Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sceptic

Użytkownicy
  • Postów

    1 354
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Sceptic

  1. Pragnąłbym zwrócić uwagę na ciekawy stosunek poetki do Boga.
  2. Całe noce, całe dnie O Nim myśle Czy on kocha mnie? W myślach go całuje, Lecz wiem, że to marzenie, On myśli, że go kokietuje, Lecz to tylko wspomnienie. Moje mysli kraża wokół niego, Lecz on udeje niemego, niewidomego, Nie zauwaza mnie. Czasem się usmiechnie i daje, Mi nadzieje, ale z tego nic Nie bedzie, choc Go Widze wszedzie, bo Me serce krwawi, Miłość do niego mnie dławi. Ja tone w uczuciu bez przyszłości, Czy los nie ma litości? Umieram w nadzjei, że to sie zmieni! Mój drogi! Bóg był srogi wobec mnie i Pozwolił odebrac mi Cię!! /znalezione na fabrica librorum; tam wywiązała się niesłychanie ciekawa dyskusja nad tym lirykiem; ciekawe, czy tu będzie podobnie:D
  3. Tekst z dobrym pomysłem, napisany żywym językiem, jednak z błędami, które zdyskredytowałyby nawet noblistę. Cała fura interpunkcyjnych, jeden frazeologiczny (mówi się: "tu JEST pies pogrzebany", nie "TKWI") oraz jeden rzeczowy, bardzo ciężki. Panie specjalisto od pisania o fiutach, na Boga, ta część, która czasami pęka, to WĘDZIDEŁKO, nie żadne WIĄZADEŁKO! W obliczu takiego błędu czytelnik pęka ze śmiechu, ale nie z sytuacji, lecz z autora :/ Jakby poprawiać błędy, to można spokojnie wysyłać do jakiejś porno gazetki. Wydrukują. Być może nawet za przyzwoite pieniądze.
  4. stosunkowo dość późno - no bez przesady. Chociaż word na to słowo nie protestuje, zawsze zastanawiałem się, co ono oznacza; chodzi o słowo "poczym", zamiast "po czym" - proszę o wyjaśnienie. Z książką, na którą nie stać, to przegięcie; w każdym mieście są biblioteki, w których można zarejestrować się za darmo albo za symboliczne 5 zł - na to też go nie stać? Zawsze myslałem, że bohaterowie mówią do siebie tylko w telenowelach ("ach, jakże ja kocham Adama"; mówiąc poważnie - nie widziałem jeszcze chyba naprawdę porządnego filmu, w którym bohater mówiłby tak na chama całkiem do siebie); a już w książkach, gdzie swobodnie można opisać myśli bohatera bez konieczeności ich przezeń wypowiadania, to już dla mnie paranoja. i paluszki oczywiście, bo paluszki do piwa najlepsze są - podobnie jak poprzednik, nie bardzo wiem, co to jest; czy moze inaczej - wiem, że w podobnej sytuacji sam bym być może tak pomyślał; jednak w tym tekście się to kompletnie nie komponuje, bo i z czym? Jego długie, proste, zadbane włosy, opadały delikatnie na ramiona i miał taką delikatną cerę jak niemowlak - bardzo źle skomponowane zdanie. Nagrałem nawet demówkę – wrzucił po drodze - komu wrzucił? Chyba "rzucił"? Adam podłączył gitarę pod prąd - proszę mi powiedzieć, jak się podłącza gitarę pod prąd. Zaznaczam, że gitara elektryczna jest instrumentem, z którym jestem bardzo zaprzyjaźniony i nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś podłączał gitarę do prądu, ani nie słyszałem, żeby tak "skrótowo" mówił (a pracowałem w sklepie muzycznym). Był już nieźle wstawiony ale mimo to, jego palce płynęły po gryfie jak papierowe żaglówki puszczane na wodzie - w pierwszej części jest jakaś niezrozumiała dla mnie interpunkcja; w drugiej nie pasuje mi metafora, ale to w sumie czysto subiektywne. Jazzem - czemu wielka literą, przez szacunek dla tego (i owszem, zacnego) gatunku? Reasumując - dla mnie jest to zwykła opowiastka napisana nieatrakcyjnym językiem, miejscami balansująca na granicy poprawności. Brak głębszego sensu i walorów artystycznych - jeśli tak miało być, to się udało. Jeśli w założeniu miała to być wartościowa literatura, a nie przecietne czytadło - to niestety zupełnie nie wyszło.
