Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sceptic

Użytkownicy
  • Postów

    1 354
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Sceptic

  1. Najłatwiej napisać powieść autobiograficzną; najłatwiej, a zarazem najtrudniej. To znaczy: samo napisanie takiej powieści to pestka, ale wcześniej trzeba trochę pożyć w ciekawych czasach. Mógłbym czekać, aż czasy się zrobią ciekawe, ale nie mam czasu; muszę pisać już teraz. A więc tylko opisywanie dzieciństwa pozostaje. A ja się, cholera, urodziłem o dziesięć lat za późno, by pamiętać początki Solidarności, stan wojenny i słynny przerwany teleranek, nie mówiąc już o olimpiadzie w Moskwie czy lądowaniu na Księżycu. Ba, nawet Okrągły Stół, choć pamiętam, że ciągle się o nim mówiło, był w mojej wyobraźni niczym więcej jak tylko miejscem zebrań króla Artura i jego rycerzy. Tyle, że tych rycerzy siedziało tam podejrzanie dużo, a już na pewno żaden z nich nie wyglądał na króla. Także historyczna trauma w dzieciństwie mnie ominęła: nic, o czym warto pisać, chyba że kolejna pielgrzymka Papieża, ale tylko widziana w telewizji, a poza tym ile można o Papieżu? Żadnych wojen, żadnych obozów koncentracyjnych, żadnego prześladowania przez służby bezpieczeństwa, żadnych buntów studenckich ani seksualnych rewolucji. Tylko rozpad Związku Radzieckiego. W dniu, w którym rozpadł się Związek Radziecki, byłem akurat w ojcowskim lombardzie. Siedziałem na zagraconym zapleczu i słuchałem radia, bo chociaż mieliśmy wtedy zastawionych kilka telewizorów, ojciec-służbista nawet nie podłączał ich do prądu, zanim nie minął termin wykupu. Był to zresztą dla lombardu wyjątkowo słaby okres; ale właśnie w dniu rozpadu ZSRR coś drgnęło, i chyba był w tym palec boży (albo niewidzialna ręka rynku, jak kto woli). Mianowicie: w dniu rozpadu ZSRR po raz pierwszy próg lombardu przestąpił sam Ksiądz Dobrodziej. Wszedł po cichu i jakoś tak wstydliwie, płochliwie, bez żadnego tubalnego “pochwalony!” ani niczego w tym stylu. Ojciec długo chyba nie mógł uwierzyć własnym oczom, bo upłynęło kilka sekund niezręcznej ciszy, zanim wreszcie wstał i powiedział: -Niech będzie pochwalony, Księże Dobrodzieju! - po czym wyszedł zza lady, by stanąć z duchownym oko w oko. -Niech będzie, Eugeniuszu Walentynowiczu. - odpowiedział Dobrodziej teatralnym szeptem, dając ojcu do zrozumienia, że i on nie powinien mówić zbyt głośno. Ojciec zrozumiał w lot, że coś się święci – zamknął drzwi lombardu na zamek i opuścił rolety. Rozmawiali tak cicho, że musiałem wyłączyć radio i wytężyć słuch, żeby móc cokolwiek słyszeć. -Co Księdza Dobrodzieja sprowadza? - zaczął ojciec; w jego głosie słychać było niemałe podniecenie. -Kontrreformacja, Eugeniuszu Walentynowiczu, kontrreformacja. -To jakaś okrągła rocznica Soboru w Trydencie? Mój ojciec, choć przedkładał umiejętności techniczne nad naukę humanistyczną, dla historii czynił wyjątek; raz nawet wygrał konkurs wiedzy historycznej dla uczniów szkół mundurowych, za co dostał album fotograficzny o sportach zimowych. -Nie, Eugeniuszu Walentynowiczu. To kontrreformacja zupełnie nowa, kontrreformacja, jakiej jeszcze nie było. Rozpoczyna się prawdziwa walka o przetrwanie. A ty będziesz moim w tej walce sojusznikiem, Eugeniuszu Walentynowiczu. Naród cię potrzebuje. Cisza. Skulony na zapleczu ani drgnę. Słyszę jakiś szelest, ciężkie oddechy. Nerwy. -Osiem milionów... - mówi wreszcie ojciec. -Liczyłem na więcej, Eugeniuszu Walentynowiczu. Co najmniej na dziesięć... To prawdziwe perły, znakomita robota, przyjrzyj się dobrze. Ojciec zgrzytnął zębami tak, że aż zjeżyły mi się włosy na karku. -Osiem i pół... i ani grosza więcej. Znów cisza. Wreszcie zgrzyt złotych zębów Księdza Dobrodzieja, jeszcze straszniejszy. Szelest sutanny. Odliczanie pieniędzy. -Złe czasy idą, Eugeniuszu Walentynowiczu, złe idą czasy. Wspomnisz moje słowa... Zgrzyt zamka. Powiew świeżego powietrza. Syk podnoszonych rolet, światło. Koniec projekcji. Ojciec wrócił za ladę i opadł ciężko na krzesło. Długo obracał w dłoniach sznur mleczno-różowych pereł, wyjątkowo piękny i – czułem to, chociaż nie miałem wtedy większego pojęcia o wartości pieniądza – wart znacznie więcej niż osiem i pół miliona złotych. Mój ojciec też musiał to wiedzieć; i on, podobnie jak ja, nie mógł się temu nadziwić – wreszcie w jego lombardzie pojawił się jakiś ładny przedmiot. Ile to wtedy było osiem i pół miliona – nie pamiętam; dość, że w tamtych czasach pieniądze traciły wartość z dnia na dzień. Pieniądze traciły, a zgromadzone w lombardzie przedmioty zyskiwały. I wreszcie interes zaczął kwitnąć; nic się w tamtych czasach nie opłacało bardziej niż kredyt lichwiarski. Nastał kapitalizm, a “kredyt dla kapitalizmu jest tym, czym krew dla żywego organizmu”, jak pisał profesor Ignatowicz w swoim podręczniku prawa rzeczowego. Najbardziej liczyło się dla mnie wtedy to, że dwa tygodnie później Mikołaj przyniósł mi najpiękniejszą kolejkę w całym województwie. Ludzie zaczęli przychodzić coraz częściej i coraz bardziej wartościowe przynosili fanty, a przy tym wykupywali je coraz rzadziej. W miejscu radzieckich telewizorów pojawiły się zachodnie magnetowidy, wieloczynnościowe roboty kuchenne, niemieckie zmywarki, a nawet jeden japoński odtwarzacz płyt kompaktowych. Jednak, jak to w życiu bywa – ktoś nie spał, żeby spać mógł ktoś. Lombard bogacił się na ludzkiej biedzie, a najbardziej, o zgrozo, najbardziej się bogacił na Księdzu Dobrodzieju. Dla kościoła parafialnego naprawdę nadeszły prorokowane przez Dobrodzieja ciężkie czasy; na msze przychodziło coraz mniej ludzi, coraz mniej zbierało się z tacy. Mój ojciec, który na tych kilka postradzieckich lat stał się prawdziwym rekinem small-business'u, nie szczędził datków: a to na ogrzewanie, a to na remont dachu, a to na renowację ołtarza, a to na ławki nowe (jakby chciał odkupić grzech lichwy; z lichwiarza przedzierzgnąć się w mecenasa); mimo to jednak parafialne fundusze znacznie stopniały. Dobrodziej musiał co jakiś czas zastawiać kolejne egzemplarze damskiej biżuterii – po perłach przyszła kolej na kolie i bransolety, a wreszcie na kolczyki i pierścionki. Ojciec obchodził się