
Sceptic
Użytkownicy-
Postów
1 354 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Sceptic
-
O seksie najwięcej mówią i myślą ci, którzy mają z nim najmniej wspólnego.
-
Spokój i lektura. I śpi się jak dziecko. Sport też może być - podobno.
-
Powieści część IV i V [Vimarda, Benedykt Nirma]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
we fragmencie "Vimarda" jest inny narrator, co zresztą wyjaśni się później, a co byłoby zauważalne, gdybyś czytał w ciagu z poprzednią częścią. wsie na ogół są rozplanowane; ktoś, kto planuje dziesięć chałup nie wzdłuz jednej, ale wzdłuż pięciu dróg, zapewne jest szaleńcem. pojedź na wieś i popytaj, jak to stary ludzie umierają przy pracy - potem komentuj. Zgadzam się; przemyśle wykreślenie tego zdania. Możliwe, że części są słabsze; eksplozję fabularną planuję na drugą część powieści, prawdopodobnie około czterdziestego-pięćdziesiątego odcinka. Póki co odzinków jest kilkanaście. -
Powieści część IV i V [Vimarda, Benedykt Nirma]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
VIMARDA Nieczęsto spotyka się wioski przypominające Vimardę; warto zrobić krótką przerwę w przepisywaniu ksiąg, by przybliżyć to wielce osobliwe miejsce. Choć liczy dokładnie dziesięć domostw, które mogłyby zmieścić się wzdłuż jednej drogi, Vimarda ma zabudowę typową dla dawniejszych miast – mianowicie jest rozmieszczona na planie pięciokąta foremnego. Od wierzchołków owego pięciokąta odchodzi pięć ulic (słowa „ulica” nie należy tutaj rozumieć zanadto współcześnie; są to w istocie drogi o nawierzchni z tłuczonych kamieni, co mieszkańcom najzupełniej wystarcza, gdyż zwykle wszędzie chodzą pieszo), nazywanych zwyczajowo, idąc od najdalej na północ wysuniętej zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Wzroku, Smaku, Węchu, Dotyku i Słuchu. Przy każdej z nich mieszczą się dwa domy (co razem czyni wspomnianą już liczbę dziesięć) – po jednej i po drugiej stronie. Ulice połączone są kilkoma wąskimi ścieżkami, biegnącymi przez łąki i pola. Wszystkie pięć równej długości ulic łączy się w swoistym ortocentrum Vimardy, nazywanym Placem Rozumu. W niczym nie przypomina on oczywiście miejskich placów z kościołami i ratuszem; na wybrukowanym kocimi łbami pięciokątnym placyku mieści się tylko studnia, jednak przestrzeni jest dość, by wszyscy mieszkańcy Vimardy (których liczba nie przekracza zresztą pięćdziesięciu) mogli się tam co wieczór spotykać. Domy w Vimardzie są drewniane, o bielonych ścianach, kryte strzechą; wielkością jednak znacznie przewyższają typowe wiejskie chaty. Wszystkie stoją przodem do drogi, odgrodzone od niej podwórkiem i niskim drewnianym płotem. Vimarda nie zna elektryczności, nikt jednak za nią nie tęskni; wszyscy są zgodni co do tego, że przy świetle świec i lamp naftowych życie wydaje się prostsze. Bez cienia przesady stwierdzić można, że w Vimardzie każdy jest z każdym spokrewniony; mieszkańcy osady od wieków zawierają małżeństwa między sobą, z rzadka tylko dopuszczając do mariażu kogoś z zewnątrz; co doprowadziło do zmieszania tutejszych genów w jednorodny koktajl i wykształcenia jednolitego genotypu. Mężczyźni tutejsi, choć szczupli i wysocy, kończyny mają grubo ciosane i z wyglądu niezdarne; krótkie i jakby spuchnięte palce z prostokątnymi paznokciami (w najwyższym stopniu niezdatne, jak się zdaje, do gry na instrumentach lub jakichkolwiek sztuk manulanych); szerokie nozdrza, mięsiste wargi i masywne małżowiny uszne, dopełniające pokracznego wizerunku. Żyją długo, do późnych lat zachowując sprawność fizyczną; umierają zwykle gwałtownie i niespodziewanie, na ogół przy pracy. Młode kobiety z kolei są filigranowe i powabne, szczupłe, wąskie w ramionach i biodrach, z małym biustem; włosy mają jasne, oczy duże i intensywnie niebieskie, nosy lekko zadarte, usta małe i bladoróżowe, przypominające delikatne koraliki. Tak wyglądają mniej więcej do ukończenia dwudziestego roku życia, a jest to czas gdy zwyczajowo wychodzą za mąż za jednego z rosłych, pokracznych mężczyzn z wioski i zaraz potem rodzą pierwsze dziecko. Wtedy niemal natychmiast puchną, tyją, włosy im rzedną, a twarz pokrywa się siecią zmarszczek, przerywaną z rzadka brodawkami. Obcy przybywają tu zdecydowanie zbyt często – dla tych, którzy nie lubią przyjezdnych, a zarazem zbyt rzadko dla tych, którzy ich lubią. Nowy przybysz pojawia się zwykle wtedy, gdy o poprzednim wszyscy zdążyli już zapomnieć. Nie inaczej było i tym razem. Pewnego upalnego dnia do Vimardy u boku starego Klemensa przywędrował wysoki, długowłosy mężczyzna, który przedstawił się jako Hubert. Jak miało się później okazać, imię to było dla niego zdecydowanie zbyt ciasne. BENEDYKT NIRMA Hubert obejrzał się za siebie – tafla jeziora lśniła złoto, odbijając promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Polna ścieżka wznosiła się łagodnie, przecinając bujnie porośnięty trawą stok pagórka. Szli już kilkanaście minut – Hubert i jego nowy towarzysz, Sokrates – milcząc i trzymając ręce w kieszeniach (choć poza ta absolutnie nie pasowała do brodatego starca), gdy w oddali zobaczyli brunatne strzechy i białe ściany domów. Hubert widział takie chaty tylko na fotografiach – całe dotychczasowe życie spędził w mieście, a jeśli z niego wyjeżdżał, to tylko do innych, podobnych miast. Wsi ani terenów podmiejskich nie odwiedzał wcale, nie widząc w nich niczego pociągającego i szczerze powątpiewając w rzekomą przyjemność płynącą z kontaktów z przyrodą. Tym razem jednak te wiejskie domostwa zaciekawiły go, może nawet: zaintrygowały, była w nich bowiem – jak i w całym lokalnym krajobrazie – jakaś pociągająca harmonia i doskonałość. Trywialna doskonałość. Ścieżka doprowadziła ich do kamiennej drogi; Hubert starał się nie rozglądać na boki, gdy przechodzili obok kolejnych drewnianych domów, choć przychodziło mu to z trudem. Minęli kilku miejscowych mężczyzn – wysokich, szczupłych i niezgrabnych, ubranych w proste płócienne stroje, podobne do tych, jakie miał na sobie Sokrates. Hubert wyróżniał się na pierwszy rzut oka - po szczupłym ojcu i tęgawej matce odziedziczył delikatne dłonie o długich, smukłych palcach, pociągłą twarz oraz skłonność do tycia (która na razie jeszcze objawiała się tylko nieco uwydatnionym brzuchem, będącym jednak niechybną zapowiedzią poważnej tuszy). Ubrany był w czarną koszulę i ciemne dżinsowe spodnie. I choć wzrostem dorównywał tubylcom lub nawet ich przewyższał, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że swym obcym wyglądem wzbudza niechęć miejscowych Sokrates zatrzymał się przed płotem jednego z domów i otworzył skrzypiącą furtkę. Hubert w ślad za nim przeszedł przez podwórko i stanął przed drzwiami drewnianej chaty. Sokrates zapukał; chwilę czekali obaj, aż wreszcie otworzył im szpakowaty mężczyzna o wyglądzie zdradzającym miejscowe pochodzenie. Długo i bezceremonialnie mierzył Huberta wzrokiem, w czym tamten nie pozostawał mu dłużny. Należał do tego gatunku