  5. EN ROUTE Hubert był w drodze. Siedział wygodnie w fotelu obitym miękkim czerwonym pluszem i zamyślonym wzrokiem spoglądał za okno przedziału. Umyślnie wybrał miejsce tyłem do kierunku jazdy, dzięki czemu widział krajobrazy nie przybliżające się, lecz oddalające. Każde mijane drzewo, każdy kamień i każdy dom (domów zresztą – co zauważył z łatwością – było coraz mniej) znikały, czy raczej zmniejszały się nieubłaganie wzdłuż linii perspektywy do mikroskopijnych rozmiarów, zanim jeszcze zdążył im się przyjrzeć. Dawało to Hubertowi przyjemne uczucie podróżowania w nieznane i zostawiania wszystkiego, czego zaznał do tej pory, za sobą. Stwarzało też wymarzone warunki do rozmyślania. Na wiele godzin – bo droga była daleka – sześcioosobowy przedział z brązowymi ścianami i fotelami obitymi czerwonym pluszem, stał się dla Huberta prywatnym kosmosem, którego on sam był centrum. Wszystkie sprawy – ważne i mniej ważne – krążyły teraz w tej ciasnej przestrzeni po orbitach umysłu Huberta. Jednej tylko myśli starał się do siebie nie dopuścić – o tym, że ten czerwono-brązowy przedział był jednym z dziesiątków, może nawet setek tysięcy podobnych przedziałów. Pozwolił sobie zapomnieć o tym i w wyobraźni uczynił swój przedział jedynym i niepowtarzalnym. Wbrew temu, co mogłaby sugerować pewna nonszalancja Huberta w sposobie siedzenia i patrzenia za okno, nie była to podróż donikąd, bez celu. Przeciwnie – Hubert był zupełnie świadom celu podróży jak i tego, że z każdą chwilą zbliża się moment, w którym będzie musiał opuścić swój przedział; o momencie tym nie myślał ani ze szczególnym utęsknieniem, ani z niechęcią – afirmował po prostu to, że kiedyś on nadejdzie i że trzeba będzie stawić mu czoła (tak, „stawić czoła” – właśnie tego wyrażenia używał Hubert, zresztą na wpół tylko świadomie). Jechał do Vimardy, miejsca, którego nie było na żadnej mapie, do którego oficjalnie nie kursowały żadne pociągi, o którym on sam – niepospolity erudyta – dowiedział się z własnych snów (choć przez całe dojrzałe życie nie wierzył w iluminację z gorliwością, która kazała mu wyśmiewać zwolenników tej teorii). Jechał tam jako reporter, badacz, literat, jako turysta. Przede wszystkim jednak jechał tam jako poszukiwacz skarbu, jakim jest poznanie. Znał zatem cel, ale nie znał przyczyn – i w gruncie rzeczy nie chciał ich znać. Nie wiedział, dlaczego tak naprawdę jedzie do Vimardy. Mógłby oczywiście wymyślić sobie jakąś odpowiedź – wymówkę przed własną ciekawością – na przykład: że jedzie tam dlatego, że sny o tym miejscu od kilku nocy nie dawały mu spokoju. Byłaby to zresztą odpowiedź równie dobra, czy też równie zła, jak ta, że jedzie tam, ponieważ urodził się dwudziestego maja; ponieważ układ gwiazd był wtedy taki, a nie inny; ponieważ fotele w przedziale wyłożone były miękkim czerwonym pluszem. Nawet jeśli przyjmiemy, myślał Hubert, że jakakolwiek przyczyna możliwa jest do ustalenia, że pojęcie przyczynowości nie jest tylko sztuczką, jaką umysł ludzki wymyślił dla oszukania samego siebie, pozostaje jeszcze kwestia łańcucha przyczyn. Każda wszak przyczyna ma własną przyczynę, ta znów swoją i tak dalej, aż do pierwszej przyczyny – przyczyny wszelkiego ruchu, samonapędzającej, która sama już przyczyny nie potrzebuje. A zatem, myślał dalej, żeby móc z całą pewnością ustalić przyczynę mojej podróży, należałoby zacząć od ustalenia istoty absolutu, istoty Boga. Jakkolwiek pociągająca to perspektywa, odkrywanie pierwszej przyczyny na razie mnie nie interesuje. Jeszcze nie. Gdy patrzył na mijane drzewa – pociąg jechał tak szybko, że Hubert nie mógł nawet rozpoznać ich gatunku – nabierał pewności, że podróż ta odmieni go na zawsze, i że w istocie całe dotychczasowe życie zostawia za sobą. Nie było mu smutno ani wesoło – nauczył się opanowywać tak proste uczucia jak radość i smutek; wykorzystywał je tak, jak wytrawny kucharz wykorzystuje przyprawy – mieszając w odpowiednich proporcjach, otrzymywał cały bukiet rozmaitych, wymykających się opisowi emocji. Hubert rzadko podróżował, w gruncie rzeczy lubił jednak podróże. Nastrajały go zawsze refleksyjnie, pozwalały jego myślom wypłynąć na szerokie wody – a Hubert uwielbiał rozmyślać. Właśnie dlatego zawsze wybierał archaiczny środek transportu, jakim był pociąg – z szacunku dla własnych myśli. W pociągu myślało mu się najlepiej, zwłaszcza, jeśli miał przed sobą długą drogę, tak jak tym razem. VIMARDA Z zamyślenia wyrwały Huberta delikatne wstrząsy; zdążył już zapomnieć o tym, że siedzi w czerwonym fotelu w przedziale wagonu osobowego i potrzebował kilku sekund, by uświadomić sobie, że owe wstrząsy były wywołane spojeniami szyn, po których przejeżdżał pociąg. Coraz większa częstotliwość tych zakłóceń płynności jazdy świadczyła niezbicie