z nim łaskawie i wyceniał przynoszone fanty znacznie wyżej, niż gdyby pochodziły ze świeckich rąk. Mimo wszystko jednak Dobrodziej żadnego z fantów nie wykupił w terminie. A niedługo po upadku Związku Radzieckiego – denominacja. I nagle cud - w ciągu jednej sylwestrowej nocy poprawił się znacznie los Polaków, którzy w całej swej historii cierpieli za milijony. Po 1994 cierpieli już tylko za tysiące, a niektórzy nawet za marne parę stówek. Druga Japonia. Hipoteka stopniowo wyparła zastaw, zachodnie banki wyparły drobnych lichwiarzy. A ludzie znów wrócili do kościoła – i to tak wrócili, że aż trzeba było pobudować większy parking; ale to już nie z datków mojego ojca. Mnie osobiście biznes nigdy za bardzo nie pociągał. Za to pociągały mnie pieniądze. Nie żadne tam zawrotne, co to, to nie – żeby tylko na dworek starczyło i na życie poetyckie... Bo takiego poetę, no właśnie, to życie sporo kosztuje. Musi mieć na trunki przednie, na wyroby tytoniowe importowane, na wczasy zagraniczne, na strojny przyodziewek i na korzystanie z dóbr kultury. No, a u mnie do wydatków dochodzi jeszcze to zbieractwo. Jest w tym jakieś zboczenie, jakiś wynaturzony instynkt łowiecki, jakaś mania kolekcjonowania. Freud by to pewnie nazwał kompensacją, ale co mi po opinii gościa, który sam miał ponoć kolekcję czterech tysięcy przedmiotów o kształcie fallicznym... Zupełnie niefalliczny kształt miała przedziwna rzecz, którą sprzedał mi kiedyś na Kole stary wędrowny (licentia poetica) Cygan, pomarszczony jak suszona śliwka. Ech, powiedzieć o nim, że był tylko jak suszona śliwka pomarszczony – to stanowczo za mało: on miał w sobie z rzeczonej śliwki znacznie więcej, niż samo tylko pomarszczenie: i skórę grubą i błyszczącą, jakby tłustą, i oczy ciemnośliwkowe i włosy, i nawet pachniał jakby dopiero co był zjadł całą torbę suszonych śliwek. -Ludzie! Ludzie! - nawoływał znudzonym głosem ten przedziwny człowiek-śliwka, wymachując trzymanym w ręku ustrojstwem - Oto najnowszy wynalazek uczonych aleksandryjskich: ideograf, przyrząd do utrwalania ludzkich myśli! Osłupiałem; ale nie dlatego bynajmniej, że uczeni aleksandryjscy, że ideograf i że ludzkie myśli utrwala, o nie, na takie numery już jestem za stary bazarowy wyjadacz; osłupiałem ci ja w pierwszej kolejności dlatego, że ów tajemniczy śliwkowy Cygan (przepraszam: Rom) mówił piękną, kulturalną, niemalże literacką polszczyzną, a były to czasy, kiedy w Warszawie Cyganów było na pęczki i żaden chyba nie mówił po polsku (ani w ogóle po żadnemu, jakby się mogło wydawać) niczego poza: “daj, panu, na chleb, na zdrowie dla całej rodziny”. Po Uniwersytecie krążył wówczas nawet dowcip o studencie, który wszedłszy na egzamin już od progu uraczył profesora takim właśnie rozdzierającym serce zaśpiewem: “daj, panu, trójkę, daj, na zdrowie dla całej rodziny, panu”. I panu profesoru dał. Mimo tej zjawiskowej językowej biegłości Cygana (a przy tym wyjątkowo mocnego głosu, niepasującego właściwie do pomarszczonego starca) reklamowany towar nie cieszył się najmniejszym choćby zainteresowaniem; wszyscy mijali śliwkowego przybysza nie rzuciwszy nawet okiem na to, co trzyma w ręku. Chyba całkiem słusznie, bo w istocie nie było to nic więcej niż stary, na moje oko trzydziestoletni, aparat fotograficzny marki Zenit. -Pan pokaże to pańskie kuriozum – powiedziałem półżartem, bardziej chyba po to, żeby nie musieć tak od razu oddalać się od ezoterycznego człowieka-śliwki, dla samej przyjemności zamienienia z nim kilku słów. Udało się zrazu niespecjalnie, bo Cygan podał mi aparat, nie mówiąc ani słowa. Kiedy wziąłem go do rąk, prysły resztki czaru: nie pozostało mi nic innego niż stwierdzić, że nie omyliłem się, był to niestety najzwyklejszy aparat fotograficzny z epoki późnego Gierka, lustrzanka, optyka w dobrym stanie, najwyraźniej mało używany. Tyle może tylko, że wydał mi się jakiś ciężki, za ciężki, ale ostatecznie – pomyślałem sobie – co mogłem o wadze takich aparatów wiedzieć ja, wychowany właściwie w epoce japońskich cyfrówek, ważących mniej niż pieniądze, które się na nie wydało? I byłbym może jeszcze długo tak dumał, obracając aparat w dłoniach, gdyby nie odezwał się wtedy śliwkowy Cygan (pamiętam: jakoś tak z góry się odezwał, chociaż był ode mnie o głowę niższy i w dodatku wiekiem już przygarbiony): -I jak, podoba się panu? -No... podoba – bąknąłem w sumie bez przekonania. Bynajmniej nie przez grzeczność, umiem wszak bezlitośnie zjeżdżać towar nie tylko bazarowy; właściwie musiałem przyznać, że trzymanemu w rękach sprzętowi nie miałem nic do zarzucenia, poza tym, że na pewno nie był dziełem aleksandryjskich uczonych. Ale jak ja, miłośnik przedmiotów, mógłbym ujmować jakiemuś z tego tylko powodu, że jest tym, czym akurat jest, a nie czymś zupełnie innym: o nie, to byłby przedmiotowy rasizm, a ja żadnym rasistą, jako się rzekło... -To pan weźmie – głos Cygana znowu wdarł mi się nieproszony do głowy, w pół zdania. -E tam, weźmie od razu... ładny bo ładny, ale... – zabrzmiało to, ku mojemu własnemu zdziwieniu, jak domniemane oświadczenie woli dokonania transakcji kupna-sprzedaży. -No to pan weźmie. -A ile sobie pan za to życzy? - i już na nowo oczy mi zapałały, widziałbym to, założę się, gdybym miał przed sobą lustro. -E tam, życzy od razu... - Cygan uśmiechnął się pod obfitym śliwkowym wąsem; dopiero jak teraz o tym myślę, to zauważam, że w najlepsze dworował sobie ze mnie - życzę to ja wszystkim szczęścia w życiu: sobie, panu... -A za to: ile? -A ile pan da? Cholerne bazarowe pytanie: “a ile pan da?”; niby świadczy o skrajnej miękkości w negocjacjach, ale tak naprawdę jest diablo przebiegłe; jak ruch pionka szachowego, niepozorny na pierwszy rzut oka, ale w istocie zmieniający diametralnie rozkład sił na szachownicy. Każdy na to “ile pan da?” odpowie jakąś banalną kwotą – każdy oczywiście, kto nie jest ostatnim tchórzem, sikającym po nogach na samą myśl o targowaniu się. A wtedy sprzedawca złapie się za głowę, wzniesie oczy ku niebu czy też roześmieje się po prostu jak z dobrego dowcipu, i powie coś w rodzaju: “panie złoty, miej pan wstyd, panie, ja mam rodzinę na utrzymaniu, troje adoptowanych rumuńskich sierot, ojca weterana spod Westerplatte, matkę po czterech wylewach, kłótliwą żonę i sam jestem, przypatrz się pan, jaki chudy!”