starszych panów, którzy łysieć i siwieć zaczynają mając lat trzydzieści, nigdy jednak - nawet mając lat dziewięćdziesiąt - nie osiągają zupełnej siwizny, ani zupełnej łysiny. Dzięki szczupłej i wyprostowanej sylwetce, którą typ ten zwykle cieszy się do śmierci, ludzie tacy w zaawansowanym wieku wyglądają znacznie młodziej od rówieśników. To jednak nadaje im pewnego tragizmu, gdyż nie będąc młodymi i rześkimi, nie są też naprawdę starzy; tak jak ich włosy zawieszone są gdzieś w połowie drogi między młodzieńczą bujnością, a nobliwą połysiałą siwizną. -Witam – powiedział w końcu, wyciągając sękatą dłoń do Huberta. Uścisk jej był dziwnie słaby, jakby anemiczny. Przedstawił się niewyraźnie jako Benedykt Nirma (nazwisko to wymawiał jakby z francuska, z akcentem oksytonicznym), po czym zaprosił Huberta do środka. Dopiero, gdy solidne drewniane drzwi zamknęły się za nim, Hubert zorientował się, że Sokrates został po drugiej ich stronie; zauważył jednak, że fakt ten wcale go nie przejął; poczuł się nawet dumny z własnego opanowania. Prowadząc Huberta przez skromną kuchnię, a następnie w górę po skrzypiących schodach, Benedykt Nirma mówił cicho i niewyraźnie o tym, że będzie jego gospodarzem podczas pobytu w Vimardzie. Jednocześnie wyraził niezbyt szczere ubolewanie nad tym, że ze względu na wykonywaną „pilną i wielce czasochłonną pracę”, jak się wyraził, nie może poświęcić swojemu gościowi zbyt wiele czasu. Weszli na niskie poddasze (Hubert, choć być może mógłby się wyprostować bez uderzania głową w strop, wolał tego doświadczalnie nie sprawdzać); przez krótki korytarzyk dotarli do niewielkiego pokoiku. Słomiany siennik, proste krzesło i stół były całym jego wyposażeniem, a i to już wystarczyło, by sprawić wrażenie, że sprzęty ledwo się w nim mieszczą. Jedyną atrakcją pomieszczenia było duże okno wychodzące na pełen ludzi placyk. -Ten pokój przeznaczyłem dla ciebie – powiedział Benedykt Nirma. – Nie musisz tu oczywiście teraz zostawać; wszak jest jeszcze zbyt wcześnie na spoczynek. Mimo to proponuję, byś odpoczął po podróży; zbliża się już pora wieczornych spotkań, do tego czasu jednak nie będę mógł dotrzymywać ci towarzystwa. W odpowiedniej chwili przyjdę po ciebie, a wówczas razem pójdziemy na Plac Rozumu. Hubert skinął głową, choć niewiele rozumiał z całego monologu. -Pokój jest do twojej dyspozycji – rzucił jeszcze Benedykt, wychodząc. – A teraz, proszę, nie przeszkadzaj mi. Pod żadnym pozorem. -
Vita Nuova. Blasius Zuravira ["A jednak się nie kręci"]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Warsztat dla prozy
Po wyjściu Benedykta Hubert długo stał na środku pokoiku, wdychając zapach drewna, w obfitości wydzielany przez nieheblowane belki stropu pod wpływem wysokiej temperatury. Zapach ten, intensywny i przytłaczający, miał w sobie coś odurzającego i usypiającego, aż Hubertowi zawirowało w głowie. Znów poczuł się tak, jakby oddalał się od swojego ciała, jakby znajdował się nie tylko w nim, ale także obok niego. Uczucie to nie opuszczało go, odkąd wysiadł z pociągu, teraz jednak przybrało jeszcze na sile. Otworzył okno; fala gorącego powietrza, która natychmiast wdarła się do pomieszczenia, nie podziałała wcale orzeźwiająco – wręcz przeciwnie, wywołała jeszcze większe znużenie. Hubert rozpiął kolejny guzik swojej czarnej koszuli (ostatniego guzika przy kołnierzyku oraz guzików przy mankietach nie zapinał nigdy), ściągnął zakurzone zamszowe półbuty i położył się na sienniku, podkładając ręce pod głowę. Nie było to legowisko zbyt komfortowe – wypchany słomą siennik okazał się twardy i niewygodny, jednak po niedługim czasie Hubert przyzwyczaił się do niego i przestał zważać na niedogodności. Mógł już bez przeszkód oddać się temu, co robił zawsze, gdy przyszło mu leżeć pod drewnianym bądź obitym boazerią sufitem (co nie zdarzało się zresztą zbyt często) – zaczął bacznie studiować fakturę drewna, kształt i układ słojów; przymrużywszy oczy, widział najprzeróżniejsze kształty – czarne blizny sęków wydawały mu się na przemian to przenikliwymi oczyma jakiegoś tajemniczego stwora, to znów konturami ptaków lub bezkresnymi tunelami. Wstał i zszedł na dół. Było już prawie ciemno, na zewnątrz wszystko pokrywała gruba warstwa śniegu. Wyszedł na dwór i gołymi rękoma (nie czuł wcale zimna) zaczął kopać w zaspie. Pod śniegiem dojrzał wreszcie znajome rude futro. Wyciągnął z zaspy zwiniętego w kłębek, zesztywniałego kota, jakby przygaszonego, zszarzałego z zimna. Wniósł go do środka i ułożył przy piecu. Kopał dalej – wydobywał kolejne rude koty zesztywniałe w rozmaitych pozycjach, jakie tylko mogą przybrać śpiące zwierzęta. Wszystkie je znosił do chaty i kładł przy piecu. Czekał, pełen dziwnego uniesienia. Koty zaczęły odzyskiwać kolor i budzić się. Całe pomieszczenie zapełniło się kotami – bawiącymi się ze sobą, biegającymi od ściany do ściany, goniącymi urojone myszy, miauczącymi przenikliwie, pełnymi kociego życia. Ktoś zapukał do drzwi. Hubert znów leżał na słomianym sienniku, wpatrzony w drewniany sufit. Gdy pukanie powtórzyło się, był już tego absolutnie pewien – choć gdyby ktoś zapytał go, czy nadal śni, czy już się obudził, nie umiałby odpowiedzieć. Pukanie rozległo się po raz trzeci; w tej samej chwili skrzypnęły drzwi i dał się słyszeć głos Benedykta. Hubert, jakby zawstydzony, że przyłapano go w pozycji poziomej, natychmiast zerwał się z siennika. Miał zawroty głowy i uciskało go w skroniach, gdy wraz z Benedyktem schodził po schodach. Łysawy gospodarz swoim słabym głosem opowiadał o zwyczajowym wieczornym zebraniu, na które właśnie razem się wybierają, o Placu Rozumu i zapewne o wielu jeszcze innych rzeczach, na które Hubert nie zwracał najmniejszej uwagi. Na zewnątrz – co zadziwiło Huberta – słońce świeciło wyżej, choć już mniej intensywnie, niż wtedy, gdy przybył do Vimardy. Nie potrafił znaleźć racjonalnego wytłumaczenia dla tego zjawiska – musiałoby to przecież znaczyć, że w czasie, gdy drzemał, słońce cofnęło się z powrotem w kierunku wschodnim. Wydało mu się to jednak tak niedorzeczne – a miał już dość niedorzeczności na dzisiaj i nie chciał zaprzątać sobie głowy kolejnymi – że wmówił sobie, iż przespał dobrych kilkanaście godzin, w czasie których słońce zdążyło zajść, wzejść i na nowo przemierzyć spory odcinek nieboskłonu. Zaraz potem zmusił się do przypomnienia sobie, że przecież słońce nie wędruje po niebie, lecz to Ziemia obraca się wokół niego. Uświadamiając to sobie, odetchnął głęboko, jakby z ulgą; zawroty głowy minęły, a własne ciało na powrót stało się bliskie i duchowo namacalne, ogniskując całą istotę Huberta. -...nie jest to oczywiście obowiązek – kontynuował Benedykt Nirma; Hubert wreszcie mógł skupić się na jego słowach – i nie każdy musi się tam co wieczór zjawiać, wielu jednak myśli o tym jako o przywileju, z którego chętnie korzysta. Są też oczywiście i tacy, którzy na spotkania uczęszczają sporadycznie, bądź też nie uczęszczają wcale; po