o tym, że cel podróży był już bliski. Gdy pociąg zaczął zwalniać, Hubert powoli wstał ze swojego wygodnego miejsca. Czy to wielogodzinne rozmyślania, z których jeszcze nie do końca był się ocknął, czy też po postu ciągłe trwanie w jednej pozycji sprawiło, że całe ciało mrowiło go i z ociąganiem wykonywało jego polecenia. W uszach mu szumiało, a wszelkie dźwięki otoczenia docierały do niego przytłumione, jakby spod wody. W połączeniu z lekkimi zawrotami głowy, zrozumiałymi przy zmianie pozycji, sprawiło to, że Hubert czuł się jak we śnie; jakby sterował swoim ciałem z odległości i nie do końca mógł być pewien własnych ruchów. Niezdarnym krokiem (wszak od kilkunastu godzin nie korzystał z dobrodziejstw poruszania się w pozycji wyprostowanej na dwóch kończynach, za czym zresztą wcale nie tęsknił) opuścił przedział i wyszedł na wąski korytarz. Nie było ani śladu tłoku, tak charakterystycznego dla takich korytarzyków w chwili, gdy pociąg zwalnia już przed stacją; przeciwnie – Hubert był sam, tak samo jak całą drogę siedział sam w przedziale. Kiedy dotarł do drzwi wagonu, pociąg stał już w miejscu – zahamował wyjątkowo łagodnie, bez najmniejszych szarpnięć. Jeszcze tylko dwa kroki w dół i już obuta stopa Huberta dotykała ziemi w Vimardzie. Nadal czuł się jeszcze jak we śnie (nie wiedział, że uczucie to nie opuści go aż do końca pobytu), gdy przy wtórze huku towarzyszącego odjazdowi pociągu rozglądał się po okolicy. Gwoli szczerości zaznaczyć należy, że Vimarda – to mistyczne, wyśnione miejsce – w pierwszej chwili raczej rozczarowała niż olśniła Huberta. Nie oczekiwał oczywiście złotych gór ani podwodnych twierdz; w zasadzie sam nie wiedział do końca, czego tak naprawdę oczekiwał, na pewno jednak nie tego, co zastał. Nie było bowiem nawet chodnika – Hubert wysiadł prosto na wąską ścieżkę wydeptaną wśród bujnej trawy. Przez dłuższą chwilę stał w miejscu („na peronie”, pomyślał cynicznie, bo przecież żadną miarą nie można było nazwać tego peronem), jakby wypatrując jakiegoś niezwykłego znaku, jednak trywialność okolicy była nieubłagana; wsadził więc ręce w kieszenie (było to już u niego odruch – często sprawdzał dla uspokojenia, czy w kieszeni spodni ma portfel – tym razem jednak nie zabrał go ze sobą) i ruszy, dokąd wiodła ścieżka. Chodził niedbale, nie myśląc o dumnie wyprostowanych plecach i władczo usztywnionym karku; powłóczył nogami, skutkiem czego potykał się często - nie sprawiało mu to jednak wielkich trudności, gdyż do perfekcji doprowadził sztukę odzyskiwania równowagi i nie przewracał się prawie wcale. W połączeniu z niestarannym strojem mogło to sprawiać wrażenie, że Hubert jest człowiekiem niechlujnym - jednak nic bardziej mylnego. Owszem, był leniwy i jakiekolwiek czynności wymagające fizycznego zaangażowania wykonywał z własnej woli niezmiernie rzadko - ilekroć jednak coś już przedsięwziął, wówczas pracował z ogromnym pietyzmem, w pełni zasługującym na miano niebywałego. Ci, którzy znali go na tyle dobrze, by odkryć w nim tę cechę, rozumieli dlaczego Hubert - w rzeczywistości pedant i esteta - nie przywiązuje najmniejszej wagi do tego, jak chodzi. Chodzenie było bowiem dla niego czynnością estetycznie obojętną, a przez to niegodną jakiejkolwiek uwagi. "Chodzi się po to, żeby iść - powiedziałby zapewne, gdyby go kto zapytał - nie po to, żeby delektować się chodem". Jeśli zdaniu temu nadamy kontekst szerszy - "Żyje się po to, żeby żyć, nie po to, żeby delektować się życiem" - wówczas otrzymamy skondensowany, acz kompleksowy obraz jego osoby. Droga prowadziła z początku przez pola i łąki; Hubert z pewną radością spostrzegł ospałą krowę, leżącą na trawie w pobliżu ścieżki; uśmiechnął się nawet lekko na myśl o tym, że to pierwszy ssak, może nawet pierwsza żywa istota (zdawało mu się, że widział już lecącego wysoko ptaka, ale nie był tego do końca pewien), jaką napotkał od wczoraj. Słońce świeciło już dość nisko - zapewne było około piętnastej - lecz wciąż jeszcze grzało bardzo intensywnie – najwyraźniej już od wielu dni, gdyż piach polnej ścieżki był suchy jak pieprz, tak, że idąc, Hubert wzbijał tumany pyłu osiadającego nie tylko na butach, ale także na twarzy i włosach. Na widok zbliżającego się rzadkiego lasu doznał zatem pewnej ulgi, liczył bowiem nie tylko na cień, który dałby mu schronienie przed upałem, lecz także na panującą w lesie wilgoć, która poskromiłaby wirujące w powietrzu kłęby pyłu; nie zawiódł się ani na jednym, ani na drugim. Rzadka brzezina niespodziewanie przeszła w gęsty las sosnowy, ten z kolei skończył się gwałtownie, jak ucięty nożem. Hubert jednak właściwie tego nie zauważył, jego uwagę pochłonęło bowiem coś, co dostrzegł w oddali: człowiek siedzący na wielkim kamieniu, wpatrzony w granatową toń jeziora.