. Chwila milczenia, a zaraz po niej, niby ręka wspaniałomyślnie wyciągnięta w geście pojednania: “Dołoży pan jeszcze drugie tyle i niech już będę stratny!”. I to jest negocjacyjny pat, to już nie daje ruchu, tyle najwyżej, żeby nie kupić. Ale zacząć negocjacje i nie kupić: to jest przecież plama na honorze, to się za człowiekiem ciągnie latami, z kimś, kto raz tak zrobi, nikt już nie będzie chciał ubić prawdziwego interesu... Dlatego wyjście jest jedno: trzeba przejąć inicjatywę. -Dałbym, ech, dałbym... - odpowiedziałem z udaną egzaltacją - gdybym miał, to ja bym panu złotą górę dał; ale to Polska jest, tu każdy tylko kombinuje, jak dzieciątka swoje wykarmić, żeby po nocach nie płakały, żeby na chwilę choć oko zmrużyć przed kolejnym dniem niewolniczej pracy za marne grosze! A co zostanie, to w alkohol się przelewa, w gardło leje, żeby zapomnieć na chwilę chociaż, żeby smutki wypłukać i zgryzoty, żeby... – urwałem, bo poczułem, że troszkę się zagalopowałem, że już pora na puentę. - I z czego ja miałbym dać? Cygan zmarszczył śliwkową brew. Chyba pękł; aż się zdziwiłem, że poszło tak łatwo, bo wyglądał na bazarowego wygę. -W gardło leje, mówisz pan... - powiedział i zamilkł na chwilę, a ja byłem już pewien sukcesu. - To chociaż na tą płukankę pan daj, niech już będę stratny. Z tym ustrojstwem to i tak od początku same problemy były. Zmierzyłem go wzrokiem zwycięzcy: drobny był już, a ze starości przy tym dobrze wysuszony. Pomyślałem, że takiemu na przepłukanie to i jedno porządne piwo wystarczy, ale cóż – starości wszak należy się szacunek – dałem w końcu na pół litra. Pół litra “z czerwoną kartką”, ma się rozumieć. I tak oto stałem się posiadaczem aparatu Zenit ET, zupełnie niechcący. Potem długo się na siebie złościłem, bo wcale nie zamierzałem robić nim zdjęć, a samemu aparatowi w moich oczach bliżej było do desygnatu pojęcia “bubel” niż “antyk”. No ale ostatecznie, pomyślałem sobie, pożyję jeszcze drugie tyle i może z bubla zrobi się antyk. Właśnie – antyk i bubel to niby to samo, a jednak zupełnie co innego; ocena poniekąd subiektywna. Podobnie jest z kulturą niską i wysoką, też czasem trudno o jasne kryterium podziału między jednym a drugim. Ja mam swoje kryterium prywatne: kultura wysoka od kultury niskiej różni się tym, czym poeta od piłkarza. Taka na przykład Doda to jest dobro kultury niskiej, i dlatego nie korzystają z niej poeci, tylko piłkarze. Dla odróżnienia: kultura wysoka to jest na przykład język francuski, bo z niego częściej korzystają poeci. Czasem jednak kultura wysoka zderza się z niską i wtedy powstaje konflikt. I tak dla przykładu niedawno widziałem we francuskojęzycznej gazecie artykuł pod tytułem: Doda, la star de la pop polonaise. -...la stah de la pop polonese – wydukał Bartek, który nie znał francuskiego ani trochę. - Brzmi jak tytuł artykułu o Szopenie. -Posłuchaj, jak to dostojnie brzmi jak akcentujesz ostatnią sylabę: Do'da, jak da'da, dadaizm, dodaizm... - powtórzyłem kilka razy, urzeczony nowym leksemem. -Tam zaraz dostojnie. Ale cycki to ona ma fajne: jak są cycki po francusku?
  2. to ty chcesz kopiować iberyjskich (nie będąc iberyjką), a nie tworzyć wartościową literaturę?... Zadie Smith (nie żebym lubił czy nawet szanował, ale co poradzę, że akurat ona) powiedziała kiedyś, że podczas pisania czyta "na lekarstwo". Jak widzi, że pisze rozwlekle, sięga po prozę oszczędną; jak widzi, że pisze zbyt zwięźle, sięga po Prousta ;) i to jest dobra rada dla każdego, kto chce tworzyć dobrą literaturę. Dokładnie tak samo jest z muzyką - ktoś, kto słucha wyłącznie jednego, wąsko zdefiniowanego gatunku, może stać się pierwszorzędnym naśladowcą, ale niczego nowego nie wniesie - bo i skąd. A ludzie nie lubią marnować czasu na coś, co już znają... literaturę iberyjską uważam za jakiś dziwny wybryk mody (poświęcam zresztą jej cały passus w powieści); spoko: jest moda na duże okulary, jest moda na zielone tenisówki, może być i moda na literaturę iberyjską. I mi udaje się w tej modzie znaleźć strony pozytywne, zawsze to przecież całkiem dobra literatura; nie powiem, zdarzyło mi się czytać z zapartym tchem, ale już przy trzeciej pozycji (Marqueza) miałem zdecydowanie dosyć. W ogóle jest jakaś niezdrowa moda na hiszpanię, co mnie osobiście dziwi, bo kraj ten pochwalić się może chyba tylko wysoką temperaturą (flamenco to taniec i muzyka o pochodzeniu romskim, nie iberyjskim) i pisarzami żyjącymi w dawnych koloniach (brytyjczycy, jak obserwuję, podchwytują to, i zaczynają się chwalić pisarzami z Indii i Afryki, promując ich z uporem - to akurat w moich oczach temat-rzeka, nie czas na to tutaj). Jeśli już pozwoliłem sobie na OT, to zauważę, że jesteśmy chyba w przededniu wielkiej eksplozji mody na Czechy i na czeską kulturę wysoką: hrabala, kunderę, havla... i młode intelektualistki po maturze zaraz runą na bohemistyki... ot, moda. wracając do meritum: każdy przeżywa jakieś fascynacje; ja bynajmniej nie fascynuję się (nadmiernie) prozą niemiecką, którą tu polecam, fascynuję się natomiast np. Pilchem. Pewien mój znajomy, przeczytawszy pierwsze rozdziały powieści, nad którą teraz pracuję, powiedział mi: "jest dobrze, ale teraz koniecznie: cały Pilch do szafy i na klucz, a klucz do Wisły". Pilnuję się, żeby nie pisać Pilchem - i jestem zadowolony z efektów. I tobie daję tę samą radę: literaturze iberoamerykańskiej powiedz na czas pisania swojej powieści zdecydowane NIE. Za to jak już skończysz, będziesz mogła czytać, co dusza zapragnie. Z literackim pozdrowieniem
  3. to jest proza niezrównoważona. dla równowagi polecam dobrą prozę niemieckojęzyczną, gdzie - w odróżnieniu od latynoskiej - nie ma ani jednej zbędnej literki. nie mówię, żebyś zaraz zaczynała wielbić manna, hessego, canettiego - nie. mówię, żebyś poczytała to jako lekarstwo na latynoską biegunkę i przerost formy nad treścią. potraktuj to po prostu jako literacki błonnik. efekt powinien być bardzo dobry - lepszy od tego, co jest. bo czuć potencjał. tyle ode mnie.
