej porze roku miałem zwyczaj pasjami opowiadać niestworzone bujdy. -Z czym? - odparłem głupkowato, żeby dać sobie chwilę na zastanowienie. -No, z tym kościołem. -Z kościołem nic, osiadł całkiem, chociaż niby wcześniej dokładnie bagna osuszyli. Bo widzisz, z takimi bagnami to nigdy nic nie wiadomo. Wsiedliśmy do tramwaju i wkompresowali się w tłum. -A co z pieniędzmi? - zapytała nagle Olimpia. Próbowałem sobie szybko przypomnieć, czy przypadkiem nie jestem Olimpii winien paru złotych. To nie było niemożliwe, Olimpia była przecież zawsze przy kasie, a ja z zasady unikałem noszenia przy sobie banknotów. -Jakimi pieniędzmi? -Tymi pieniędzmi z datków. Przepadły całkiem? Ludzie się nie wkurzyli, nie próbowali ich jakoś odzyskać? Odetchnąłem z ulgą. -Nie, budowa była ubezpieczona na ładny grosz. Swoją drogą nie wiem, jak to się udało załatwić, przecież chyba niełatwo ubezpieczyć jakąś inwestycję budowlaną na bagnach. Widocznie naprawdę były solidnie osuszone. A co stało się z tą sumką z ubezpieczenia, tego już chyba nikt nie wie, i nikt o tym specjalnie wtedy nie myślał. Bo, wystaw sobie, prawdziwe cuda zaczęły... -Przystanek: metro Centrum – oznajmił znajdujący się tuż nad nami głośnik; oznaczało to, że musimy wysiąść i przejść kilkadziesiąt metrów niebywale o tej porze dnia zatłoczonym przejściem podziemnym. W takich warunkach rozmawiać się oczywiście nie da, dlatego – rad-nie rad - zmuszony byłem przerwać opowieść. Skoro tylko tłum z przejścia rozlał się na szeroki placyk przed wejściem do metra, Olimpia – było to do niej zupełnie niepodobne – wypatrzyła sobie jakiegoś drecha, podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję, a właściwie na głowę, bo szyi tamten oczywiście nie posiadał. Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować – nie zamierzałem naturalnie podchodzić do obcego drecha, ale wahałem się, czy powinienem teraz zostawić go z Olimpią sam na sam (w końcu była dorosła), czy też poczekać w bezpiecznej odległości na dalszy rozwój wypadków. Olimpia odkleiła się od tracksuitera, powiedziała mu coś na ucho i zaczęła rozglądać się za mną, a gdy w końcu (rozważałem jeszcze ciągle, czy iść sobie, czy zostać) mnie odnalazła, przywołała ruchem ręki. Trudno, uprzedziła mnie. Raz kozie śmierć. -Włodek – powiedziała Olimpia, przesuwając się w bok, tworząc między mną i karczychem coś przypominającego korytarz. - Mój brat. Przyrodni. -Jestem zaszczycony, mogąc pana poznać – wybełkotałem bez sensu, kłaniając się nisko. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że jestem od wszystkich młodszy i nigdy nie wyciągałem ręki jako pierwszy. Przypomniałem sobie jeden z najgłupszych angielskich dowcipów: -Jak zwracać się do słonia uzbrojonego w karabin maszynowy? -Sir. -Wiele o panu słyszałem – skłamałem, nieudolnie próbując pokryć złe wrażenie, jakie musiałem był wywrzeć. -Włodziu – drech uśmiechnął się jowialnie - ale mów mi Kosa. No tak, pomyślałem, “kosa” jest przecież rodzaju żeńskiego. -Kolega nie polonista? - zapytał Kosa. -Nie nie, skądże! - zaprotestowałem, jakby bycie polonistą było czymś niestosownym. - Ale też filolog, anglista. A wkrótce, przy odrobinie szczęścia, także prawnik... -On się pyta – szepnęła mi do ucha Olimpia najciszej jak potrafiła – czy nie jesteś kibicem Polonii. Polonii Warszawa. Oblał mnie zimny pot, choć zaczynały się już letnie upały. -To dobrze! - Kosa klepnął mnie potężną łapą po plecach, o mało nie odbijając płuc. - Bo nie lubię polonistów. -Ja też nie – odpowiedziałem, przepraszając w myślach kolegę Mikołaja, jedynego polonistę, którego dane mi było bliżej poznać. - A pan, czym się pan zajmuje? -A, właśnie teraz w robocie jestem. Branża reklamowa! Ulotki rozdaję! Chcecie po ulotce? -Z przyjemnością! - odpowiedziałem za nas oboje; ulotki akurat szczerze mnie ciekawiły, zawsze można z nich wyczytać coś ciekawego. Jednak świstek, jaki otrzymałem od Kosy, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Oto na niebieskim tle umieszczono bezładnie porozrzucane zdjęcia: turystów opalających się w cieniu palm, czerwone ferrari testarossa , a na tym wszystkim napis: Szanowni państwo! Potrzebujecie pieniędzy, macie dużo niespełnionych marzeń ? Przyjdźcie do nas, mamy dużo propozycji Po drugiej stronie, na tym samym niebieskim tle fikuśnie porozrzucane napisy z wielkim