  6. Poprzednie części: En route, Vimarda. JEZIORO To, co Hubert z początku wziął za kamień, w istocie było swego rodzaju naturalną kamienną ławą z płaskim siedziskiem i niewielkim oparciem; gdy podszedł bliżej, mógł zobaczyć to dokładnie. Kiedy od tej kuriozalnej ławy dzieliło go już nie więcej niż kilka kroków, zawahał się; chwilę stał nieruchomo, jakby w obawie przed tym, by nie zburzyć spokoju siedzącego na niej człowieka. Przez moment czuł się jak przyrodnik, który ujrzał jakieś rzadkie zwierzę w naturalnym środowisku, i w którym radość z nadarzającej się wyjątkowej okazji zakłócona jest przez lęk, by okazji tej nie zaprzepaścić. Hubert nie zdziwiłby się na pewno, gdyby ów osobliwy człowiek siedzący kilka metrów przed nim, bez odwracania się zawołał go po imieniu; w gruncie rzeczy tego właśnie oczekiwał, takie zachowanie najlepiej jego zdaniem pasowałoby do okoliczności. Stało się jednak inaczej, co w pewnym sensie rozczarowało Huberta; nieznajomy obrócił głowę w jego stronę i szerokim, poufałym gestem zaprosił bliżej, czy wręcz nakazał podejść. Włosy miał długie, zmierzwione i mocno szpakowate, znacznie już nad czołem wyłysiałe; twarz okrągłą (ludzie o takich twarzach zawsze wydawali się Hubertowi sympatyczni i wylewni), przesłoniętą przez długą brodę. Hubertowi przemknęła przez głowę myśl, że do twarzy byłoby mu w chitonie; ubrany był jednak w prostą płócienną koszulę i ciemne spodnie. Zanim jeszcze Hubert zdążył dokładnie mu się przyjrzeć, nieznajomy przesunął się na kamiennej ławie, robiąc mu miejsce obok siebie; jednak z początku nie skorzystał z propozycji – stał nadal obok, dotykając dłonią zimnego oparcia ławy. Człowiek wycelował sękaty palec wskazujący przed siebie; wtedy dopiero Hubert uprzytomnił sobie na powrót to, o czym był zupełnie zapomniał – oto stał przed niewielkim jeziorem, o wodzie wyjątkowo spokojnej i ciemnej. Spróbował sobie wyobrazić, jak wygląda z lotu ptaka; ujrzał je na moment jako granatową plamkę na tle jasnozielonych łąk i ciemnoniebieskich lasów, przeciętych cieniutką wstęgą szaro-burej ścieżki. -Widzisz? – zapytał nieznajomy; głos miał piękny – mocny i dźwięczny, a przy tym tak idealnie czysty, że Hubert nazwał jego posiadacza w myślach Sokratesem; imię to w przedziwny sposób pasowało do niego, gdyż w istocie nie tylko mówił, ale nawet wyglądał jak filozof. Gdy Hubert nadał swemu rozmówcy imię, nagle poczuł się dziwnie ośmielony, jakby widział go nie po raz pierwszy, ale znał od dawna. -Woda. – odpowiedział, siadając na kamiennej ławie, niezbyt błyskotliwie i głosem jakby obcym, z zewnątrz. Sokrates uśmiechnął się – Hubert nie był pewien, czy z serdecznością, czy z politowaniem. -W samej rzeczy – woda. Mówisz tak, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie; nie słyszę w twoim głosie należnego wodzie szacunku. Czy nie zastanawia cię to, że o ile każdy o własnej matce wypowiada się z szacunkiem, o tyle o wodzie, która jest matką wszystkich matek i wszelkiego życia, mówi się czasem wręcz z pogardą? A przecież wszyscy zrodziliśmy się z wody. I nie chodzi tu tylko o to, że nasz wspólny praprzodek był potomkiem jakiejś wodnej bestii, że w istocie sławić powinniśmy nie moment zejścia z drzewa, lecz wyjścia z wody; bardziej jeszcze mam tu na myśli to, że woda żywi nas wszystkich po dziś dzień. Wszystko co żyje, żyje wodą – pokarm ma w sobie zawsze wilgoć, wilgotne jest nasienie i zarodki; nawet najsuchsze z pozoru nasiona w głębi skrywają choć odrobinę wody, i to właśnie dzięki niej uśpiona roślina