  4. Przeczytałem kiedyś artykuł o tym, jak pracował nad swoimi powieściami Vladimir Nabokov: otóż pisał je na luźnych kartkach, które później układał w zaplanowanej kolejności. Pisał sobie coś z początku, coś z końca – na co mu akurat przyszła tego dnia ochota – a dopiero jak już wszystko napisał, komponował z tego większą całość. Dzięki temu mógł budzić się rano i myśleć sobie “tak, dzisiaj opiszę to i to”, a nie: “o nie, dzisiaj znowu muszę dopracowywać opis przyrody...”; zachowywał radość z pisania, a o radość z pisania nie jest wcale łatwo, jak się ma za sobą już sto stron z tymi samymi bohaterami, a przed sobą jeszcze dwieście. A dwieście stron – o, dwieście stron to dla tego, kto pisze, znacznie więcej niż dla tego, kto czyta. Dwieście stron to jest dwieście dni, to jest siedem miesięcy codziennej pracy... Ja też tak zrobię jak Nabokov z tą swoją powieścią, tylko kartki wezmę mniejsze. Bo mam problemy z koncentracją, nie tylko w pisaniu, ale w życiu w ogóle. Nie potrafię się na niczym skupić na długo, chociaż niby jestem cierpliwy, wytrwały i systematyczny, a przynajmniej tak sobie wpisałem w Curriculum Vitae. Właściwie to napiszę powieść pudełkową albo nawet szufladową; jak może być szkatułkowa, to może być i szufladowa. Powieść szufladowa to jest taka powieść, którą się trzyma w szufladzie spisaną na luźnych kartkach – i nigdy się nie wie, co się wyciągnie, i zawsze można tam wrzucić coś nowego. Chyba, że generalny remanent się trafi – wtedy trzeba powieść szufladową jakoś uporządkować, jakoś poukładać, albo wyrzucić razem z innymi papierami. Ileż mojej pisaniny przepadło w generalnych remanentach, tych wiosennych pokojowych kataklizmach, kiedy to wyrzuca się wszystko, co nie ma dość sił, żeby uciekać... Razem ze studenckimi notatkami odfruwają zżółkłe kalendarze, zdjęcia z wczasów FWP, nieukończone poematy, listy zakupów, ruble i marki, a wszystko po to, żeby człowiek mógł na kilka dni – dopóki szuflady znowu się nie zapełnią – poczuć się wolny i młody. Mistrzynią generalnego remanentu jest moja matka – i pewnie dlatego wcale się nie starzeje. Nie wystarczy jej jednak jedne takie “wiosenne porządki” w roku, o nie! moja matka regularnie urządza zakrojone na szeroką skalę porządki sobotnie. Z obowiązkowym – jakżeby inaczej – praniem wszystkiego, co tylko miało czelność choć odrobinę się pobrudzić. Pewnej soboty – jakiś rok po zawarciu przez ojca brzemiennej w skutki umowy kupna lombardu – matka zamknęła się w kuchni i łkała cicho, krojąc kolejne główki cebuli. W niedługim czasie jednak skroiła cały zapas, a łzy nadal leciały jej z oczu. Gdyby to był serial, wówczas musiałbym przyczłapać do kuchni na swoich małych nóżkach, pociągnąć matczyną spódnicę i niewinnym, anielskim głosikiem kastrata zapytać: “Co ci jest, mamusiu?”. Na szczęście było to prawdziwe życie, co oznaczało znacznie szerszy wybór metod działania, a że zawsze miałem więcej oleju w głowie niż serialowe dzieciaki, udałem błogą nieświadomość, bawiąc się swoim samochodem pod schodami. Na przeszpiegi wysłałem starszą siostrę, która wtedy już coraz częściej była przez matkę nazywana “dużą dziewczynką” i traktowana prawie jak dorosła. Było dla mnie oczywiste, że jeśli ktoś z nas dwojga może dociec prawdziwej przyczyny matczynych łez, to jest to właśnie ona. Jednego w swoim planie jednak nie uwzględniłem – na szczęście stało się to dla mnie nauczką na całe życie, a przy tym otrzymaną odpowiednio wcześnie – a mianowicie tej dziwnej więzi łączącej kobiety bez względu na wiek, status społeczny, wykształcenie, sposób prowadzenia się i grupę krwi, która to więź każe im zawierać tajne i jawne układy, pakty, traktaty i umowy przeciwko mężczyznom, ilekroć tylko nadarzy się do tego okazja. Więzi tej na imię “solidarność jajników” i to właśnie ona sprawiła, że siostra po powrocie z kuchni uparcie milczała, choć oczywistym było, że coś wie. “Na wszystko są różne sposoby”, zwykł mawiać mój papa, “jest podobno nawet maść na szczury”. I na unię estrogenu też w końcu znalazł się sposób. Nie obyło się bez małego szantażu, który był możliwy dzięki smerfom. Oto zagroziłem siostrze, że jeśli nie powie mi wszystkiego, co wie, szczerzej jeszcze niż Księdzu Dobrodziejowi na spowiedzi, wówczas ogłoszę wszystkim jej koleżankom, że sypia w pościeli w smerfy. (Nawiasem mówiąc – sam też sypiałem w pościeli w identyczny wzór i bardzo to sobie chwaliłem; różnica jednak była kolosalna, w końcu to ja byłem ten “jeszcze mały”, a ona: ta “już duża”). -Mamusi jest smutno, bo jest już tatusiowi niepotrzebna i niedługo ją zostawi – oznajmiła drżącym głosem. Nie dałem tej rewelacji nawet odrobiny wiary, nie mniej jednak ulitowałem się nad kobiecą marnością: udałem przejęcie i zapytałem niczym serialowy dzieciak: -Dlaczego? -Bo tatuś ma wszystkie ubrania czyste. Udało mi się nie parsknąć śmiechem. Opłaciło się: -Bo on już nie chce, żeby mamusia mu prała. On ma wszystko uprane, nie ma w domu nic brudnego. Rozumiesz, co to znaczy? To znaczy, że na pewno pierze mu jakaś inna pani! I to właśnie ta pani chce zająć miejsce naszej mamusi... Sprawa wymagała natychmiastowej interwencji; teraz to na mnie spoczywał obowiązek przeprowadzenia z ojcem poważnej, męskiej rozmowy. Zrobiłem zatem najpoważniejszą i najdoroślejszą minę, na jaką mnie było stać (wyglądałem pewnie jakbym cierpiał z powodu wyjątkowo poważnego zaparcia, co zresztą nie było aż tak dalekie od prawdy) i przedstawiłem ojcu całą sprawę, nie szczędząc szczegółowych opisów niewieściej rozpaczy, jaką zasiało w naszym dobrym polskim domu jego nieodpowiedzialne i niegodne ojca rodziny postępowanie. W odpowiedzi ojciec ziewnął, przeciągnął się, poprawił umoszczenie i, przymknąwszy oczy, powiedział półsennie: -A tam, pierdolenie w bambosz... I było to, nawiasem mówiąc, jedyne przekleństwo, jakie kiedykolwiek padło z ust ojca w mojej obecności; nie miałem mu jednak tego za złe, przeciwnie. Ojciec stał się w moich oczach mistrzem i nauczycielem prastarej samczej filozofii skrajnego tumiwisizmu; filozofii, którą od tamtej pory konsekwentnie wyznaję. Żeby ojciec miał kochankę, powiem szczerze – w to wątpię; to byłoby do niego niepodobne. Zanadto sobie cenił spokój, a w domu miał już dość utrapienia z kobietami, by fundować sobie związek z kolejną, choćby i najpracowitszą a najmajętniejszą. O nie – w kochankę nie wierzę, i niech sobie kobiety wszystkich krajów mówią o mężczyznach, co chcą. A te brudy nieszczęsne ojcowskie, choć ich los pozostał właściwie niewyjaśniony, pewnie cały czas gdzieś leżały i