białym cieniem: “Dochody dodatkowe”, “Niezaleźność finansowa”, “Własny biznes”, “Więcej wolny czas” (i “u” dopisane czarnym flamastrem), “Rozwój osobisty”, “Pomoc innym”, “Nowe znajomstwa nowe twarze”, “Wczesna emerytura”; telefon komórkowy, e-mail i adres w jakiejś podwarszawskiej miejscowości. -No dobra, to ja wracam do roboty! - oznajmił Kosa; uścisnął najpierw Olimpię, a potem moją prawicę, mówiąc: - To do zobaczenia, przyjdźcie kiedyś to się napiję ze Szwagrowskim. Poszliśmy na stację, a ja przez całą drogę zastanawiałem się, o jakiego Szwagrowskiego mu chodzi, nie znałem przecież żadnego Szwagrowskiego. Chwilę to zajęło, zanim dotarła do mnie okrutna prawda: on mnie nazwał swoim szwagrem! No dobrze, szedłem razem z Olimpią, ale, na Boga, nic mnie z nią nie łączy! Ona jest w moich oczach istotą bezpłciową! Konsekwencje pomyłki mogą być tragiczne, myślałem sobie. Co prawda chyba mnie polubił, nie byłem wszak polonistą, ale przecie taki drech niechętnie odda siostrę komukolwiek. A przecież on na pewno ma kolegów, równie bezszyjnych jak on! Nie chciałbym usłyszeć za sobą na ulicy “chłopaki, to ten!”... ja się boję już samego szelestu ortalionu! -Ordalia, czyli sądy boże – mówił stary, rubaszny profesor na wykładzie z powszechnej historii państwa i prawa – były środkiem dowodowym stosowanym w procesie karnym, ale także, choć rzadziej, w cywilnym, na ziemiach polskich od XI do końca XIII wieku. Oficjalnie był to środek służący udowodnieniu niewinności, po który sięgano na wniosek oskarżonego; w rzeczywistości było zupełnie odwrotnie. Najbardziej spektakularnym ordalium była próba wody, którą stosowano w procesie kobiet oskarżonych o czary. Próba wody zimnej polegała na wrzuceniu kobiety do zbiornika wodnego: jeśli nie tonęła, była uznawana za winną. Trzeba państwu wiedzieć, że kobiety – nie to, co dzisiaj – nosiły wówczas wiele warstw sukien, które zatrzymywały powietrze i pozwalały długo utrzymywać się na wodzie. Wiele zależało zatem od przeprowadzającego próbę: czy pozwoli jej trwać dostatecznie długo, by suknie nasiąkły. Próba gorącej wody natomiast polegała na tym, że podejrzana zanurzała rękę w ukropie; jeśli wyciągnęła rękę bez żadnych obrażeń, świadczyło to o jej niewinności. Tutaj również decydował czas próby i oczywiście temperatura “ukropu”. Niemniej jednak w historii procesów o czary uniewinnienia zdarzały się niezwykle rzadko. To pokazuje nam dobitnie, że dawniej oczywiście było lepiej, ale nie aż tak bardzo.
  22. trzymasz decorum. i gardę też, dosyć wysoko. szwankuje ci interpunkcja i szyk zdania - znacznie częściej, niż myślisz. zwróć uwagę na przyszły raz. nisko się kłaniając
  23. Nieodłączną częścią życia poety jest alkohol. I pewnie dlatego właśnie Polacy są narodem poetów. A że wychowywałem się w dobrym polskim domu, a w dodatku miałem być poetą, bez alkoholu obejść się nie mogło. W końcu nawet Chopin (popularny dziewiętnastowieczny kompozytor francuski) gdyby żył, to by pił. Ojciec mój był prawdziwą skarbnicą aforyzmów na temat alkoholu. “Prawdziwy mężczyzna – mawiał mi, kiedy byłem małym chłopcem – pije tylko trzy razy w roku. Pierwszy raz: na swoje imieniny. Drugi raz: na wigilię. I trzeci raz: jak się trafi okazja”. Pierwszy podpunkt tej zasady, gdyby chcieć się doń bezwzględnie stosować, doprowadziłby do sytuacji, w której to prawdziwy mężczyzna w dniu swoich imienin zmuszony jest pić samotnie albo w towarzystwie nieprawdziwych mężczyzn lub kobiet, w ostateczności: w towarzystwie innych prawdziwych mężczyzn, którzy też tego dnia obchodzą imieniny (i może dlatego w niektórych rodzinach wszystkim mężczyznom nadaje się jedno imię). Należy zatem przy wykładni tej zasady pamiętać o regule interpretacyjnej, głoszącej: “pić do lustra nie wypada, lepiej skoczyć po sąsiada”. Regułę tę stosować należy również do pozostałych podpunktów. No i pozostaje jeszcze zasadnicza kwestia, kwestia “okazji”. Polacy w szukaniu okazji dzierżą palmę pierwszeństwa przed wszystkimi innymi narodami świata. Skazane na sromotną klęskę byłyby wszelkie próby wyliczenia tych polskich “okazji”; i nikt też takich prób nie podejmuje. Ważne jest tutaj nie to, przy jakiej konkretnej okazji pić można, ale to, że pod groźbą infamii nie można pić bez okazji. To jest właśnie dla polskiej kultury picia charakterystyczne: nie można