ma siłę, by wzejść. Jeśli na najsuchszej z pustyń znajdzie się kropla wody – powstanie tam życie; nie bez przyczyny starożytni wierzyli, że wiele gatunków poprzez abiogenezę generatio spontea powstaje z wody; nie byli w tym wcale dalecy od prawdy. Sokrates zrobił przerwę, jakby chciał ciszą uczcić pamięć starożytnych, po czym kontynuował: -Cały rozwój gatunku ludzkiego sprowadza się do tego, by uniezależnić się od przyrody – co zresztą jest zrozumiałe i chwalebne, gdyż człowiek wyrwany z przyrody i niezależny od niej staje się istotą wszechpotężną, niemal boską – to od wody właśnie nigdy nie uda się człowiekowi uciec; a gdyby kiedyś miało się to udać, wówczas będzie oznaczało przeistoczenie człowieka w boga... Słuchasz mnie, chłopcze? Hubert nie słuchał zbyt uważnie; podobny pogląd był mu doskonale znany; zdziwiło go tylko, że nadal można przywiązywać do niego tak wielką wagę, podczas gdy na ogół był traktowany tylko jako niewielki krok w odpowiednim kierunku, jako nieudolny początek prawdziwej filozofii; przez grzeczność jednak przytaknął z nieco przesadzonym zaangażowaniem. -Nie o tym jednak chciałem z tobą rozmawiać – uciął Sokrates, nie zważając wcale na odpowiedź Huberta, po czym nieoczekiwanie zapytał: - Czy widziałeś kiedyś na własne oczy dno jeziora? -Nie widziałem – odpowiedział Hubert po chwili zastanowienia; uważał, że mógł je widzieć tylko niedoszły topielec lub nurek, a nie był ani jednym, ani drugim. -Czy zatem uważasz, że to tutaj jezioro - ma dno? Tym razem nie zastanawiał się ani chwili: -Tak, jestem tego pewien; ma je niezawodnie. -Skoro nie widziałeś go, a nawet jak sam przed chwilą stwierdziłeś, nie widziałeś dna żadnego z jezior, zatem przyjmujesz istnienie dna a priori; można powiedzieć, że nie wiesz tego na pewno, a jedynie w to wierzysz. -Nie do końca – Hubert uważał się za wprawnego w erystyce i nie lubił być przypierany do muru. – Ta hipoteza nie wymaga potwierdzenia w doświadczeniu, gdyż przemawia za nią wiele już wykonanych doswiadczeń; człowiek dotarł do dna każdego z jezior, każde dokładnie zmierzył, nigdy nie natrafiając na jezioro bezdenne; poza tym teoria, jakoby istniały jeziora bez dna, a zatem nieskończenie głębokie, jest w oczywisty sposób nie do pogodzenia z kulistością ziemi. -Na poparcie jednego a priori przywołujesz drugie i trzecie; nie masz wszak doświadczalnych dowodów ani na to, że wszystkie jeziora mają dno, ani na to, że Ziemia jest kulą. Hubert czuł się lekko poirytowany: -Owszem, sam nie wykonałem stosownych doświadczeń i nie wykonam ich, jednak bazuję na wielokrotnie potwierdzonych eksperymentach uczonych; gdybym swą wizję świata budował tylko na podstawie własnych doświadczeń, zgromadziłbym jedynie znikomą część wiedzy, którą posiadam, nie mówiąc już o tym, że w nowych warunkach byłbym kompletnie zagubiony i bezbronny. -Właśnie – przerwał mu Sokrates – zagubiony i bezbronny. Ludzie oszukują samych siebie z lęku przed uczuciem zagubienia i bezbronności. -Czy dawanie wiary powszechnie uznanym przez naukę i potwierdzonym doświadczalnie prawdom jest oszukiwaniem siebie? -A jak inaczej można to nazwać? W istocie przecież nie masz lepszego dowodu na ogromną część wyznawanych przez siebie prawd, niż to, co wyczytałeś w książkach lub co powiedział ci ktoś, kto wiedzę swą również czerpał z książek. Żyjesz fałszywym obrazem świata, a jego fałszu nie dostrzegasz tylko dlatego, że obawiasz się własnej małości i bezsilności w poszukiwaniu prawdy. Oszukujesz się, bo tak jest wygodniej; a prawda nie