kilku dniach i ty będziesz mógł do nich dołączyć. Póki co jednak dobry ton nakazuje, byś zjawił się na kilku spotkaniach, by inni mieszkańcy mogli cię poznać. -Nie oczekuj od wszystkich serdeczności, przynajmniej na początku – dodał Benedykt po chwili milczenia – więcej nawet – przygotuj się na jawnie okazywaną niechęć ze strony co poniektórych. Nie wszyscy tutaj lubią gości; jednak jeśli zostaniesz tu dostatecznie długo, by wszystkich bliżej poznać, wówczas jestem pewien, że wielu obdarzysz sympatią. Gdy kończył wypowiadać te słowa, obaj mogli już zobaczyć zatłoczony placyk, nazwany przez Benedykta Placem Rozumu. Hubert pamiętał, że przechodził już tędy, gdy szedł razem z Sokratesem, wtedy jednak miejsce to – prawie puste – wyglądało zupełnie inaczej. Teraz było pełne ludzi; niewielki placyk ledwie wystarczał dla tych kilkudziesięciu osób. Było gwarno; mieszkańcy rozmawiali siedząc na drewnianych ławkach lub stojąc w kilkuosobowych grupkach. Przeważali mężczyźni – wszyscy byli podobnie ubrani i w wyglądzie zewnętrznym mieli jakiś wspólny pierwiastek, choć różnili się wiekiem, wzrostem, kolorem oczu i włosów. Kobiety dyskutowały we własnym gronie i tylko nieliczne z nich dołączały się do męskich grupek. Benedykt Nirma wskazywał palcem poszczególne osoby, wymieniając przy tym dziwaczne połączenia łacińskich imion z obco brzmiącymi, jakby dalekowschodnimi (tak przynajmniej zdawało się Hubertowi) nazwiskami. Wszystko to jednak działo się zbyt szybko, by Hubert mógł spamiętać choćby same tylko nazwiska, nie mówiąc już o wyglądzie ich posiadaczy; jednak dwie osoby już na samym początku zwróciły jego uwagę i właśnie je jako pierwsze zaczął odróżniać spośród tłumu. Pierwszą był jeden z młodszych uczestników zgromadzenia, dwudziestoparoletni (a zatem wiekiem zbliżony do Huberta) mężczyzna o kędzierzawych rudoblond włosach i oczach tak niebieskich, że gdyby patrzeć na nie na tle bezchmurnego nieba, wydawałyby się przewiercone na wylot. Wśród rosłych tubylców wyglądał na niskiego, co nie znaczyło, że gdzie indziej nie wzięto by go za człowieka średniego wzrostu lub nawet dość wysokiego. Imię jego – z tego co Hubert zdołał zapamiętać – zaczynało się na literę F i brzmiało oryginalnie; nie był to jednak na pewno Florian ani Fabian. Drugą z tych wyróżniających się osób był mężczyzna około pięćdziesiątego roku życia. Hubert spotykał się wielokrotnie z określeniem „tyczka” używanym w odniesieniu do ludzi wyjątkowo wysokich i chudych; nigdy jednak nie widział człowieka, dla którego określenie to byłoby bardziej odpowiednie. Czarne, rzadkie włosy gładko przylegały do jego czaszki, wciśniętej w patykowate ramiona; gdy stał (a Hubert nie zauważył, by usiadł choć na chwilę), czubek jego głowy wystawał dobrych kilkanaście centymetrów nad głowy pozostałych. Pośród zebranych Hubert zauważył także Sokratesa, który został mu przedstawiony jako Klemens Pandita; siedział na drewnianej ławce obok młodej jasnowłosej kobiety, dyskutując z nią swoim pięknym i mocnym głosem. Kilka razy spojrzał w stronę Huberta i – choć trudno było to dostrzec spod gęstej brody – uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Benedykt Nirma przysiadł się do jednej z grupek, w której siedział już ów niewysoki młodzieniec o wyjątkowo niebieskich oczach; Hubert został sam. Stanął z boku, niezbyt pewien, czy rozpoczynanie rozmowy z kimś z tutejszych leży w – jak to określił jego gospodarz – „dobrym tonie”; nie była to zresztą jedyna przyczyna, dla której wolał na razie pozostać na uboczu. -Nonne misi nuntios, ut vocarem te? [Czyż nie posyłałem już po ciebie, by cię przywołać? – Lb 22,37] – usłyszał słowa wypowiadane modelową, uniwersytecką łaciną. Tym, który pytał, był siwy, gładko ogolony (co wśród tubylców było rzadkością) staruszek o poczciwym wyglądzie. W jego zamglonych wiekiem oczach Hubert dostrzegł jednak jakiś niepokojący błysk. -Cur non statim venisti ad me? [Czemu nie przybyłeś? – jw.] – zapytał ponownie. Hubert opanował łacinę w stopniu, który pozwalał mu rozumieć ten język, ale nie porozumiewać się nim; umiejętności starczyło mu tylko na prostą odpowiedź: -Ecce adsum.[Oto jestem; Przecież teraz przybyłem do ciebie – Lb 22,38]. Staruszek uśmiechnął się szeroko, dając Hubertowi do zrozumienia, że egzamin wypadł pomyślnie. -Blasius -Hubert – odpowiedział, uściskując wyciągniętą rękę. Starzec pokiwał z uznaniem głową. Hubert, domyślając się, że chodzi o etymologię jego imienia, uśmiechnął się skromnie. -Gaude sorte tua. [Ciesz się ze swego losu] – powiedział jeszcze staruszek, po czym oddalił się zupełnie niespodziewanie. Hubert długo jeszcze rozważał jego słowa, chcąc upewnić się, że dobrze je zrozumiał oraz odnaleźć ich właściwe znaczenie, przyzwyczaił się bowiem do tego, że łacińskie sentencje są wieloznaczne i rozmaicie można je interpretować. Gdy był już na tropie właściwego rozumienia ich sensu, przerwał mu Benedykt Nirma. -Jak podobało ci się pierwsze spotkanie? – zapytał po swojemu, cicho i bez emocjonalnego zaangażowania. – Udało ci się zawrzeć jakieś ciekawe znajomości? -Owszem, jeśli można to nazwać znajomością. Ciężko mi będzie porozumieć się z nowym znajomym, nie mam odpowiedniego zasobu słownictwa. Benedykt uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd Hubert go poznał; nie był to jednak uśmiech radosny ani szczery. -Chodzi ci zapewne o Błażeja Zuravirę? -Tak, chyba tak. Przedstawił mi się po łacinie jako Blasius. -Oczywiście – Zuravira. Możesz być spokojny o swój zasób słownictwa, Błażej doskonale włada kilkunastoma językami, chociaż mówi zawsze tylko w jednym. Rozmawiając, obaj zaczęli oddalać się od Placu Rozumu w stronę domu Benedykta. -Dlaczego? – Hubert zadał to najpospolitsze, choć najtrudniejsze z pytań, gdy opuścili już gwarny plac. -Dlaczego? – powtórzył Benedykt. – Nie zadawaj nigdy podobnych pytań! Pytanie „dlaczego” zakłada proste relacje przyczynowo-skutkowe między zdarzeniami, a przecież relacji takich ustalić nie sposób, jeśli chce się być wiernym świadectwu zmysłów, bez ucieczki do świata abstrakcji. Rozmawiałeś już o tym z Klemensem. -Mam przyjąć, że Blasius mówi łacińskimi cytatami bez żadnej przyczyny? -Skądże; bez przyczyny nic w przyrodzie nie może się stać. Poznanie przyczyn jest jednak dla ludzkiego umysłu niedostępne – stwierdził Benedykt kategorycznie, ucinając dyskusję. – Z wieloma dziwnymi rzeczami przyjdzie ci się spotkać w Vimardzie; pora, abyś oduczył się pytać: „dlaczego?”. Resztę drogi przeszli w milczeniu. Hubert znów czuł się nieswój, znów jakby odpływał ze swojego ciała. Gdy tylko dotarł do małego pokoiku na poddaszu, położył się na niewygodnym sienniku i rozpłynął się w ciemności. Zasnął natychmiast i nie śnił o niczym, czy może śnił o bezkresnej czarnej pustce. Za oknem – choć nie zwracał już na to najmniejszej uwagi – słońce świeciło wysoko. -
Ja też nie piszę wierszy... Ale się nie żegnam ;)
-
Pisarz pisarza będzie spisywał...