pić dla smaku, dla nastroju, dla własnego widzimisię czy dla zdrowia; zawsze trzeba pić z jakiejś okazji. A kto o okazji zapomina, ten, wiadomo, alkoholik, pijus, moczymorda, ochlajus, oszczypłot, kloszard, żul, menel i w ogóle rynsztok, banicja, margines. Tyle na temat: kiedy pić; temat: co pić jest dla Polaka w zasadzie drugorzędny. Obowiązuje właściwie złota zasada: “byleby sponiewierało”. Każdy na pytanie, co wczoraj pił, odpowie najwyżej “wódkę” albo “wino”, ewentualnie “piwo”. Niewielu umiałoby wymienić więcej niż trzy marki wódek, szczytem koneserstwa jest rozróżnianie win słodkich i wytrawnych, a każdy Polak, gdy mówi “piwo”, myśli “pilsner”. Zasadniczym kryterium rozróżnienia między alkoholami tego samego typu jest cena; i tak wina dzielą się nie według roczników, krajów pochodzenia i szczepów, ale właśnie według ich ceny: na “drogie” i “tanie”. Tak samo wódki i piwa. Tanie, wiadomo, jest od drogiego lepsze, bo taniego zawsze jest więcej – a przecież alkohol pije się dla uzyskania pewnego zamierzonego efektu, dla którego dalece istotniejsza od jakości jest jego ilość. Mój ojciec czynił tutaj pewien wyjątek. “Pamiętaj, synu – mawiał – alkohol szkodzi, a zwłaszcza szkodzi, jak jest go dużo. Dlatego pij drogie alkohole, bo drogich jest zawsze mniej”. Rada była to wielce słuszna i wziąłem ją sobie głęboko do serca. Co nie znaczy, że zawsze się do niej stosuję. To znaczy: zarzekam się, będę się do niej stosował, jak tylko będę miał swój dworek i będę mógł wieść poetyckie życie. Wtedy to już tylko campari, ballantine's, guiness, smirnoff... W czasach liceum, pamiętam, zapomniałem zupełnie tatowe przestrogi i nad jakość ceniłem sobie ilość. Nade wszystko żłopałem tanie browary w puszce; dopiero mojemu matematykowi, profesorowi Burakowi, udało mi się je obrzydzić. Profesor Burak słynął w pierwszej kolejności z tego, że lubił wypić; w drugiej kolejności zaś z tego, że uczniów traktował dosyć bezceremonialnie, na czym akurat nie zawsze dobrze wychodził, bo ci ostatni odpłacali mu pięknym za nadobne, a w liceum, jak wiadomo, to oni mają przewagę liczebną i fizyczną. I tak o ile udawało mu się potrącać na korytarzu wypłoszonych pierwszoklasistów, o tyle rośli i postawni młodzianie z klas maturalnych, mijając go na wąskich korytarzach liceum Żeromskiego, ani myśleli ustępować. Był jednak profesor Burak obdarzony żywym intelektem, w czym z kolei miał przewagę nad większością uczniów, i czasami udawały mu się podstępy iście makiaweliczne. Raz padłem ofiarę jednego z takich podstępów; a było tak: W klasie maturalnej wyjechaliśmy na szkolną wycieczkę z kilkoma nauczycielami, między innymi z profesorem Burakiem. Wiadomo: taki wyjazd oznacza picie – i to po obu stronach barykady, i po uczniowskiej, i po nauczycielskiej. Dla zachowania pozorów mieliśmy jednak surowy zakaz picia alkoholu w autokarze, którego jednak nie zamierzaliśmy wcale przestrzegać. W towarzystwie czterech rówieśników płci męskiej zająłem miejsce na końcu autokaru; pech mój polegał na tym, że siedziałem akurat na środku, na wprost przejścia między dwoma rzędami foteli. Miejsce najgorsze w razie wypadku, bo leci się w przejście na złamanie karku, ale też – niestety – najbardziej widoczne dla mających nas pilnować pedagogów. Iście młodzieńczą niefrasobliwością musiałem się wykazać, by siedząc na tym właśnie niefortunnym miejscu, popijać sobie z puszki piwo. Nie, żebym się obawiał jakichś poważnych konsekwencji, byłem wszak pełnoletni już od roku, ale – wiadomo – na kilka tygodni przed maturą dobrze być z ciałem pedagogicznym w dobrej komitywie. Zwłaszcza, że i ciało pedagogiczne naprawdę bardzo się starało, żeby nas na piciu w autokarze nie przyłapać... Z wyjątkiem chyba profesora Buraka; ten oczywiście musiał mnie zobaczyć: -Chłopczyku, a co ty tam pijesz? - zagrzmiał przez cały autokar. - Piwo? Zamilkłem, bo i co inteligentnego mogłem w takiej sytuacji powiedzieć. Profesor Burak wstał i z wysiłkiem, jakby szedł pod wiatr, pokonał całe autokarowe przejście; zmierzył mnie groźnym wzrokiem, pokazał, abym dał mu puszkę, zważył ją w dłoni (była w połowie pełna, albo w połowie pusta), podniósł do ust i wypił tęgiego łyka. Potem jeszcze jednego. Aż w końcu – ku mojemu zdziwieniu – oddał mi puszkę z powrotem, odwrócił się i zaczął wracać na swoje miejsce na przedzie