śmiałyby się z całej sytuacji, gdyby mogły. Zapewne po ojcu także odziedziczyłem umiejętność rozrzucania brudnych ubrań dosłownie wszędzie, nie wyłączając miejsc najmniej stosownych i najtrudniej – z pozoru – dostępnych. Tylko w książkach porządek mam zawsze nienaganny. Wszystko na swoim miejscu, według katalogu, równo na półeczce, wszelkie wypożyczenia – niezmiernie rzadkie, tylko dla zaufanych i na ściśle określony termin – odnotowane w specjalnym zeszycie. Jak w bibliotece. Pamiętam – kiedy byłem mały i trzeba było ze mną coś zrobić, matka zabierała mnie ze sobą do pracy, bo – wbrew temu, co by sie mogło wydawać – pracowała. Była mianowicie nauczycielką fizyki w szkole podstawowej, bardziej z zamiłowania – ba! właściwie tylko z zamiłowania, czy może z jakiejś nieznanej mi bliżej kobiecej ambicji – bo pieniędzy to z tego nie miała. Bardzo zresztą lubiłem jej miejsce pracy – jak się tak dobrze zastanowić, to w ogóle zawsze lubiłem szeroko pojętą szkołę, a najbardziej szkolne biblioteki, i to właśnie w bibliotece najchętniej umieszczała mnie rodzicielka (dla ścisłości: próbowała też zamykać mnie w magazynie pracowni biologicznej, ale towarzystwem spreparowanych zajęcy, zakurzonych wypchanych jastrzębi i pływających w wypełnionych formaliną słoikach świńskich mózgów raczej nie byłem zachwycony). Tam też pod niezbyt czujnym okiem niesympatycznej bibliotekarki, pani magister Krysi (biust, o ile pomnę, 85 B), spędzałem długie godziny na samym tylko spacerowaniu między regałami i przyglądaniu się ustawionym na nich rzędom starych książek. Pani magister Krysia czasami pozwalała mi wybrać sobie jedną książkę ze specjalnej półki dla najmłodszych i wypożyczyć ją sobie do domu; takiego wypożyczenia nie mogła jednak nigdzie odnotować, gdyż jako pacholę nie mogłem przecież mieć karty w szkolnej bibliotece. Za całą gwarancję zwrotu wystarczyć musiały pani magister Krysi solenne obietnica mojej matki, że tego czy innego Kubusia Puchatka, Rogasia czy Łyska “odda na pewno”. Oczywiście, co łatwe do przewidzenia, wszystkie “wypożyczone” tam książki mam do dzisiaj, chociaż właściwie mógłbym je oddać, bo to wyjątkowo brzydkie wydania, w dodatku mocno sczytane. Odrobiłem jednak zadane lekcje i zasadę “oddawaj znacznie rzadziej niż pożyczasz” włączyłem do katalogu swoich żelaznych życiowych zasad. I nie żałuję. Czasem jednak robię wyjątki dla tych, których szczególnie lubię. Na przykład: dla Olimpii, jej zawsze wszystko oddaję w terminie. To znaczy oddawałbym, gdybym coś od niej pożyczał, ale nie pożyczam, bo to raczej ona pożycza ode mnie – ale też na wyjątkowych prawach. Olimpia w ogóle budzi moje zaufanie; po prostu nie mogę sobie wyobrazić, że ta przezroczysta, bezpierśna istota mogłaby mieć złe intencje – właściwie o żadne intencje jej nie podejrzewam, tak jak nie podejrzewam o nie ameby, rozwielitki czy innego pantofelka. Dlatego też w rozmowie z nią czuję się zupełnie nieskrępowany i czasem wymsknie mi się jakiś sekret. Nie no, nie mam żadnych mrocznych sekretów, ani sprośnych też w zasadzie nie, ale miewam coś w rodzaju tajemnic handlowych. Na przykład: jak wygrywam wyścigi metrem. Wyścig metrem: brzmi niedorzecznie, bo jak się ścigać metrem, kiedy jest tylko jedna linia? Pomysł pozornie tym głupszy, że dotyczy ścigania się ludzi jadących tym samym pociągiem... A jednak – Polak potrafi. Pewnie nie każdy, ale ja potrafię. “Wyścigi metrem” to moja koronna konkurencja, w której zdobyłbym zapewne mistrzostwo kraju (bo w końcu tylko jedna linia sabłejowa przez ten nasz kraj biegnie); polega ona, w największym skrócie, na tym, żeby jak najszybciej wyjść ze stacji na powierzchnię. Żeby nie było za łatwo, trenuję najczęściej – jak większość warszawiaków – w godzinach porannych, a za stację docelową wybieram sobie Centrum. Bycie pierwszym na górze w tych warunkach oznacza, że zostawiło się w tyle setki osób! A mi udaje się regularnie, dzień w dzień. To jest poranny zastrzyk adrenaliny, to nadaje życiu nowy wymiar – zmienić codzienną drogę do pracy w zawody sportowe. Mam oczywiście swoje tajemnice. Po pierwsze: jadąc na Młociny (tylko ten kierunek praktykuję), wybieraj zawsze przedostatni wagon, licząc od czoła pociągu, albo drugi od końca, jak kto woli. Po drugie: kiedy już jesteś w wagonie, ustaw się jak najbliżej ostatnich drzwi (albo pierwszych, zależy jak liczyć). To właśnie ostatnie drzwi przedostatniego wagonu mają najbliżej do schodów na Centrum. A jak jesteś pierwszy na schodach, to już połowa sukcesu. Ale nie możesz cieszyć się przedwcześnie: to zarazem dopiero połowa! Schody ruchome trzeba odpowiednio szybko pokonać. I tu właśnie jest moje “po trzecie”: lepiej wchodzić długimi krokami co drugi stopień, niż biegać śmiesznym truchtem – wychodzi szybciej, a i mniej się człowiek napoci. Udaje się prawie codziennie, chyba, że stanie się coś nieprzewidzianego; na przykład: ktoś zatarasuje torbą drzwi. Wtedy trzeba zdecydować: czy zostaje się przy tych najlepszych drzwiach, na upatrzonym pole position, licząc na to, że osoba z torbą uwinie się szybko i sprawnie, czy też wybiera się wariant awaryjny i podchodzi do innych drzwi, licząc na to, że uda się nadrobić stratę już na stacji. Czasem w porannym szczycie, kiedy metro jeździ najczęściej, pociągi są krótsze o jeden wagon. Wtedy, naturalnie, należy wybrać wagon ostatni, nie przedostatni. Jeśli wszystko wykona sie bezbłędnie, to przy odrobinie szczęścia na stacji udaje się jeszcze dogonić maruderów z poprzedniego pociągu! Można też wymyślać sobie dodatkowe utrudnienia, na przykład wsiadać do pierwszego wagonu na Racławickiej, i robić wszystko, żeby do Centrum przyjechać w tym najlepszym, przedostatnim. Czyli: na Polach Mokotowskich szybka wysiadka i sprint wzdłuż pociągu, a potem na Politechnice to samo – przy odrobinie szczęścia można się tak przemieścić nawet o trzy wagony na jednej stacji. Nieraz się zdarzy, że ktoś podchwyci ideę wyścigu, najczęściej dopiero na schodach; wtedy jest dodatkowe napięcie. Jak biegnie tymi samymi schodami, to pikuś, wystarczy go zastawić ciałem; ale jak biegnie obok – wtedy po prostu trzeba się wykazać. Tego właśnie nie lubię najbardziej – przegrywać w takich chwilach, od razu cały dzień stracony. Na szczęście – to się zdarza rzadko. Raz, pamiętam, facet obok mnie postanowił się ścigać – młody i wysportowany, cholera, prosto z basenu wyjęty czy z innego fitness-clubu. I wyprzedził mnie, wyprzedził mnie na schodach o dobre pół długości, ale nagle, już przy bramce – niech mnie piorun trzaśnie, jeśli blefuje – zawahał się i sięgnął do kieszeni płaszcza po kartę miejską! Biedny człeczyna, pomylił wchodzenie z wychodzeniem! Ale dzięki temu zyskałem ułamki sekund i rzutem na bramkę udało mi się z nim wygrać. Zachowałem się po sportowemu – zamiast rzucić pokonanemu uśmiech wyższości, chciałem mu uścisnąć prawicę, ale już go nie dogoniłem – zniknął w przejściu podziemnym. Bycie niekoronowanym mistrzem Polski w wyścigach metrem, przyznaję, wbija mnie w dumę. A że gadam za dużo, to wiem (kiedyś mnie to zgubi, to też wiem) – i oczywiście musiałem się wygadać Olimpii. O wszystkim – o samej idei tej konkurencji, o rekordowych czasach, ale – o zgrozo – także o moich tajnych metodach. I Olimpia – ta mała, niewinna Olimpia – ona się chyba wygadała. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że od przeszło tygodnia ciągle ta sama osoba ściga się ze mną na schodach? Mało tego, że ściga – prawie że ze mną wygrywa, trzyma mnie w niepewności do ostatniej prostej. Spędza mi to sen z powiek i zmienia w prawdziwe piekło niepewności to, co kiedyś było tylko okazją dla potwierdzenia mojej dominacji. Zacząłem intensywnie trenować – co wieczór skaczę piętnaście minut na skakance, a w południe robię dodatkowy przejazd metrem na Centrum i z powrotem – ale to na nic, z dnia na dzień moja przewaga topnieje. Ona chyba też trenuje... No właśnie, “ona”, bo ja już ją znam. To ta studentka iberystyki spod Smyka (to znaczy prawie studentka iberystyki, bo nie żuje gumy), z marquezową chustką na słowiańskim liczku. Nigdy nie patrzy mi w oczy, ale wiem, że ona też mnie rozpoznała. -To że tak zmieniasz wątki, to to jest w tym wszystkim najlepsze - powiedział wczoraj Mikołaj, kiedy pokazałem mu pierwsze rozdziały powieści - rozumiesz, bo to takie pozornie bezładne jest, poszarpane, ale wprawny, wyrobiony czytelnik zauważy w tym konsekwentną i przemyślaną kompozycję, i to dobrze. Poza tym, no... wiesz, piszesz nienajgorzej, powiedziałbym nawet, że ciekawie; ale dlaczego, na niebiosa, masz tak mało dialogów? Musisz wiedzieć, że usiłujesz się przebić w kraju, w którym zaledwie co dwudziesty dorosły czyta powieści, a z tych z kolei zaledwie jedna siedemnasta sięga po powieści pozbawione dialogów! Dialog być musi, bez niego komercyjna klapa murowana. A że umiesz pisać ciekawe dialogi, to przecież wiemy obaj. No, ja w ciebie wierzę. Trzymaj się, muszę już lecieć, pa, i nie zapomnij o dialogach! W każdym rozdziale wprowadź co najmniej jeden dialog! Pa, do zobaczenia... -No dobrze – odpowiedziałem. - Wprowadzę, skoro tak mówisz...
  5. Death - chwała za wymienienie, ale z szacunkiem: to nie jest genialna technika. Genialną technikę to ma Necrophagist :) swoją drogą - highly recommended ;) no i nie zapominajmy, że Polska jest potęgą ambitnego metalu: Trauma i... Sceptic!
  6. a ja sobie folguję:) choć zwykle nie sypiam długo, prawie zawsze o 8 jestem na nogach... tak jakoś naturalnie, bez musu...
  7. no to wtedy kiszka i obsuwa całego planu :)
  8. A tak sobie ostatnio obejrzałem wielkie żarcie, a poza tym mam wolne i czytam sobie czarodziejską górę po raz wtóry (tym razem ze wskazaniem na wątki gastronomiczne, całkiem ich tam sporo;)), więc często rozmyślam sobie nad podniesieniem jakości mojego codziennego menu. Przez ostatnich kilka dni wypracowałem taki oto wymarzony jadłospis: 1: śniadanie (9.00): croissant (podgrzany delikatnie w mikrofalówce, rzadziej zimny) z truskawkami albo dżemem truskawkowym (made by matula) lub miodem spadziowym, mocne kakao deco moreno bez cukru. 2. po śniadaniu: duży kubek herbaty pu-erh lub gunpowder. 3. w południe (12.00): espresso (na mieście, bardzo dobre i niedrogie dają w trafficu;)) 4. obiad (15.00): makaron penne (po naszemu: rurki) z sosem pesto basilico, rzadziej kasza kus kus z piersią kurczaka. 5. po południu (16.00): żywiec porter 6. kolacja (20.00): ser camembert (rzadko stać mnie na oryginał, ale zwykły "turek" jest niemal równie dobry) z sałatą i pomidorem, wino czerwone półwytrawne (najbardziej jakoś mi smakuje ze szczepu merlot, ostatnio pierwszorzędne mołdawskie mi się trafiło, choć - zaznaczam - koneserem nie jestem i na najwyższe półki nie sięgam). 7. przed snem (22.00): kubek rooibos night (osobliwa mieszanka rooibosa z jabłkiem i gorzką czekoladą, do nabycia w niektórych herbaciarniach za dosłownie kilka złotych). zapraszam, napiszcie coś o swoich ulubionych potrawach i wymarzonych dziennych jadłospisach. W końcu, jak to mówią, "jesteś tym, co jesz".
  9. słusznie mówisz, bo nie wiesz, czy oglądałem poprzednie :D ależ oglądam, tak jak wszystkie poprzednie. gyby z hiszpanią grała austria - kibicowałbym jej. gdyby grała chorwacja - kibicowałbym jej. ja wiem, ze kompleks niemca to sprawa narodowa, ale nie dajmy się zwariować. naturalnie - hiszpanie grają ładnie, ale przecież wszyscy wiemy, że na turniejach raczej się im nie udaje. w przeciwieństwie do niemców. tym razem im się udało - i dobrze. nie mniej jednak nie byli faworytem.
  10. ja tam jestem za niemcami pomijając już wszelkie inne sportowe i pozasportowe względy: powinno się chyba kibicować w turnieju tym, którzy nas pokonali, nie? to zawsze jakieś pocieszenie, że przegrało się z mistrzem, a nie z lebiegami, którzy zaraz w następnej rundzie dali się skopać jakimś średniakom?
  11. podoba mi się krata na koszuli... w ogóle to wiersz dziwny, ma przebłyski zupełnie światowej klasy, a kończy się na poziomie gimnazjum. czemu tak nierówno?
  12. bardzo fajne, i tyle chyba autor chciał osiągnąć
  13. krzywak dziś ciężkostrawnie, chyba będę musiał zajrzeć drugi raz... pierwsze wrażenie jest raczej pozytywne - a to istotne, jakie wiersz zostawia pierwsze wrażenie...
  14. początki, jak anka powiedziała. wcale obiecujące, ale t jeszcze nie wiersz...
  15. emografia. wiersz na krawędzi zła ;)
  16. no, wreszcie jakiś porządny wiersz ktoś napisał... ...a nie, to mój ;D
  17. diagnoza? po mojemu piszesz od niedawna, ale jesteś na bardzo dobrej drodze. Jeśli piszesz od dawna, to jest gorzej;) w każdym razie - klasa średnia. to sporo.
  18. jak ja byłem mały, to była ulica sezamkowa i taki "elmo", teraz jest "emo". Elmo był czerwony i miał niebieski kocyk, emo jest czarny i... no właśnie, chyba nic więcej?
  19. idzie sobie ten wiersz, idzie - tak raczej średnio - aż zgrzyta w nim ta "amnezja dopadła", a potem już jest całkiem kiepsko, aż po "nie dam się bałamucić", które niby to chce się rymować, niby to jest jakąś rozpaczliwą quasi-deklaracją, a już całkiem odbiera wszelki dramatyzm, który się budował. poniżej średniej, reasumując.