Sceptic odpowiedział(a) na Księżycowa Łza utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Może zmienić nagrodę na Kościelskich? Nike chyba rzadko dostają młodzieńcy, a już w poezji to w ogóle, a tutaj widać, że narratorka ledwie pełnoletnia... -
Pierwsze dźwięki symfonii
Sceptic odpowiedział(a) na macte poema utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Bodajże Bolesław Prus powiedział kiedyś, że proporcja rzeczowników do przymiotników w tekście powinna wynosić 2:1. Nie wiem, ile jest w tym tekście, ale stawiam na 1:3. To zdecydowanie, zdecydowanie za dużo. Zdania aż tracą przez to na brzmieniu. -
Benedykt Nirma ("A jednak się nie kręci")
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Warsztat dla prozy
BENEDYKT NIRMA Hubert obejrzał się za siebie – tafla jeziora lśniła złoto, odbijając promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Polna ścieżka wznosiła się łagodnie, przecinając bujnie porośnięty trawą stok pagórka. Szli już kilkanaście minut – Hubert i jego nowy towarzysz, Sokrates – milcząc i trzymając ręce w kieszeniach (choć poza ta absolutnie nie pasowała do brodatego starca), gdy w oddali zobaczyli brunatne strzechy i białe ściany domów. Hubert widział takie chaty tylko na fotografiach – całe dotychczasowe życie spędził w mieście, a jeśli z niego wyjeżdżał, to tylko do innych, podobnych miast. Wsi ani terenów podmiejskich nie odwiedzał wcale, nie widząc w nich niczego pociągającego i szczerze powątpiewając w rzekomą przyjemność płynącą z kontaktów z przyrodą. Tym razem jednak te wiejskie domostwa zaciekawiły go, może nawet: zaintrygowały, była w nich bowiem – jak i w całym lokalnym krajobrazie – jakaś pociągająca harmonia i doskonałość. Trywialna doskonałość. Ścieżka doprowadziła ich do kamiennej drogi; Hubert starał się nie rozglądać na boki, gdy przechodzili obok kolejnych drewnianych domów, choć przychodziło mu to z trudem. Minęli kilku miejscowych mężczyzn – wysokich, szczupłych i niezgrabnych, ubranych w proste płócienne stroje, podobne do tych, jakie miał na sobie Sokrates. Hubert wyróżniał się na pierwszy rzut oka - po szczupłym ojcu i tęgawej matce odziedziczył delikatne dłonie o długich, smukłych palcach, pociągłą twarz oraz skłonność do tycia (która na razie jeszcze objawiała się tylko nieco uwydatnionym brzuchem, będącym jednak niechybną zapowiedzią poważnej tuszy). Ubrany był w czarną koszulę i ciemne dżinsowe spodnie. I choć wzrostem dorównywał tubylcom lub nawet ich przewyższał, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że swym obcym wyglądem wzbudza niechęć miejscowych Sokrates zatrzymał się przed płotem jednego z domów i otworzył skrzypiącą furtkę. Hubert w ślad za nim przeszedł przez podwórko i stanął przed drzwiami drewnianej chaty. Sokrates zapukał; chwilę czekali obaj, aż wreszcie otworzył im szpakowaty mężczyzna o wyglądzie zdradzającym miejscowe pochodzenie. Długo i bezceremonialnie mierzył Huberta wzrokiem, w czym tamten nie pozostawał mu dłużny. Należał do tego gatunku starszych panów, którzy łysieć i siwieć zaczynali mając lat trzydzieści, nigdy jednak - nawet mając lat dziewięćdziesiąt - nie osiągali zupełnej siwizny, ani zupełnej łysiny. Dzięki szczupłej i wyprostowanej sylwetce, którą typ ten zwykle cieszy się do śmierci, ludzie tacy w zaawansowanym wieku wyglądali znacznie młodziej od rówieśników. To jednak nadawało im pewnego tragizmu, gdyż nie będąc młodymi i rześkimi, nie byli też naprawdę starzy; tak jak ich włosy zawieszone były gdzieś w połowie drogi między młodzieńczą bujnością, a nobliwą połysiałą siwizną. -Witam – powiedział w końcu, wyciągając sękatą dłoń do Huberta. Uścisk jej był dziwnie słaby, jakby anemiczny. Przedstawił się niewyraźnie jako Benedykt Nirma (nazwisko to wymawiał jakby z francuska, z akcentem oksytonicznym), po czym zaprosił Huberta do środka. Dopiero, gdy solidne drewniane drzwi zamknęły się za nim, Hubert zorientował się, że Sokrates został po drugiej ich stronie; zauważył jednak, że fakt ten wcale go nie przejął; poczuł się nawet dumny z własnego opanowania. Prowadząc Huberta przez skromną kuchnię, a następnie w górę po skrzypiących schodach, Benedykt Nirma mówił cicho i niewyraźnie o tym, że będzie jego gospodarzem podczas pobytu w Vimardzie. Jednocześnie wyraził niezbyt szczere ubolewanie nad tym, że ze względu na wykonywaną „pilną i wielce czasochłonną pracę”, jak się wyraził, nie może poświęcić swojemu gościowi zbyt wiele czasu. Weszli na niskie poddasze (Hubert, choć być może mógłby się wyprostować bez uderzania głową w strop, wolał tego doświadczalnie nie sprawdzać); przez krótki korytarzyk dotarli do niewielkiego pokoiku. Słomiany siennik, proste krzesło i stół były całym jego wyposażeniem, a i to już wystarczyło, by sprawić wrażenie, że sprzęty ledwo się w nim mieszczą. Jedyną atrakcją pomieszczenia było duże okno wychodzące na pełen ludzi placyk. -Ten pokój przeznaczyłem dla ciebie – powiedział Benedykt Nirma. – Nie musisz tu oczywiście teraz zostawać; wszak jest jeszcze zbyt wcześnie na spoczynek. Mimo to proponuję, byś odpoczął po podróży; zbliża się już pora wieczornych spotkań, do tego czasu jednak nie będę mógł dotrzymywać ci towarzystwa. W odpowiedniej chwili przyjdę po ciebie, a wówczas razem pójdziemy na Plac Rozumu. Hubert skinął głową, choć niewiele rozumiał z całego monologu. -Pokój jest do twojej dyspozycji – rzucił jeszcze Benedykt, wychodząc. – A teraz proszę, abyś mi nie przeszkadzał. Pod żadnym pozorem. -
Powieści część III [Jezioro]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ciekawy pomysł; można powiedzieć, że zastosowałem go, ale niedosłownie :) -