autokaru. Wypiłem już łyka lub dwa, kiedy profesor Burak, będący akurat w połowie drogi, zwrócił się teatralnym szeptem do jednej z siedzących tam dziewcząt: -Ty wiesz, dlaczego ja mu to piwo oddałem? Dziewczę pokiwało głową, na znak, że nie wie; w odpowiedzi profesor Burak uśmiechnął się diabolicznie pod szpakowatym wąsem, odsłaniając zęby o odcieniu wpadającym w brąz: -Bo mu tam naplułem. Od tamtej pory nie piję piwa w puszce. Niedługo potem byłem już studentem, a alkohol jest studenta przyjacielem i sojusznikiem. -Niech państwo piją – zachęcał nas na pierwszym roku doktor od logiki. - Niech państwo piją, to jedyna szansa na zdanie egzaminu. Bo jak się człowiek rano budzi wczorajszy, jak towarzyszy mu to niesłychane poczucie winy, jak sobie myśli: “Matko kochana, ja ciągle piję, ja się wcale nie uczę, ja wpadam w alkoholizm, ja nie zaliczę tego semestru...”, jak tak sobie myśli, to co on wtedy robi? Chwyta za podręcznik i powtarza regułki – na trzeźwo nigdy by tego nie zrobił! Przychodzi jednak w życiu człowieka moment, kiedy podręczniki się kończą i nie ma już za co chwytać. Wtedy kacowe przebudzenia są najboleśniejsze, bo człowiek wie, że pił bez powodu, że faktycznie niczego w życiu nie osiągnie i żadne rozpaczliwe wkuwanie już tego nie zmieni; a co gorsza: że nic go nie powstrzyma przed tym, żeby za kilka godzin upić się na nowo. Pierwszym, co człowiek sobie uświadamia, przebudziwszy się dnia następnego, jest to, że napój, który wczoraj tak mu smakował, miał – obiektywnie mówiąc – smak najzupełniej ohydny. I chyba to jedno tylko, ten ohydny smak alkoholu odczuwalny dnia następnego, powstrzymuje znaczną część ludzi przed popadnięciem w alkoholizm. Dlatego właśnie nie produkuje się alkoholu w tabletkach, bezsmakowego; trzeba w siebie wlewać palącą, oleistą substancję, by móc potem dotkliwie odczuwać niemoc wywołaną koniecznością jej przetworzenia przez organizm. Ale wtedy, jak się otwiera skacowane oczęta, by ujrzeć – jeśli miało się tę odrobinę szczęścia – znajomy sufit, wtedy się o tym wszystkim nie myśli. Wtedy się myśli tylko o jednym: o wodzie. Jeśli w zasięgu ręki znajdzie się woda, lub coś zawierającego odpowiednią jej ilość – jest się uratowanym. Nie muszę mówić, że najczęściej się nie znajduje. Wtedy też się nie znalazło. Musiałem wstać, usiłując przełknąć ślinę, próbując wchłonąć z powietrza (które przecie w 4% składa się z pary wodnej) choć odrobinę wilgoci, starając się zogniskować wzrok i przezwyciężyć tętent skroni... I wtedy zobaczyłem na dywanie coś, czego tam nie było, nie mogło po prostu być: biegnący przez cały pokój strumień czarnych mrówek, niech mnie piorun strzeli, jeśli blefuję. Spokojnie, pomyślałem z wysiłkiem, muszę się tylko napić wody i położyć na trochę, a mrówki zaraz znikną. Doczłapałem się do łazienki, złapałem kilka haustów wody prosto z kranu i częściowo już uspokojony wróciłem do łóżka, starając się nie patrzeć na mrówki. Udało mi się wtedy chyba nawet zasnąć na parę minut, najwyżej godzinkę; był to sen niespokojny, bliższy swoistemu stanowi półświadomości, w którym to niby udaje się spowolnić oddech i odpłynąć myślami, ale zmysły pozostają szczególnie wyostrzone na bodźce. Wydawało mi się, że niemalże słyszę tupanie mrówek na moim dywanie. Trzeba wstać, myślę sobie, trzeba wstać, być mężczyzną i stanąć z problemem twarzą w twarz. Trzeba wstać, pójść do kuchni i napić się mleka. Tak, mleko na kaca najlepsze. Wstaję więc i z odrobiną nadziei spoglądam tam, gdzie niedawno jeszcze płynęła mrówcza rzeka. Jest tam jeszcze, nie zniknęła. Idę do kuchni, otwieram lodówkę: jest mleko, na szczęście. Piję prosto z kartonu. Siadam na taborecie, zbieram myśli i postanawiam: idę stawić mrówkom czoła. Bo one są tam nadal, płyną po dywanie, od balkonu do biurka, mrówcza pielgrzymka do Ziemi Obiecanej. Odsuwam szufladę biurka – a tam czarno od mrówek. Odsuwam drugą – to samo. Sytuacja jest poważna. Uświęcona tradycją metoda na mrówkę – kapeć. Biorę więc kapcia i z furią uderzam w mrówczy ciąg komunikacyjny: na nic. Zda się, że w miejsce jednego zabitego insekta powstają nowe: trzydzieści, sześćdziesiąt, sto. Cukier, myślę sobie, cukier... Gdzieś słyszałem, że mrówki jedzą cukier. Zrobię pułapkę na mrówki. Kilka łyżek cukru na talerz, a jak wszystkie tam wlezą, to je przykryję czymś z góry