zawsze jest wygodna. -Czemu miałbym wątpić w prawdy powszechne – dlatego tylko, że nie wszystkie sprawdzę przez osobiste doświadczenie? -Dlatego, że nic nie jest prawdziwe dla ciebie, jeśli sam tego nie doświadczysz – Hubert nie mógł oprzeć się wrażeniu, że głos Sokratesa był dziwnie smutny, gdy wypowiadał to zdanie. – Wszystko to, w co wierzysz, a czego nie doświadczasz, jest tylko bajką, która ma uśpić umysł. Ludzie żyją takimi bajkami, rezygnując z poszukiwania prawdy, do której dochodzi się nie biernym przyswajaniem wiedzy, lecz jej czynnym zdobywaniem. Czy myślisz, że jeśli ktoś odkryje prawdę absolutną, i opisze ją w książce, a ty tę książkę przeczytasz, to również poznasz najwyższą tajemnicę? Hubert milczał długą chwilę; w końcu przyszedł mu do głowy mocny argument: -Co w takim razie z dorobkiem nauki; mam tu na myśli nie tylko przyrodników, ale głównie filozofów; czy mogę poszukiwać prawdy sam, ignorując trzy tysiące lat tradycji? Jak można być poszukiwaczem, nie znając zdobyczy innych poszukiwaczy? -Filozofów czytać należy nie po to, by przyjmować ich poglądy za własne; pogląd na wszystko trzeba wyrobić sobie samemu – nie ma oczywiście nic złego w tym, że pokryje się on z poglądem jakiegoś myśliciela z minionej epoki, trzeba go jednak odnaleźć własnym wysiłkiem. Filozofia ma nie wyrzeźbić umysł, lecz uszlachetnić go; kamień ma zmienić w złoto, gdyż rzeźba kamienna, choćby była dziełem najdoskonalszego rzeźbiarza, nie dorówna nigdy pięknem rzeźbie złotej. Filozofia czyni materię twego umysłu szlachetniejszą, lecz ukształtować ją musisz już sam. Słowa Sokratesa uderzyły w Huberta; poczuł się jak ktoś, kto całe życie spędził na poszukiwaniu zakopanego skarbu i nagle uświadomiono mu, że nie wziął ze sobą łopaty. -Hubercie – powiedział Sokrates głosem łagodniejszym, mniej karcącym; okazało się, że jednak znał jego imię – przybyłeś do Vimardy w poszukiwaniu prawdziwego poznania; zanim jednak zaczniesz go szukać, musisz zrzucić balast, by wzbić się na wyższy poziom. Musisz zapomnieć o wszystkim tym, w co wierzysz, a czego sam nie doświadczyłeś; o tym, że Ziemia jest kulą, że wszystkie jeziora mają dno, że po nocy zawsze wstaje dzień; tutaj ta wiedza nie przyda ci się do niczego. Pomyśl o człowieku pierwotnym – dla niego wszystkie jeziora były bezdenne i co wieczór zasypiał w strachu, że nowy dzień nie nadejdzie; choć żył w ciągłej niepewności, o ileż bliżej był prawdy od współczesnych ludzi. By poznać prawdę odrzuć fałszywe a priori. Tutaj, w Vimardzie, jeziora są bezdenne, Ziemia płaska i nieruchoma – dokładnie taka, jaka się wydaje zmysłom. Hubert długo wpatrywał się w granatową wodę jeziora, dopóki zrozumiał, dlaczego była tak nienaturalnie ciemna. Sokrates wstał z kamiennej ławy: -Chodź, Hubercie. Już czas.
  7. Że co proszę? Być może miałaś napisać "behawioryzm". Behawioryzm jest to teoria psychologiczna, której prekursorem jest niejaki Watson, a wedle której zjawiska psychiczne są niedostępne badaniu naukowemu i psychologia winna ograniczyć się tylko do badania konkretnych zachowań; w skrajnej postaci zakładająca, że wyższe uczucia (np. miłosć, szlachetność) w ogóle nie istnieją. Oczywiście behawioryzm znalazł swe odbicie i w poezji, i w prozie (chodzi o utwory, które nie przedstawiają głębokiego opisu psychologicznego postaci, skupiając się jedynie na ich czynach), jednak tutaj behawioryzmu na pewno nie ma. Tuszę, że chodziło ci o "strumień świadomości". Jakkolwiek - napisałaś, że "może się nie znasz". Niestety - najwyraźniej nie.