Powieści część III [Jezioro]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zgadzam się - to właśnie w tym fragmencie zgrzyta mi najbardziej. Zgadzam się również co do tego, że w normalnym życiu a priori odrzucić nie podobna. Rzecz w tym, by umieć sobie uswiadomić, jak wiele prawd w ludzkim umyśle jest pochodzenia apriorycznego - i na to chciałem zwrócić uwagę. Podkreślam jednak, że taki skrajny empiryzm już w filozofii występował i jest wewnętrznie spójny - ba, niemal niemożliwy do obalenia! Berkeley wszak uważał, że gdy w jednej chwili widzę dom - dom istnieje; a gdy dom widzieć przestaję - dom przestaje istnieć. Nie jestem skrajnym empirystą (jestem umiarkowanym empirystą, ale mniejsza o to) i nie zamierzam tego poglądu bronić, stąd nie kieruj do mnie zarzutów pod jego adresem. Ja go po prostu przedstawiłem - i w jego duchu będę kontynuował. Jak powiedziałeś - świat powieści ma się rządzić swoimi prawami. I będzie. Chętnie zresztą opowiem ci o moich planach na dalszy ciąg historii, o ile cię ciekawią, ale to na privie. Gdzie on chce powrócić do epoki kamienia łupanego? Mówi tylko, że człowiek pierwotny - ze swoim podejściem do świata, pełnym niewiedzy i respektu - był bliższy prawdziwego poznania, nigdzie nie nawołuje do odrzucenia cywilizacji... Nie powołuje się także - bezpośrednio - na nowożytnych filozofów (oczywiście wypowiada poglądy empirystów, ale nie wymienia nazwisk; natomiast samo zagadnienie poznania wyłącznie zmysłowego pojawia się już w filozofii starożytnej). Doskonałość techniczna czy formalna nie dla każdego jest jednoznaczna z pięknem - przeciwnie - dla większości ludzi złota rzeźba jest ładniejsza od rzeźby kmiennej, choćby i najdoskonalszej. Ja wolałbym mieć w domu posążek ze szczerego złota, niż drewniane arcydzieło - i nie jestem w tym zapewne odosobniony. Pomijając już oczywiście fakt umowności takich pojęć jak "kamień" (bo podchodzi podeń zarówno rzeczny otoczak jak i marmur - a to chyba różnej jakości tworzywa rzeźbiarskie) jak i "złota rzeźba" (w złocie naturalnie rzeźbić się nie da). Dziękuję, mam nadzieję, że kolejne fragmnty (faktycznie bardziej "z przymrużeniem oka") spodobają ci się bardziej. Aha - i Sokrates nie ma pociągłej twarzy (ani ten prawdziwy, jeśli wierzyć rzeźbom, ani ten opisany przeze mnie) - czy to się wyłamuje z wizerunku mędrca? -
Powieści część III [Jezioro]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
JEZIORO To, co Hubert wziął za kamień, w istocie było swego rodzaju naturalną kamienną ławą z płaskim siedziskiem i niewielkim oparciem; gdy podszedł bliżej, mógł zobaczyć to dokładniej. Kiedy od tej kuriozalnej ławy dzieliło go już tylko kilka kroków, zawahał się. Chwilę stał nieruchomo, jakby w obawie przed tym, by nie zburzyć spokoju siedzącego na niej człowieka. Przez moment czuł się jak przyrodnik, który ujrzał jakieś rzadkie zwierzę w naturalnym środowisku, i w którym radość z nadarzającej się wyjątkowej okazji zakłócana jest przez lęk, by okazji tej nie zaprzepaścić. Hubert nie zdziwiłby się na pewno, gdyby ta osobliwa postać siedząca kilka metrów przed nim, bez odwracania się zawołała go po imieniu. W gruncie rzeczy tego właśnie oczekiwał, takie zachowanie najlepiej jego zdaniem pasowałoby do okoliczności. Stało się jednak inaczej, co w pewnym sensie rozczarowało Huberta. Nieznajomy obrócił głowę w jego stronę i szerokim, poufałym gestem zaprosił bliżej, czy wręcz nakazał podejść. Był już zaawansowanie posunięty w latach; włosy miał długie, zmierzwione i mocno szpakowate, znacznie już nad czołem wyłysiałe. Jego okrągła twarz (ludzie o takich twarzach zawsze wydawali się Hubertowi sympatyczni i wylewni), przesłonięta była długą brodą. Hubertowi przemknęła przez głowę myśl, że do twarzy byłoby starcowi w chitonie, jednak ten ubrany był w prostą płócienną koszulę i ciemne spodnie. Zanim jeszcze Hubert zdążył dokładnie mu się przyjrzeć, nieznajomy przesunął się na kamiennej ławie, robiąc miejsce obok siebie. Z początku przybysz nie skorzystał z propozycji – stał nadal obok, trzymając dłoń na zimnym oparciu ławy. Starzec wycelował przed siebie wskazującym sękatym palcem; wtedy Hubert uprzytomnił sobie na powrót to, o czym zupełnie był zapomniał – oto stał przed niewielkim jeziorem, o wodzie wyjątkowo spokojnej i ciemnej. Spróbował sobie wyobrazić, jak wygląda z lotu ptaka: ujrzał je na moment jako granatową plamkę na tle jasnozielonych łąk i ciemnoniebieskich lasów, przeciętych cieniutką wstęgą szaro-burej ścieżki. -Widzisz? – zapytał nieznajomy. Głos miał piękny – mocny i dźwięczny, a przy tym tak idealnie czysty, że Hubert w myślach nazwał jego posiadacza Sokratesem; w przedziwny sposób pasowało to do niego, gdyż w istocie nie tylko mówił, ale nawet wyglądał jak filozof. Gdy nadał już imię swojemu rozmówcy, nagle poczuł się dziwnie ośmielony, jakby widział go nie po raz pierwszy. -Woda. – odpowiedział, siadając na kamiennej ławie, niezbyt błyskotliwie i głosem jakby obcym, z zewnątrz. Sokrates uśmiechnął się – Hubert nie był pewien, czy z serdecznością, czy z politowaniem. -W samej rzeczy – woda. Mówisz tak, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Nie słyszę w twoim głosie należnego wodzie szacunku. Czy nie zastanawia cię to, że o ile każdy o własnej matce wypowiada się z szacunkiem, o tyle o wodzie, która jest matką wszystkich matek i wszelkiego życia, mówi się czasem wręcz z pogardą? A przecież wszyscy zrodziliśmy się z wody; aristo men hydōr. I nie chodzi tu tylko o to, że nasz wspólny praprzodek był potomkiem jakiejś wodnej bestii, że w istocie sławić powinniśmy nie moment zejścia z drzewa, lecz wyjścia z wody; bardziej jeszcze mam tu na myśli to, że woda żywi nas wszystkich po dziś dzień. Wszystko co żyje, żyje wodą – pokarm ma w sobie zawsze wilgoć, wilgotne jest nasienie i zarodki, nawet najsuchsze z pozoru nasiona w głębi skrywają choć odrobinę wody, i to właśnie dzięki niej uśpiona roślina ma siłę, by wzejść. Jeśli na najsuchszej z pustyń znajdzie się kropla wody – powstanie tam życie. Nie bez przyczyny starożytni wierzyli, że wiele gatunków poprzez abiogenezę generatio spontea powstaje z wody i nie byli w tym wcale dalecy od prawdy. Sokrates przerwał, jakby chciał ciszą uczcić pamięć starożytnych, po czym kontynuował: -Cały rozwój gatunku ludzkiego sprowadza się do tego, by uniezależnić się od przyrody, co zresztą jest zrozumiałe i chwalebne, gdyż