i zagłodzę. Nie, to głupie, przecież nie pójdą wszystkie na raz. Nie ma rady, potrzebny specjalista... I tutaj okazuje się, że mania zbieractwa może mieć znaczenie czysto utylitarne. Oprócz starodruków i antyków zbieram bowiem także dziwaczne ulotki i ogłoszenia: te o niecodziennej lub niedwuznacznej treści, z błędami ortograficznymi, wszystkie, które tylko czymś mnie zaciekawią. Podnoszę z ulicy, zrywam ze słupów, wycinam z gazet. Mam w kolekcji kilka perełek, np. “Hebrajski, konwersacje”, “Szukam studentkę do spszątnięcia stumetrowego mieszkania z noclegiem”, “Ginekolog, przywracanie miesiączki metodami nieinwazyjnymi”... O ile mnie pamięć nie myli, mam też coś o dezynsekcji... Zaglądam do nocnej szafki, gdzie przechowuję moją kolekcję (nie mam pojęcia, dlaczego właśnie tam, ale pewnie Freud by mi to jakoś wyjaśnił). Całkiem niezły pliczek... szukam, szukam – i jest: DEZYNSEKCJA karaluchy, pluskwy, mrówki faraona tanio – szybko – z gwarancją. Ciekawe swoją drogą, co mnie wcześniej w tym ogłoszeniu rozbawiło, chyba to “z gwarancją”. Cóż, jako osobnik nigdy nie atakowany przez insekty mogłem się z tego śmiać, ale teraz już wcale nie było mi do śmiechu. Chwytam za telefon i dzwonię: -Usługi dezynsekcyjne, słucham – odpowiada miły damski głos, bardzo szybko, już po dwóch sygnałach. -Dzień dobry – mówię kacowym barytonem; odkasłuję, w nadziei, że to coś pomoże. - Dzień dobry – powtarzam; nie pomogło. -Dzień dobry, w czym możemy Panu pomóc? - pyta głos uprzejmie, wymawiając wyraz “pan” wielką literą. -Mrówki, mrówki mam. Bardzo dużo mrówek. -Rozumiem. A czy to mrówki faraona? -Słucham? - pytam zdziwiony, myśląc, że się przesłyszałem. -Czy to są mrówki faraona – powtarza cierpliwie głos w słuchawce. -Proszę pani, ja nie mam pojęcia, czyje to są mrówki – biorę głęboki wdech, walcząc z rosnącą irytacją. - One mi, proszę pani, łażą po mieszkaniu, pani rozumie. Bardzo nieprzyjemnie to wygląda, pani przecież wie. To znaczy, pani mnie źle nie zrozumie, ja do mrówek jako takich nic nie mam, mrówka też stworzenie boże, ale ja im do mrowiska nie wchodzę, jeśli pani wie, co mam na myśli... -Ale czy to są mrówki faraona? Dziesięć, dziewięć, osiem... - liczę w myślach. Pomaga, ale tylko trochę. -Proszę pani, ja jestem absolwentem studiów humanistycznych, ja samą znajomość nazwy “entomologia” uważam za powód do dumy. Ja, proszę pani, powiem pani szczerze, ja nie znam się na gatunkach mrówek. Ja ledwie mrówkę od biedronki odróżniam, a świerszcza znam tylko z bajek. Tym razem słyszę westchnienie w słuchawce: -Mrówka, mrówka... proszę pana, cóż to znaczy mrówka? Czy pan wie, że opisano już ponad osiem tysięcy gatunków mrówek? Niektóre żerują w podziemnych tunelach, inne, tak jak formicidae z gatunku Atta budują ogromne kopce, których objętość sięga kilkunastu metrów sześciennych, to tyle, co niewielki pokój! Mają długość od ośmiu dziesiętnych milimetra do sześćdziesięciu milimetrów, a zatem największe są siedemdziesiąt pięć razy większe od najmniejszych! Jedne żywią się wyłącznie roślinami, inne mięsem i mogłyby pożreć człowieka, zostawiając po nim tylko bielutki szkielet... -To wszystko bardzo ciekawe, proszę pani, ale proszę zrozumieć: mi mrówki łażą po dywanie, ja potrzebuję państwa pomocy, ja jestem jeszcze młody, ja chcę pozostawić po sobie coś więcej niż tylko bielutki szkielet... -No tak. A więc: czy nękają pana formicidae z gatunku monomorium pharaonis? Zaciskam zęby, ale nie mogę odłożyć słuchawki, bo pewnie poszukiwanie innej firmy dezynsekcyjnej zajęłoby mi długie godziny. -A czymże się ów gatunek charakteryzuje? -Robotnice mają długość około dwóch milimetrów, są barwy jasnobrązowej czy też czerwonawej, niemal transparentne, bardzo charakterystyczne... -Chwileczkę... - mówię i pochylam się nad mrówczym strumieniem. - Nie, te moje są czarne... tak, na pewno są czarne. I chyba są znacznie dłuższe niż dwa milimetry, tak mi się zdaje, chociaż, naturalnie, nie mogę ich zmierzyć... -W takim razie to zapewne najpospolitszy w naszym kraju gatunek formica rufa, czyli mrówka rudnica. -Znakomicie. - ucieszyłem się, bo wróg rozpoznany to już prawie wróg pokonany - To kiedy mogą państwo przyjechać? -My? Gdzie? - dziwi się kobiecy głos w słuchawce. -No... do mnie. Ja mam w domu mrówki, a państwo się zajmujecie dezynsekcją, czyli możecie