  20. myślę biegle we wszystkich językach świata ale nie potrafię skupić się na formie. większość potencjału marnuję na wielogodzinne bezwzrokowe układanie pasjansów. ani na chwilę nie umiem przy tym zapomnieć o chorym na cukrzycę mężczyźnie który od kilku dni wpatruje się we mnie lepkimi oczami koloru brudnej wody. lubię wyobrażać sobie że pokonuję go w szachy (wielkie kryształowe szachy) w kilku ruchach a potem na krótko udaje mi się zapomnieć że przecież jeszcze ciągle mi czegoś brakuje.
  21. Poeta powinien od czasu do czasu pisać wiersze. Ale nie za często, bo wtedy nie jest poetą, tylko wyrobnikiem – tak mówią. Świetlicki twierdzi, że pisze jeden wiersz co dwa tygodnie, ale nie wiadomo, czy to go już kwalifikuje na wyrobnika, czy jeszcze na poetę. Ja na wszelki wypadek nie datuję wierszy. Ale i tak wiem, że piszę ich za dużo. Z wierszami jest trochę jak z miłością: jak się pojawia nowy, to przez pierwsze dni euforia, olśnienie, szczęśliwość, a po tygodniu zawsze wraca ta myśl, że pora już na inny, nowy, lepszy, bez wad tego starego, bo ten stary już jest be, passe i ogólnie obciachowy. Kolejny tydzień – i okazuje się, że ten stary był w gruncie rzeczy całkiem dobry, kto wie, czy nie najlepszy, a nowy – ech, nowy do pięt mu nie dorasta. Jak się wpadnie w to błędne koło niedoskonałości, to już znikąd pomocy - murowana kliniczna depresja. Wszyscy poeci są w nieustannej depresji, ciągle mają zespół napięcia przedmiesiączkowego, migreny i suchoty, a poza tym są hipochondrykami. Krótko mówiąc: nie nadają się. Na szczęście mój ojciec nie był poetą ani przez chwilę – przynajmniej za mojego życia – i dlatego się nadawał, bez dwóch zdań się nadawał. Na przykład: na oficera. Na męża. Na ojca, na katolika, na Polaka. Ale to mu było ciągle mało, on zawsze chciał od życia więcej – i to też po nim odziedziczyłem; on chciał być oficerem, ojcem, katolikiem, Polakiem, mężem stanu i rekinem biznesu w jednej osobie; i tylko poetą chyba nigdy nie chciał zostać. Pewnego dnia – niedługo po brzemiennej w skutki wizycie duszpasterskiej Księdza Dobrodzieja – ojciec oznajmił, że ubił interes życia. Ze stoickim spokojem siedziałem sobie pod schodami w naszym dobrym polskim domu, bawiąc się w coś śmiertelnie nudnego, kiedy ojciec wparował do domu: -Halinka, będziemy bogaci! - krzyknął od progu. -Boże jedyny, co się znowu stało? - matka nie mogła odpowiedzieć inaczej; to chyba po niej odziedziczyłem aprioryczny sceptycyzm, który z połączeniu z ojcowskim cynizmem utworzył naprawdę niebezpieczną dla otoczenia mieszankę. -Kupiłem lombard od Tomczaka! - obwieścił ojciec z hurraoptymizmem, którego już chyba nigdy później nie słyszałem w jego głosie. Matka przeżegnała się tylko i poszła do kuchni, zostawiając mnie sam na sam z podekscytowanym ojcem. -Co to jest lombard, tatusiu? - zapytałem po chwili; nie żeby mnie to interesowało, po prostu poczułem, że powinienem okazać minimum męskiej solidarności. -Lombard, drogi synku – ojciec był ze mnie wyraźnie dumny – lombard to jest taki jakby sklep, tylko w drugą stronę. Ludzie, zanoszą tam różne cenne rzeczy, które mają, na przykład złoto albo brylanty jakieś, a w zamian za nie dostają od właściciela lombardu pieniądze. -A skąd on ma te pieniądze? - cały mechanizm wydał mi się mocno podejrzany. -Słuszne pytanie. Otóż – i to jest właśnie w lombardzie najważniejsze – ma je stąd, że ludzie wykupują potem te rzeczy z powrotem, ale za więcej, niż za nie dostali, rozumiesz? -Jak to? Przecież dlatego mu je oddali, że nie mieli pieniędzy, to skąd potem mają mieć więcej? -No właśnie: jak nie mają pieniędzy, to właściciel lombardu może sobie te ich rzeczy zatrzymać na własność i na przykład sprzedać. Albo zatrzymać, jeśli mu się podobają. -A w tym twoim lombardzie są jakieś ładne rzeczy? Nie pamiętam już, co ojciec mi na to odpowiedział; grunt, że – no właśnie – w tomczakowym lombardzie nie było ładnych rzeczy. Wiedział o tym nawet zupełnie niewyrobiony malec, którym podówczas byłem – wystarczył pierwszy rzut oka. Fajansowe wazony, czarno-białe radzieckie telewizory, dziesiątki wyobrażeń jelenia na rykowisku wykonanych w przeróżnych technikach, tranzystorowe radia, tombakowe spinki do mankietów, ruskie zegarki elektroniczne, gramofony, pamiątki z NRD, suweniry, bibeloty, klamoty, duperele, buble, ozdóbki, błyskotki, pierdółki, rupiecie i banialuki, a bric et a brac. Nie dziwota, że poprzedni właściciel splajtował. I ojciec przez cały czas też raczej do interesu dokładał; inna sprawa, że na szczęście miał z czego. Myślę sobie, że mój ojciec zdecydował się na tę inwestycję nie z miłości do pieniędzy, ale z miłości do przedmiotów. A kiedy człowiek prosty i grubo ciosany zapała miłością do przedmiotów, to estetyczny kataklizm murowany. I tak właśnie z biegiem lat zaczął wyglądać mój dobry polski dom, jak zasypany lawiną kiczu i bezguścia, bo ojciec czasem przynosił niewykupione fanty do domu. Z przerażeniem myślę o tym, że i moja klitka w blokowisku niedługo będzie tak wyglądała. No, chyba że dorobię się dworku. W dworku, wiadomo, to co innego. Często noszę przy sobie piękne przedmioty; na przykład dwustuletni modlitewnik po łacinie, podróżny kałamarz w stylu art deco, srebrne spinki do koszuli... Po co to robię – nie wiem, chyba po prostu raźniej mi i lepiej w ich towarzystwie... A jak chcę zaszaleć, to zakładam któryś z zegarków kieszonkowych na dewizce. Kiedyś tak sobie jechałem pociągiem z Koluszek do Warszawy, ze szwajcarskim szpindlakiem w kieszonce kamizelki, a tu na którejś stacji dosiada się do mnie – niech mnie piorun trześnie, jeśli blefuję – pięciu Cyganów, przepraszam: Romów, w cygańskich, przepraszam: romskich strojach ludowych. I dawaj! gadać po cygańsku. Mogliby po polsku, mogli po angielsku czy niemiecku, ba, nawet po francusku albo rosyjsku też by mogli, tak przez grzeczność, żebym wiedział, o czym mówią. Ale i tak wiedziałem, bo mówili o pieniądzach. Słowo daję, i pal sześć polityczną poprawność, pięciu Cyganów gadało mi nad uchem o pieniądzach przez całą godzinę. Zdradziło ich to, że nie posiadają własnego systemu monetarnego, i mówią na złotówki: złotówki, na dolary: dolary, a na euro: jewro. A przed tym, wiadomo, muszą iść jakieś liczebniki. Ja w językach niegłupi jestem, to mi ta godzina wystarczyła, żeby rozpracować morfologię cygańskiego i nauczyć się z grubsza liczebników: i – niech mnie piorun strzeli, jeśli blefuję – o małych sumach to oni nie rozmawiali. Siła mnie to wtedy stresu kosztowało – ani na moment nie