  8. wczoraj przyśnił mi się szatan od miłości piekły oczy od nadziei drżały zęby i od wiary puchły usta na dywanie kłębki nerwów na suficie krople myśli na ubraniu plamy pragnień za kołnierzem ślady wódki w trumnie - bukiet ciętych kwiatów dym z cygara w krematorium jutro przyśni mi się szatan
  9. Pijam ostatnimi czasy piwo pasjami (polecam Karpackie - Okocim Palone + 9% alkoholu) :D A sypiam raczej dobrze, dziękuję ;)
  10. Sceptic

    Vimarda

    Wiem :P A który dokładnie to akapit? Ten o chodzeniu, czy te wcześniejsze, o siedzeniu? Nie wiem dokładnie, o który "ten akapit" ci chodzi, ale skoro tylko się dowiem - obiecuję, że poprawię, co będę w stanie. Oczywiście; stosuję tutaj w ogóle dosyć ciężkawy styl (aż się boję, co by było, gdyby ktoś mi kazał narysować wykres co bardziej pogmatwanych zdań), a także - co zauważyłeś - nastawiam się także na pewną "powieściową" objętość (co oznacza w praktyce co najmniej 100 stron Worda czcionką 10 z odstępami 1 :D). Po to właśnie wkleiłem te teksty do warsztatu i po to prosiłem cię o opinię - żebyś ocenił, czy właśnie w te klocki nie przeginam (w moim odczuciu - przeginam :D). Mój - i to w zamierzeniu bardziej mój niż którykolwiek inny. Jednak gdybym powiedział, ze nie zależy mi na opiniach odbiorców, wówczas skłamałbym; zależy mi i w wielu kwestiach są one dla mnie wiążące.
  11. wczoraj przyśnił mi się szatan od miłości piekły oczy od nadziei drżały zęby i od wiary puchły usta na dywanie kłębki nerwów na suficie krople myśli na ubraniu plamy pragnień za kołnierzem ślady wódki w trumnie - bukiet ciętych kwiatów dym z cygara w krematorium jutro przyśni mi się szatan
  12. Sceptic

    Vimarda

    Zdaję sobie sprawę, Sanestisie, że taka właśnie, ujmijmy to w cudzysłów, "retardacja", może drażnić czytelnika; ale wydaje mi się, że tylko wtedy, gdy czyta się tekst w kawałkach, w internecie (gdzie szybkość jest wszak rzeczą najbardziej pożądaną); w rzeczywistości jednak takie zabiegi są w powieściach - przynajmniej w większości - rzeczą zupelnie normalną i w gruncie rzeczy pożądaną. Pomijając jakieś tandetne sensacje i kryminały, gdzie akcja toczy się strasznie szybko, akcja w powieściach na ogół jest właśnie spowalniana. Weź taką "zbrodnię i karę" (pierwsze, co mi przyszło do głowy, może być cokolwiek innego) - i porownaj, czy tam na pięciu stronach (mniej więcej tyle ma do tej pory moja powiastka) jest więcej akcji niż u mnie...
  13. Sceptic

    Vimarda

    Z zamyślenia wyrwały Huberta delikatne wstrząsy; zdążył już zapomnieć o tym, że siedzi w czerwonym fotelu w przedziale wagonu osobowego i potrzebował kilku sekund, by uświadomić sobie, że owe wstrząsy były wywołane spojeniami szyn, po których przejeżdżał pociąg. Coraz większa częstotliwość tych zakłóceń płynności jazdy świadczyła niezbicie o tym, że cel podróży był już bliski. Gdy pociąg zaczął zwalniać, Hubert powoli wstał ze swojego wygodnego miejsca. Czy to wielogodzinne rozmyślania, z których jeszcze nie do końca był się ocknął, czy też po postu ciągłe trwanie w jednej pozycji sprawiło, że całe ciało mrowiło go i z ociąganiem wykonywało jego polecenia. W uszach mu szumiało, a wszelkie dźwięki otoczenia docierały do niego przytłumione, jakby spod wody. W połączeniu z lekkimi zawrotami głowy, zrozumiałymi przy zmianie pozycji, sprawiło to, że Hubert czuł się jak we śnie; jakby sterował swoim ciałem z odległości i nie do końca mógł być pewien własnych ruchów. Niezdarnym krokiem (wszak od kilkunastu godzin nie korzystał z dobrodziejstw poruszania się w pozycji wyprostowanej na dwóch kończynach, za czym zresztą wcale nie tęsknił) opuścił przedział i wyszedł na wąski korytarz. Nie było ani śladu tłoku, tak charakterystycznego dla takich korytarzyków w chwili, gdy pociąg zwalnia już przed stacją; przeciwnie – Hubert był sam, tak samo jak całą drogę siedział sam w przedziale. Kiedy dotarł do drzwi wagonu, pociąg stał już w miejscu – zahamował wyjątkowo łagodnie, bez najmniejszych szarpnięć. Jeszcze tylko dwa kroki w dół i już obuta stopa Huberta dotykała ziemi w Vimardzie. Nadal czuł się jeszcze jak we śnie (nie wiedział, że uczucie to nie opuści go aż do końca