je wyeliminować... -Pan mnie źle zrozumiał, proszę pana. My się zajmujemy wyłącznie mrówkami faraona. -To kto w takim razie może mi pomóc z moimi mrówkami? Jest jakaś firma, która się tym zajmuje? -Nie ma. -Jak to: nie ma? Mamy kapitalizm, wolny rynek, ja mam mrówki, których się chcę pozbyć i stosowny kapitał, więc musi być ktoś, kto będzie miał odpowiednie środki... -Ależ nikt nie zajmuje się tępieniem formica rufa. To bardzo pożyteczne mrówki. A poza tym nie żerują w mieszkaniach, tylko w lasach, gdzie tworzą kopce. Przecież nie utworzą panu kopca na środku mieszkania. Na którym piętrze pan mieszka? -Na czwartym... -Na czwartym? Cóż, to bardzo dziwne. Ale proszę się nie martwić, mróweczki na pewno za chwilę sobie pójdą. Wyniosą panu z mieszkania trochę okruchów, to wszystko... -Ale one nie są w kuchni, tylko w pokoju, łażą po dywanie i włażą do biurka. -Proszę pana, czy pan coś pił? -Ja? Skądże! - skłamałem. -Nie jesteśmy w stanie panu pomóc. Proszę się dobrze wyspać. Do widzenia. No i zostałem sam w zamrówczonym mieszkaniu. Znikąd pomocy. Odsuwam szufladę – czarno od mrówek. Jakby stamtąd wyłaziły. Ale co ja tam mam – papiery, jakieś przybory biurowe... i aparat fotograficzny Zenit ET, zakupiony kilka dni wcześniej od Cygana na Kole. Prawie już o nim zapomniałem. No ale to z aparatu będą mi mrówki wyłazić? Skąd by się niby miały tam wziąć? Na wszelki wypadek wystawiłem całą szufladę na balkon. I poszedłem spać. Sen na zgryzoty najlepszy, zwłaszcza na kacu. Kiedy się obudziłem, czułem się już znacznie lepiej. Mrówek też już nie było, ani jednej. Poszły sobie. Pewnie wróciły do lasu, do kopca. Tylko ciekawe skąd wezmą las na Starym Mokotowie... Zawsze kiedy tak leżę na kacu, przypomina mi się mój doktor od logiki, ten sam, który zachęcał nas do picia. -Niektóre pojęcia nie posiadają desygnatów. Na przykład: “krasnoludek”. Chociaż powiem państwu, że ja kiedyś widziałem taki desygnat krasnoludka. Było tak: siedzimy z kolegą Malinowskim i pijemy wódkę. Nagle ktoś dzwoni do drzwi. Malinowski otwiera, a tam, długo nie mogłem uwierzyć, krasnoludek, mały jegomość z długą białą brodą, w spiczastej czapeczce. Myślałem że to jakaś zwida, mara, wiecie państwo, to się zdarza, myśmy w tamtych czasach z kolegą Malinowskim naprawdę tęgo popijali. Ale krasnoludek mówi: “Jestem Bill Dziki”. Co się okazało: otóż ojciec Malinowskiego był kapitanem żeglugi wielkiej i kiedy przebywał na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, na spotkaniu z polonią poznał pana Billa Dzikiego, facet się naprawdę tak nazywał, Polak z pochodzenia, a z zawodu operator koparki. Upiwszy się, ojciec Malinowskiego przyobiecał mu najmłodszą ze swych córek, piękną dziewczynę, sam się w niej wtedy kochałem. No i teraz pan Bill Dziki przyjechał do Polski po obiecaną narzeczoną. Ale, proszę państwa, historia na tym się nie kończy, bo narzeczonym córki kapitana Malinowskiego był szczypiornista, obrotowy Spójni Gdańsk, który słynął z tego, że zdarzało mu się piłką łamać poprzeczki; i jak on się dowiedział, że niejaki Bill Dziki chce poślubić jego dziewczynę, to doszło do bardzo nieprzyjemnych incydentów, ale to już nie jest przedmiot badań logiki.
  24. Przyznam się w sekrecie, że do teatru też mnie trochę ciągnie. To znaczy żeby tam od razu jakoś co tydzień chodzić to może niekoniecznie, ale żeby sztuki pisać: o, to już tak. Już przynajmniej do trzech dramatów robiłem podejścia, ale wszystkie utknęły w połowie. Jak tak sobie czasem o nich myślę, to nawet nie były najgorsze, tyle, że były jakieś takie... niesceniczne. Bardziej do czytania. I to może też jest pomysł, żeby pisać dramaty, ale do czytania; powieści, ale zupełnie nie do czytania, no i przede wszystkim wiersze – mogą być całkiem do niczego... Bo największy problem to stworzyć coś oryginalnego, cokolwiek; takie coś oryginalnego może być nawet totalnym chłamem, byleby było oryginalne: jak będzie oryginalne, ale to tak naprawdę oryginalne, to dożywotnia sława i splendory już zapewnione. Pewien Amerykanin na przykład (ci są najlepsi w wymyślaniu oryginalnych rzeczy) tworzył obrazy, jeśli można je w ogóle obrazami nazwać, w następujący sposób: umieszczał na szklanej płytce odrobinę swojej krwi, moczu, śliny i spermy, po czym całość nakrywał drugą szklaną płytką i oprawiał w ramki. Jaka w tym jego