zdjąłem ręki z zegarka! Ja tam zresztą żadnym rasistą nie jestem – co to, to nie. Z nigeryjczykiem Szolą – Murzynem mówiącym po polsku chyba lepiej ode mnie – wypaliłem kiedyś w jednym łódzkim akademiku dziesiątki fajek pokoju; miss mojego liceum została kiedyś Azjatka, wcale powabna Mongołka Uyanga, i to na nią wtedy oddałem swój głos. A kiedy mnie przypiliło i musiałem zarabiać na życie graniem na gitarze na krakowskim rynku, to właśnie Cyganie rzucali mi najwięcej. Uprzedzony jestem tylko do białych. Po białym to nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Większość moich znajomych jest właśnie biała, i może dlatego generalnie za nimi nie przepadam. Nie lubię szczególnie przypadkowych spotkań z nimi; a wystarczy rok czy dwa postudiować na Uniwersytecie Warszawskim, żeby centrum stolicy zaczęło się składać niemal wyłącznie ze znajomych. Olimpia – nawet ta mała Olimpia, która umiała znikać w tłumie niczym przedziwna krzyżówka myszy i kameleona – zawsze na widok znajomych zawracała. Ja byłem bardziej asertywny – przechodziłem na drugą stronę ulicy. Niedawno spotkałem po raz kolejny samą Barbarę Wachowicz, tym razem na warszawskiej starówce. Wracałem właśnie z Bartkiem z małego międzyzajęciowego browarka, kiedy natknęliśmy się na pisarkę, uroczyście przekraczającą ulicę: -Zobacz tam, Barbara Wachowicz! - szturchnąłem Bartka. -O w twarz – skomentował rzeczowo, widząc podskakującą dziarsko białą czuprynę, zdecydowanie odcinającą się od fioletowej reszty. -Kto to był? - zapytał, gdy już trochę ochłonął, a pisarka oddaliła się na bezpieczną odległość. Bartek, w przeciwieństwie do mnie, nie chodził do liceum imienia Żeromskiego, co oznaczało, że nie wiedział, kim jest Barbara Wachowicz. Opowiedziałem mu pokrótce historię mojego z nią spotkania, przypominając sobie – a może stwarzając od nowa – kilka istotnych szczegółów. Któregoś roku przyszło mi pełnić rolę redaktora naczelnego szkolnej gazetki, a był to akurat rok jubileuszu – nie pamiętam już, stulecia czy dwustulecia, liceum Żeromskiego. Odbył się wielki zjazd absolwentów (wśród nich wielu naukowców, polityków i aktorów) i Barbary Wachowicz, a ja biedny miałem z każdą ważniejszą personą przeprowadzić wywiad. Doradzono mi, bym zaczął właśnie od pisarki. Najpierw długo czekałem w gabinecie dyrektora (przy okazji przekonałem się, że to całkiem równy chłop), a gdy wreszcie weszła doń Barbara Wachowicz – monumentalna i fioletowa – nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Podpisała fioletowym pisakiem kilka podsuniętych jej przez dyrektora książek, po czym oznajmiła, że jest śmiertelnie zmęczona i wyszła. Dyrektor powiedział, żebym ją gonił, bo “wywiad musi być”, i że pewnie poszła do biblioteki, bo tam właśnie, przyjechawszy, zostawiła swoje osobiste rzeczy. Przy wejściu do biblioteki natrafiłem – jakżeby inaczej – na bibliotekarkę, chudą (biust 75A), łysiejącą i ezoteryczną magister Kołodziejczyk (zwaną KołodziejWitch, co znakomicie odpowiadało jej aparycji), która – przyjrzawszy się bacznie mojemu redakcyjnemu identyfikatorowi – potwierdziła, że pisarka istotnie znajduje sie w jej przybytku, a nawet wskazała dokładnie, między którymi dwoma regałami właśnie przebywa. Istotnie – zastałem Barbarę Wachowicz we wskazanym miejscu; tyle, że w sytuacji, w której chyba nie powinienem byłem jej zastać. Pisarka była bowiem w trakcie – dokładnie w połowie – przebierania się. Nie zauważyła mnie: po części dlatego, że nie mogła mnie słyszeć, w liceum byłem szczupłym, drobnokościstym młodzieńcem, potrafiącym poruszać się niemal bezszelestnie, a po części dlatego, że była odwrócona do mnie tyłem i lekko, mówiąc delikatnie – wypięta. Na widok reform z fioletowej włóczki, osłaniających jej monumentalny tył, stchórzyłem. Uciekłem z biblioteki, nie zważając na usiłującą mnie powstrzymać magister KołodziejWitch. Cały wywiad – który później ukazał się w gazetce i zebrał bardzo pochlebne recenzje polonistek – sfabrykowałem później. Nie wspomniałem przy tym ani słowem o fioletowych reformach, w ogóle dla bezpieczeństwa o żadnych reformach, nawet o reformie edukacji. Bartek był wtedy pierwszą osobą, której o tym opowiedziałem. -Dobry z ciebie świr, żeby podglądać staruchy – skomentował. Po chwili wahania dodał jeszcze – ale nie martw się, mi też się czasem załącza taki fetysz. Ja to mam taki odlot, rozumiesz, że sobie wyobrażam... słuchaj, nie uwierzysz: wyobrażam sobie królową angielską. Nago. W niedwuznacznej pozycji. Czujesz mój stopień porycia, widzisz, co ta anglistyka robi z mózgu? Ja wiem, że to nienormalne, ale nie mogę się z tego wyleczyć, nie mogę po prostu. Im bardziej chcę jej nie widzieć, tym bardziej ją widzę, rozumiesz? Mało tego: ona mnie w tych fantazjach uczy angielskiego tym swoim królewskim RP, mieści ci się to w dyni? Ostatnio mnie uczyła pronunciation. Taki wierszyk mi kazała powtarzać: Pussy cat, pussy cat, where have you been? I've been to London, to see the Queen Pussy cat, pussy cat, what did you there? I frightened a little mouse under her chair... I tak tysiąc razy, do znudzenia, z wystukiwaniem rytmu. I wiesz co? Ani razu mi się nie udało tak, żeby była zadowolona!
  22. spróbuj pod tym linkiem: wierszektorychszukam.pl/alenieznamtytułu/aniautora/wierszktóryopowiada oseansie spirytystycznymgdziedochodzidospotkaniadłonidwóchmłodychludzikiedy zamykająkrągwceluwywołaniaduchówprzechodziprzezichciałaiskierkamiłości.htm chociaż ta iskierka miłości... może znajdziesz na www.polskielektryk.com ? myślę, że można go dostać w każdej dobrej księgarni, np. pod Panem Tadeuszem.
  23. Dziękuję za słuszne uwagi. Jimmy - z "wcale" masz absolutną rację. Używam tej konstrukcji wcale często i to wcale nie od wczoraj, ale jakoś tak się po prostu wzięło i złożyło było. Poprawię. Don: 1) nie widzę tu niczego "nie tego" 2) jak najbardziej, czemu nie? jedno wydarzenie może się przeistoczyć w inne... tak mi się wydaje; obchody 1 Maja w stolicy przeistoczyły się w zjazd komunistów z całego kraju... 3) ależ właśnie o to chodzi, o parodię katolickiej retoryki, która pod uciechę cielesną chętnie podciąga wszystko, co nie jest chodzeniem do kościoła i trzepaniem zdrowasiek. 4) słusznie. poprawiłem. 5) racja, wyjątkowo niefortunne zdanie mi z tego wyszło. poprawiłem. "Moja ostatnia" jest w tej chwili w "jednej czwartej", ma 20 000 słów (powstaje 9. rozdział); później nabierze charakteru powieści szkatułkowej. Jest zamierzona na pełnowymiarową powieść, w okolicach 100 000 słów
×
×
  • Dodaj nową pozycję...