człowiek wyrwany z przyrody i niezależny od niej staje się istotą wszechpotężną, niemal boską. Jednak od wody nigdy nie uda się człowiekowi uciec. A gdyby kiedyś miało się to dokonać, wówczas będzie oznaczało przeistoczenie człowieka w boga... Słuchasz mnie, chłopcze? Hubert nie słuchał zbyt uważnie. Podobny pogląd był mu doskonale znany, zdziwiło go tylko to , że nadal można przywiązywać do niego tak wielką wagę, podczas gdy na ogół był traktowany wyłącznie jako niewielki krok w odpowiednim kierunku, jako nieudolny początek prawdziwej filozofii. Przez grzeczność jednak przytaknął z nieco przesadzonym zaangażowaniem. -Nie o tym jednak chciałem z tobą rozmawiać – uciął Sokrates, nie zważając wcale na odpowiedź Huberta, po czym nieoczekiwanie zapytał: - Czy widziałeś kiedyś na własne oczy dno jeziora? -Nie widziałem – odpowiedział Hubert po chwili zastanowienia; uważał, że mógł je widzieć tylko niedoszły topielec lub nurek, a nie był ani jednym, ani drugim. -Czy zatem uważasz, że to tutaj jezioro ma dno? Tym razem nie zastanawiał się ani chwili: -Tak, jestem tego pewien, ma je niezawodnie. -Skoro nie widziałeś go, a nawet jak sam przed chwilą stwierdziłeś, nie widziałeś dna żadnego z jezior, zatem przyjmujesz jego istnienie a priori; można powiedzieć, że nie wiesz tego na pewno, a jedynie w to wierzysz. -Nie do końca – Hubert uważał się za wprawnego w erystyce i nie lubił być przypierany do muru. – Ta hipoteza nie wymaga potwierdzenia w doświadczeniu, gdyż przemawia za nią wiele już wykonanych doświadczeń. Człowiek dotarł do dna każdego z jezior, każde dokładnie zmierzył, nigdy nie natrafiając na jezioro bezdenne, poza tym teoria, jakoby istniały jeziora bez dna, a zatem nieskończenie głębokie, jest w oczywisty sposób nie do pogodzenia z kulistością Ziemi. -Na poparcie jednego a priori przywołujesz drugie i trzecie; nie masz wszak doświadczalnych dowodów ani na to, że wszystkie jeziora mają dno, ani na to, że Ziemia jest kulą. Hubert czuł się lekko poirytowany: -Owszem, sam nie wykonałem stosownych doświadczeń i ich nie wykonam, jednak bazuję na wielokrotnie potwierdzonych eksperymentach uczonych. Gdybym swoją wizję świata budował tylko na podstawie własnych doświadczeń, zgromadziłbym jedynie znikomą część wiedzy, którą posiadam, nie mówiąc już o tym, że w nowych warunkach byłbym kompletnie zagubiony i bezbronny. -Właśnie – przerwał mu Sokrates – zagubiony i bezbronny. Ludzie oszukują samych siebie z lęku przed uczuciem zagubienia i bezbronności. Gdyby tylko odrzucili te aprioryczne bzdury, którymi są karmieni, byliby słabi i wystraszeni jak porzucone niemowlęta. -Czy dawanie wiary powszechnie uznanym przez naukę i potwierdzonym doświadczalnie prawdom jest oszukiwaniem siebie? -A jak inaczej można to nazwać? W istocie przecież nie masz lepszego dowodu na ogromną część wyznawanych przez siebie prawd, niż to, co wyczytałeś w książkach lub co powiedział ci ktoś, kto wiedzę swą również czerpał z książek. Żyjesz fałszywym obrazem świata, a jego fałszu nie dostrzegasz tylko dlatego, że obawiasz się własnej małości i bezsilności w poszukiwaniu prawdy. Oszukujesz się, bo tak jest wygodniej, a prawda nie zawsze jest wygodna. -Czemu miałbym wątpić w prawdy powszechne – dlatego tylko, że nie wszystkie sprawdzę przez osobiste doświadczenie? -Dlatego, że nic nie jest prawdziwe dla ciebie, jeśli sam tego nie doświadczysz. Wszystko to, w co wierzysz, a czego nie doświadczasz, jest tylko bajką, która ma uśpić umysł. Ludzie żyją takimi bajkami, rezygnując z poszukiwania prawdy, do której dochodzi się nie biernym przyswajaniem wiedzy, lecz jej czynnym zdobywaniem. Czy myślisz, że jeśli ktoś odkryje prawdę absolutną, i opisze ją w książce, a ty następnie tę książkę przeczytasz, to również poznasz najwyższą tajemnicę? Hubertowi po długiej chwili milczenia przyszedł do głowy mocny argument: -Co w takim razie z dorobkiem nauki? Mam tu na myśli nie tylko przyrodników, ale głównie filozofów; czy mogę poszukiwać prawdy sam, ignorując trzy tysiące lat tradycji? Jak można być poszukiwaczem, nie znając zdobyczy innych poszukiwaczy? -Filozofów czytać należy nie po to, by przyjmować ich postawy za własne, ponieważ pogląd na wszystko trzeba wyrobić sobie samemu – nie ma oczywiście nic złego w tym, że pokryje się on z przekonaniem jakiegoś myśliciela z minionej epoki, trzeba go jednak odnaleźć własnym wysiłkiem. Filozofia ma nie „wyrzeźbić” umysł, lecz „uszlachetnić” go. Kamień ma zmienić w złoto, gdyż rzeźba kamienna, choćby była dziełem najdoskonalszego rzeźbiarza, nie dorówna nigdy pięknem rzeźbie złotej. Filozofia czyni materię twego umysłu doskonalszą, lecz ukształtować ją musisz już sam. Słowa Sokratesa uderzyły w Huberta. Poczuł się jak ktoś, kto całe życie spędził na poszukiwaniu zakopanego skarbu i nagle uświadomiono mu, że nie wziął ze sobą łopaty. -Hubercie – powiedział Sokrates głosem łagodniejszym, mniej karcącym. Okazało się, że znał jego imię – przybyłeś do Vimardy w poszukiwaniu prawdziwego poznania. Zanim jednak zaczniesz go szukać, musisz zrzucić balast, by wzbić się na wyższy poziom. Musisz zapomnieć o tym wszystkim, w co wierzysz, a czego sam nie doświadczyłeś; o tym, że Ziemia jest kulą, że wszystkie jeziora mają dno, że po nocy zawsze wstaje dzień. Tutaj ta wiedza nie przyda ci się do niczego. Pomyśl o człowieku pierwotnym – dla niego wszystkie jeziora były bezdenne i co wieczór zasypiał w strachu, że nowy dzień nie nadejdzie. I choć żył on w ciągłej niepewności, o ileż bliżej był prawdy od współczesnych ludzi! By poznać prawdę, odrzuć fałszywe a priori. Tutaj, w Vimardzie, jeziora są bezdenne, Ziemia płaska i nieruchoma – dokładnie taka, jaka się wydaje zmysłom; przyjmij to za punkt wyjścia. Hubert wpatrywał się w granatową wodę jeziora, dopóki nie zrozumiał, dlaczego była tak nienaturalnie ciemna. Sokrates wstał z kamiennej ławy: -Chodź, Hubercie. Już czas. -