zasługa, nie wiem: bo przecież nie taka, że miał jakieś specjalnie atrakcyjne wizualnie płyny ustrojowe. Jego dzieła (widziałem kilka z nich i przyznać muszę, że są wcale ciekawe) są po prostu oryginalne – i to wystarczy. A żeby stworzyć coś oryginalnego, trzeba być oryginalnym w każdym calu. Ja jeszcze niczego oryginalnego nie stworzyłem, ale już staram się być pod wieloma względami oryginalny. Weźmy takie na przykład wakacje: wszyscy sobie wyjeżdżają na jakieś Teneryfy czy inne Hondurasy, a ja co? siedzę w bibliotece. I wcale nie robię tego celem się udręczania, ćwiczenia charakteru czy oszczędzania pieniędzy: ja tak robię, bo lubię. W dobrej bibliotece na przykład jest klimatyzacja, cisza i dużo ciekawych książek pod ręką, a na takiej Teneryfie to słońce pali, trzeba się rozbierać, a żeby się bez stresu rozebrać, trzeba się wcześniej przez parę miesięcy w siłowni pocić, głodzić i w ogóle katować niemiłosiernie. Nie można nosić ulubionych ubrań, tylko jakieś śmieszne pedalskie gatki, a na domiar złego: morze szumi i gwarno naokoło tak, że własnych myśli nie słychać. O nie, żebym zamiast w bibliotece wakacje spędzał na Teneryfie, to ktoś by mi musiał solidnie dopłacić! A że żaden chętny do dopłacania się nie znalazł, wakacje zawsze spędzam w bibliotece; za czasów studenckich na przykład: w bibliotece uniwersyteckiej. Nie byłem nigdy żadnym pozbawionym życia towarzyskiego kujonem, spędzającym wolne chwile z podręcznikami - co to, to nie; biblioteka uniwersytecka była przecież właśnie największym ośrodkiem studenckiego życia towarzyskiego (chociaż nie przeczę, że już wtedy wyobrażałem sobie z satysfakcją, jak mówię swojemu dziecku: “ja w twoim wieku całe wakacje spędzałem w bibliotece!”). Żeby nie było wątpliwości: do biblioteki uniwersyteckiej nie chodzi się po to, żeby pożyczać książki. Gdyby tak było, w ogóle bym tam nie zaglądał. Jeśli już koniecznie muszę w bibliotece coś czytać, przynoszę własne książki, albo kupuję w księgarni (w bibliotece uniwersyteckiej są, nota bene, dwie księgarnie). Ale przeważnie nie czytam tam w ogóle żadnych książek. Zamiast tego siedzę sobie jak angielski lord, wedle woli: to pod dachem, to w cieniu pnącz, to w słońcu, przechadzam się wte i wewte, przeglądam opozycyjną prasę, czytam zamieszczone na słupach ogłoszenia, jem ulubione lody importowane i przepijam importowaną kawusią. A przede wszystkim: podsłuchuję. W wakacje w BUWie podsłuchiwać najłatwiej, a to dlatego, że – paradoksalnie – jest tam wtedy najmniej ludzi, wszystkie rozmowy słychać jak ze sceny i nie trzeba wytężać słuchu, by odsiać je od innych, nieciekawych rozmów. To właśnie w uniwersyteckiej bibliotece spotkałem ją po raz kolejny, tą spod Smyka, tą z iberystyki. To znaczy: była z iberystyki, bo teraz chyba zmieniła studia na jakąś etnografię czy coś równie przyjemnego, bo i wygląd jej się zmienił (na znacznie milszy). Właściwie to jej nowe emploi zasługiwało na cały osobny akapit. Opis wyglądu atrakcyjnej kobiety, do której narrator ma pozytywne nastawienie, wedle wszelkich prawideł prozatorskiej sztuki powinien zaczynać się i kończyć na wytworach jej naskórka: zaczynać mianowicie na włosach, a kończyć na paznokciach. Sam opis może natomiast czasem poprzedzać jakaś mądra uwaga o charakterze ogólnym. Zatem: jak każdy mężczyzna jestem koneserem kobiecej urody i jaki taki wiem, że idealna uroda jest kwestią harmonijnej równowagi. Kobiety, z tego co zauważyłem, swoim wewnętrznym trzecim okiem dokonują partycji własnego ciała: nos mam garbaty, oczy mogą być, zęby ładne, biust nieco obwisły, nogi krzywe. Patrzeć na ciało kobiety jak na utwór muzyczny, jak na pewną całość, której nie sposób ocenić tylko na podstawie poszczególnych części, potrafią tylko mężczyźni. A u niej właśnie ta całość sprawiała niezwykle miłe dla oka wrażenie, chociaż nie dało się wskazać, która pojedyncza jej część w największym stopniu się do tego przyczynia. Włosy miała zdrowe, raczej krótkie, ufarbowane na platynę (niebiosa! jak ja nie znoszę włosów farbowanych na platynę!), zapięte na co najmniej pół tuzina spinek w jakiś dziwny i bliżej mi nieznany sposób, tak, że całkowicie odsłaniały kark. Skórę bladą (o, to lubię: blada skóra w środku lata), ale niespecjalnie gładką, zwłaszcza na czole, nieco chyba zbyt wysokim. Oczy duże i bardzo