U ciebie w TV pokazywali taki mecz? ;) To masz chyba alternatywą wersję (wiedziałem, że coś takiego nakręcą) - daj znać, kto u ciebie wygra! Co do typów kobiet, to jest ich więcej, np.: Złote rybki - rypią się jak złoto Słomiane - rżną się jak sieczka Partyjne - przyjmą każdego członka Damy - temu damy, tamtemu damy Kotki - ten mnie miał, tamten miał Chemiczne - rozkładają się w temperaturze pokojowej Pobożne - najchętniej leżą krzyżem (było tego jeszcze dużo dużo, ale slyszałem ten tekst w podstawówce, to zapomniałem;)
-
Powieści część I i II [En route, Vimarda]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Choć filozofia nie jest mi obca, a empiryzm angielski to jeden z moich ulubionych tematów, to - przyznam się bez bicia acz z niejakim wstydem - nie słyszałem o brzytwie Berkleya. Więcej - nie mogę nic o niej znaleźć w internecie. Byłbym wdzieczny za bliższe informacje. Słyszałem natomiast o brzytwie Ockhama - i Hubert zapewne też o niej słyszał; inna sprawa, że słyszeć o czymś nie zawsze znaczy - stosować to. Jeśli chodzi ci o brzytwę Ockhamowską, to pojawi się w drugiej części powieści - i nawet będzie szeroko skomentowana. Co do tautologii - nie zauważyłem tego i nie myślałem o tym w tych kategoriach, ale muszę przyznać ci rację. Spróbuję to jakoś przeroić czy może uzupełnić o definicję "życia" (tekst ma trzech beta-readerów i żaden nie zwrócił na to uwagi). -
Jest to czwarty odcinek powieści. Tytuł - nieopatrznie - zbiega się z tytułem części drugiej; jako, że tytułu na forum teraz już zmienić nie mogę, musi zostać, jak jest. Oczywiście tytuł drugiego odcinka zmienię - jeszcze nie wiem, na jaki. Przypomnę: poprzednie odcinki to kolejno: En route, Vimarda i Jezioro. VIMARDA Nieczęsto spotyka się wioski przypominające Vimardę; warto zrobić krótką przerwę w przepisywaniu ksiąg, by przybliżyć czytelnikowi to wielce osobliwe miejsce. Choć liczy dokładnie dziesięć domostw, które mogłyby zmieścić się wzdłuż jednej drogi, Vimarda ma zabudowę typową dla dawniejszych miast – mianowicie jest rozmieszczona na planie pięciokąta foremnego. Od wierzchołków owego pięciokąta odchodzi pięć ulic (słowa „ulica” nie należy tutaj rozumieć zanadto współcześnie; są to w istocie drogi o nawierzchni z tłuczonych kamieni, co mieszkańcom najzupełniej wystarcza, gdyż zwykle wszędzie chodzą pieszo), nazywanych zwyczajowo, idąc od najdalej na północ wysuniętej zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Wzroku, Smaku, Węchu, Dotyku i Słuchu. Przy każdej z nich mieszczą się dwa domy (co razem czyni wspomnianą już liczbę dziesięć) – po jednej i po drugiej stronie. Ulice połączone są kilkoma wąskimi ścieżkami, biegnącymi przez łąki i pola. Wszystkie pięć równej długości ulic łączy się w swoistym ortocentrum Vimardy, nazywanym Placem Rozumu. W niczym nie przypomina on oczywiście miejskich placów z kościołami i ratuszem; na wybrukowanym kocimi łbami pięciokątnym placyku mieści się tylko studnia, jednak przestrzeni jest dość, by wszyscy mieszkańcy Vimardy (których liczba nie przekracza zresztą pięćdziesięciu) mogli się tam co wieczór spotykać. Domy w Vimardzie są drewniane, o bielonych ścianach, kryte strzechą; wielkością jednak znacznie przewyższają typowe wiejskie chaty. Wszystkie stoją przodem do drogi, odgrodzone od niej podwórkiem i niskim drewnianym płotem. Vimarda nie zna elektryczności, nikt jednak za nią nie tęskni; wszyscy są zgodni co do tego, że przy świetle świec i lamp naftowych życie wydaje się prostsze. Bez cienia przesady stwierdzić można, że w Vimardzie każdy jest z każdym spokrewniony; mieszkańcy osady od wieków zawierają małżeństwa między sobą, z rzadka tylko dopuszczając do mariażu kogoś z zewnątrz; co doprowadziło do zmieszania tutejszych genów w jednorodny koktajl i wykształcenia jednolitego genotypu. Mężczyźni tutejsi, choć szczupli i wysocy, kończyny mają grubo ciosane i z wyglądu niezdarne; krótkie i jakby spuchnięte palce z prostokątnymi paznokciami (w najwyższym stopniu niezdatne, jak się zdaje, do gry na instrumentach lub jakichkolwiek sztuk manulanych); szerokie nozdrza, mięsiste wargi i masywne małżowiny uszne, dopełniające pokracznego wizerunku. Żyją długo, do późnych lat zachowując tężyznę fizyczną; umierają zwykle gwałtownie i niespodziewanie, na ogół przy pracy. Młode kobiety z kolei są filigranowe i powabne, szczupłe i wąskie w ramionach i biodrach, z małym biustem; włosy mają jasne, oczy duże i intensywnie niebieskie, nosy lekko zadarte, usta małe i bladoróżowe, przypominające delikatne koraliki. Tak wyglądają mniej więcej do ukończenia dwudziestego roku życia, a jest to czas gdy zwyczajowo wychodzą za mąż za jednego z rosłych, pokracznych mężczyzn z wioski i zaraz potem rodzą pierwsze dziecko. Wtedy niemal natychmiast puchną, tyją, włosy im rzedną, a twarz pokrywa się siecią zmarszczek, przerywaną z rzadka brodawkami. Obcy przybywają tu zdecydowanie zbyt często – dla tych, którzy nie lubią przyjezdnych, a zarazem zbyt rzadko dla tych, którzy ich lubią. Nowy przybysz pojawia się zwykle wtedy, gdy o poprzednim wszyscy zdążyli już zapomnieć. Nie inaczej było i tym razem. Pewnego upalnego dnia do Vimardy przywędrował wysoki, długowłosy mężczyzna, który przedstawił się jako Hubert. Jak miało się później okazać, imię to było dla niego zdecydowanie zbyt ciasne.
-
Przyjeżdża Mirosław Szymkowiak do domu i idzie pod prysznic. Żona łapie za jego torbę i krzyczy: -Kochanie, gdzie byłeś? -Na mistrzostwach świata. -Ale ta koszulka jest sucha i nawet nie pachnie :D
-
A podam podam, nie było mnie dwa dni:) W ogóle to pragnąłbym zwrócić uwagę szanownych czytelników na to, iż w wierszu tym dokonuje się ciekawa polemika między determinizmem, a indeterminizmem. W kontekście determinizmu Bóg okazuje się straszliwym tyranem, bo nie dość, że odbiera Jego, to jeszcze w ogóle go stwarza i nakazuje podmiotowi o nim rozmyślać, co jest już świństwem pierwszej wody. Natomiast w kontekście indeterminizmu Bóg jest nieskończenie dobry, gdyż jego rola w całej historii ogranicza się do stworzenia Jego, który to On musi być przecież istotą idealną, skoro opdmiot tak za nim szaleje.
-
Powieści część I i II [En route, Vimarda]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zaczepką? Smutno chyba żyć z takim nastawieniem do świata zewnętrznego - ktoś wystawia ci dwa w gruncie rzeczy pozytywne komentarze (bo w obydwu przyznałem, że styl masz żywy, tylko popełniasz haniebne błędy; błędy te były akurat czysto obiektywne i trudno chyba się wymigać od oskarżenia o nie), a ty natychmiast lecisz się wypłkać pod jego teksty? Zaiste, gdyby nie było to w sprzeczności z moimi poglądami - współczułbym. Ale nie współczuję. Nazywanie mędrcem kogoś, kto ma na tyle wiedzy, by wytknąć ci błędy rzeczowe, mimo wszystko swiadczy o nienajgorszej samoocenie; winszuję. Jak widać - nie uodporniłeś się na owych mędrców jeszcze w stopniu wystarczającym, by nie nazywać ich ignorantami :D O - przepraszam - chyba, że w lokalnym dwutygodniku :D Bo to i tekst - co zresztą w tych czy innych słowach napisałem w komentarzu (mówię o Grzybie) - w sam raz na lokalny dwutygodnik. Wiadomości Gliwickie albo Informator Tomaszowski... Błąd rzeczowy jest błędem zawsze (a jeśli się wędzidełko nazywa wiązadełkiem to tak, jakby się samolot nazywało choinką) - i nawet, jeśli cały świat jest zadowolony - błąd jest. Smutno tak chyba z uporem czynić to, na co się nie ma ochoty, prawda? Pisanie o seksie jest zarzutem wtedy, gdy nie pisze się o niczym więcej. W twoich tekstach (zwłąszcza w Grzybie, w Urodzinach mniej) jest tylko seks - opisany żywo, dynamicznie, z ironią, ale tylko seks. De Sade bywał (jeśli nie jest do tej pory) nazywany katalogiem wszelkich możliwych seksualnych dewiacji i stawiany obok tytułów stricte naukowych - bo tam jest nie tylko seks, tam jest przede wszystkim ponure studium psychiki. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że twoje teksty nie podzielą jego losu? To wybornie; rzecz w tym, iż sam narazie nie znam tytułu powieści i byłbym wdzięczny, jeśli mi go zdradzisz. En route i Vimarda (przy czym żadne nie jest neologizmem - pierwsze pochodzi z francuskiego, drugie z sanskrytu, więc trudno dawać komuś nań patenty) to tytuły poszczególnych fragmentów; powieść w warsztacie (do sprawdzenia) od dawna figuruje pod roboczym tytułem "A jednak się nie kręci" - który to tytuł najprawdopodobniej ulegnie zmianie - nie wiem jeszcze na jaki. No właśnie - liczyłem się z takimi komentarzami, bo sam bym taki wystawił. Po prostu publikowanie powieści w odcinkach w internecie nie jest najszczęśliwszym wyjściem (gdybym czytał w Internecie strona po stronie, kawałeczek po kawałeczku np. "Dżumę", szlag by mnie trafił). Nie mniej jednak - tekst ten ma narazie - przeliczając na format mniej więcej książkowy - jakieś 5 stron; i chyba niewiele jest powieści, w których na pierwszych pieciu stronach jest więcej akcji, niż u mnie (mam na myśli gatunek powieści filozoficznej). A szkoda; poszukiwacze błędów są bardzo mili w gruncie rzeczy, gdyż odwalają za autora czarną robotę. Co do rady - dziękuję; Cohelio nie znoszę, egzystencjalistów łykam pasjami (Camus to dopiero "nudno" - na twoją miarę - pisał). Dziękuję, nie skorzystam; jeśli czerpiesz natchnienie z własnej dupy, to coś chyba nie jest w porządku... Co do stylu - lepszą miarą językowej sprawności jest poezja niż proza. A jak cię komentują w poezji - to już sam wiesz. 1. Dziekuję, nieźle. 2. Mason nie jest jeszcze ukończony, a co za tym idzie opublikowany ani nagrodzony. 3. Mason jest dramatem niescenicznym, do czytania, o czym już ci zresztą pisałem. 4. Jeśli chodzi o nagrody za dotychczasową twórczość - to nie mam się czego wstydzić. I nie wstydzę się. -
Powieści część I i II [En route, Vimarda]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
żeby móc w pełni zdefiniować przyczynę czegokolwiek, trzeba najpierw zdefiniować przyczynę przyczyny i tak dalej, aż do pierwszej przyczyny, czyli "nieruchomego poruszyciela"; człowiek jadący pociągiem zastanawia się nad jakąś błahą przyczyną; zdaje sobie jednak sprawę z istnienia łańcucha przyczyn i dochodzi do wniosku, że rozwiązanie całego problemu w danej chwili go przerasta; a że jedzie po prawdziwe poznanie - ufa, że będzie miał w tej kwestii niedługo więcej do powiedzenia. Fakycznie, ciężki żart - bo i życie jest ciężkim żartem. -
Powieści część I i II [En route, Vimarda]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
To zakrawa na to, że pan komentator powinien poczytać popularnego filozofa greckiego - Arystotelesa. On sobie też tak cieżko żartoał - żartowniś taki. -
Dziwni ludzie - uruchomcie wyobraźnię!
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
Osatnio mam taką schizę, że wymyślam sobie dziwnych ludzi. I tak np. wymyśliłem gościa, który przepisuje ręcznie książki; który nigdy nie siada, zawsze stoi; który pije alkohol, bo tylko wtedy nie chce mu się palić papierosów; który zaraża się wszystkimi chorobami, zeby się na nie uodpornić; złodzieja, który nie kradnie, tylko zamienia... Wpadł wam kiedyś do głowy jakiś taki dziwny człowiek? A może znacie kogoś, kto zasługuje na umieszczenie na liście? Podzielcie się :) -
jakie tam żałosne, ja jestem szczerze wzruszony i pełen podziwu; zwłaszcza, gdy przełożę sobie nazwę zacnej statui na "Pierwszy w Kawałkach" :D
-
Semantyczno-estetyczne wynurzenia piętnastolatek mają moc zabijania.
-
Gucio Malutki - dramat w IV aktach
Sceptic odpowiedział(a) na marek dunat utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ponoć nieoszlifowane diamenty są brzydkie (t.zn. wyglądają jak zwykłe kamienie). Jeśli tak, to ten tekst to nieoszlifowany diament. Jest brzydki, jest brzydko napisany, ma jakąś dziwaczną formę (czemu dramat zapisujesz jak epikę?)... Ale jeśli się za niego porządnie wziąć i oszlifować, wówczas - jestem tego pewien - może powstać jedna z najlepszych miniatur w litraturze polskiej XXI wieku (i mówię to bez zbytniej przesady). A zatem do dzieła - nadaj temu brzydkiemu kamieniowi kunsztowną formę! -
Powieści część I i II [En route, Vimarda]
Sceptic odpowiedział(a) na Sceptic utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Masz rację, M., pospieszyłem się chyba trochę z wklejaniem tekstu, bo faktycznie ma błędy techniczne; zgadzam się z twoimi uwagami i wszystko postaram się poprawić - właśnie pracujemy teraz nad ostatecznym oszlifowaniem (wielu rzeczy nie wyłapałem). Mam nadzieję, że się nie zniechęcisz i zajrzysz do kolejnych części, na pewno będą bardziej dopieszczone. Pozdrawiam.