niebieskie, wręcz skandynawskie; usta małe, o pełnych wargach (nie mogłem oprzeć się skojarzeniu tych warg z cząstkami mandarynek), a za wargami zęby odrobinę za duże, dotknięte fluorozą; twarz owalną, wąską, uszy o delikatnych płatkach, a w nich kolczyk tylko jeden, w nietypowym miejscu, bo na samym, lekko spiczastym czubku prawego ucha. Przy tym szyję cienką i niezwykle długą (choć może był to tylko efekt zmyślnego upięcia włosów), gładko przechodzącą w ramiona; biust B (schudła chyba, bo teraz wyglądało mi to na 70B), talię ładnie zaznaczoną (co u studentek, pozwolę sobie zauważyć, nie przesądza jeszcze o zgrabnej sylwetce, a wystarcza zaledwie na tróję). Dłonie wąskie, o długich palcach, z krótko obciętymi, niepolakierowanymi paznokciami. W dwóch słowach: uroda utylitarna; ten przewrotny styl, którego – jak sądziłem – nie znosiłem, niby na chłopaka, ale ze stanowczym zaznaczeniem pierwszorzędnych cech płciowych: bo niby włosy krótko, paznokcie krótko, niby spodnie i koszulka, a wszystko ciasno opięte wokół ewidentnie dziewczęcej sylwetki. No, ale ja tu o stylu, a ona stoi i się patrzy tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczami, przekrzywia tą swoją łabędzią szyję (przypomniało mi się: kiedy spotkałem ją po raz pierwszy, pod Smykiem, też tak przekrzywiała, ale wtedy była jesień i nie wyglądała ani odrobinę łabędzio) i mówi, formując głoski tymi swoimi wargami przypominającymi cząstki mandarynki: -O, ty tutaj? No pięknie – poznała mnie; i w dodatku od razu wzięła za swojego. Nie znoszę bezceremonialnych dziewuszysk. Zwłaszcza ufarbowanych na platynę. Trudno, teraz już się nie wykręcę od teatrzyku. ONA (zaskoczona): O, ty tutaj? JA (z ociąganiem): No, tak się składa... ONA (pogodnie): To jednak nie wszyscy wyjechali na Teneryfę. JA (skwapliwie): Nie wszyscy. (cisza) ONA (odrobinę retorycznie): Czekasz na kogoś? JA (udając zamyślenie): Ja? Czekam? Nie, właściwie nie. ONA (z radością): To się dosiądę. (siada. cisza. odgłos picia kawy przez słomkę z plastikowych kubków) ONA (głupkowato): Wiesz, my to się właściwie prawie nie znamy. JA (ponuro): To fakt, jako żywo. ONA (cokolwiek uroczyście): Mam na imię Alicja. A ty? JA (patrząc w ścianę): A ja... ja mam na imię trochę inaczej. ONA (śmieje się) MOJE MYŚLI: Pewnie zaraz powie: “zabawny jesteś”. Trzy, dwa, jeden... (cisza) MOJE MYŚLI: No dobra, teraz chyba moja kolej. JA (bez zainteresowania): Co studiujesz? ONA: Lingwistykę stosowaną. JA: A do czego stosowaną? ONA: Do niestudiowania niczego innego. MOJE MYŚLI: No dobra, celnie. (cisza) JA (znudzony): To jakie języki? Hiszpański z angielskim? ONA: Francuski z rosyjskim. JA: To pośrodku wypada polski? MOJE MYŚLI: To było głupie. Zmień temat. JA: A dlaczego akurat takie połączenie? ONA: Jest oryginalne. Dużo znasz osób mówiących po francusku i po rosyjsku? JA (kłamię): Niedużo. No, to ja w takim razie nie jestem oryginalny. ONA: Czemu?... A, no tak, studiujesz anglistykę... JA (zdziwiony): Skąd wiedziałaś? ONA: Często cię widuję, jak tam wchodzisz. To znaczy: do instytutu anglistyki. JA (zaskoczony, nieudolnie): Częściej stamtąd wychodzę... ONA (bezlitośnie): Twój pierwszy żart był lepszy. JA (skruszony): Wiem. Nie obiecywałem, że wszystkie będą jednakowo dobre. W ogóle nie obiecywałem, że będą dobre. ONA (uśmiecha się): Nie no, nie łam się. Generalnie jest powyżej średniej. Wiesz, raz jeden facet zagadał do mnie: “cześć, ale zajebiście siedzisz”. JA: Outstanding. ONA: Ce n'est pas poli outstanding zu antworten. JA: Niegrzecznie to jest mówić w języku, którego rozmówca nie rozumie. ONA: Niegrzecznie to jest udawać, ze się nie rozumie. (cisza. ubywa kawy) JA: No i co z tym facetem? ONA: Z którym? JA: Z tym, co ci powiedział, że zajebiście siedzisz. ONA: Nic. Nauczyłam go tak zajebiście siedzieć i dał mi spokój. To proste; chcesz, nauczyć cię? JA: Ale ja nie uważam, że siedzisz zajebiście. ONA: Ale ty mógłbyś siedzieć trochę zajebiściej. JA: Popracuję nad tym. (cisza) ONA (wstając): Dobra, to do zobaczenia jutro. Do zobaczenia jutro, tak powiedziała, wyrzuciła pusty kubek do kosza i jak gdyby nigdy nic poszła w swoją stronę, w wielgiej mnie ostawiając konfundacyi.
  25. a czy nie napisałem dobitnie na początku, że należę właśnie do rocznika bez właściwości?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...