pobytu), gdy przy wtórze huku towarzyszącego odjazdowi pociągu rozglądał się po okolicy. Gwoli szczerości zaznaczyć należy, że Vimarda – to mistyczne, wyśnione miejsce – w pierwszej chwili raczej rozczarowała niż olśniła Huberta. Nie oczekiwał oczywiście złotych gór ani podwodnych twierdz; w zasadzie sam nie wiedział do końca, czego tak naprawdę oczekiwał, na pewno jednak nie tego, co zastał. Nie było bowiem nawet chodnika – Hubert wysiadł prosto na wąską ścieżkę wydeptaną wśród bujnej trawy. Przez dłuższą chwilę stał w miejscu („na peronie”, pomyślał cynicznie, bo przecież żadną miarą nie można było nazwać tego peronem), jakby wypatrując jakiegoś niezwykłego znaku, jednak trywialność okolicy była nieubłagana; wsadził więc ręce w kieszenie (było to już u niego odruch – często sprawdzał dla uspokojenia, czy w kieszeni spodni ma portfel – tym razem jednak nie zabrał go ze sobą) i ruszy, dokąd wiodła ścieżka. Chodził niedbale, nie myśląc o dumnie wyprostowanych plecach i władczo usztywnionym karku; powłóczył nogami, skutkiem czego potykał się często - nie sprawiało mu to jednak wielkich trudności, gdyż do perfekcji doprowadził sztukę odzyskiwania równowagi i nie przewracał się prawie wcale. W połączeniu z niestarannym strojem mogło to sprawiać wrażenie, że Hubert jest człowiekiem niechlujnym - jednak nic bardziej mylnego. Owszem, był leniwy i jakiekolwiek czynności wymagające fizycznego zaangażowania wykonywał z własnej woli niezmiernie rzadko - ilekroć jednak coś już przedsięwziął, wówczas pracował z ogromnym pietyzmem, w pełni zasługującym na miano niebywałego. Ci, którzy znali go na tyle dobrze, by odkryć w nim tę cechę, rozumieli dlaczego Hubert - w rzeczywistości pedant i esteta - nie przywiązuje najmniejszej wagi do tego, jak chodzi. Chodzenie było bowiem dla niego czynnością estetycznie obojętną, a przez to niegodną jakiejkolwiek uwagi. "Chodzi się po to, żeby iść - powiedziałby zapewne, gdyby go kto zapytał - nie po to, żeby delektować się chodem". Jeśli zdaniu temu nadamy kontekst szerszy - "Żyje się po to, żeby żyć, nie po to, żeby delektować się życiem" - wówczas otrzymamy skondensowany, acz kompleksowy obraz jego osoby. Droga prowadziła z początku przez pola i łąki; Hubert z pewną radością spostrzegł ospałą krowę, leżącą na trawie w pobliżu ścieżki; uśmiechnął się nawet lekko na myśl o tym, że to pierwszy ssak, może nawet pierwsza żywa istota (zdawało mu się, że widział już lecącego wysoko ptaka, ale nie był tego do końca pewien), jaką napotkał od wczoraj. Słońce było już dość nisko - zapewne było około piętnastej - lecz wciąż jeszcze grzało bardzo intensywnie – najwyraźniej już od wielu dni, gdyż piach polnej ścieżki był suchy jak pieprz, tak, że idąc, Hubert wzbijał tumany pyłu osiadającego nie tylko na butach, ale także na twarzy i włosach. Na widok zbliżającego się rzadkiego lasu doznał zatem pewnej ulgi, liczył bowiem nie tylko na cień, który dałby mu schronienie przed upałem, lecz także na panującą w lesie wilgoć, która poskromiłaby wirujące w powietrzu kłęby pyłu; nie zawiódł się ani na jednym, ani na drugim. Rzadka brzezina niespodziewanie przeszła w gęsty las sosnowy, ten z kolei skończył się gwałtownie, jak ucięty nożem. Hubert jednak właściwie tego nie zauważył, jego uwagę pochłonęło bowiem coś, co dostrzegł w oddali: człowiek siedzący na wielkim kamieniu, wpatrzony w granatową toń jeziora.
  14. No właśnie - w mediach huczy (choć np. w polskim Internecie nikt tego oficjalnie nie potwierdza, ale słyszałem to już w RMF FM i w TV, bodajże w Polsacie) - od plotek na temat tego, że u ośmiu zawodników Ekwadoru wykryto doping. Podały to niemieckie gazety oraz - podobno - BBC. Niewątpliwie są na tym portalu więksi fani footballu ode mnie; czy mogliby zatem służyć mi odpowiedzią na następujące pytania: -Czy to prawda (czy np. ktoś ważny to zdementował lub potwierdził) -Co w takich razach czyni FIFA (dyskwalifikacja drużyny czy tylko tych zawodników, których złapano na dopingu; unieważnienie meczy)? Z góry dziekuję.
  15. Hubert był w drodze. Siedział wygodnie w fotelu obitym miękkim czerwonym pluszem i zamyślonym wzrokiem spoglądał za okno przedziału. Umyślnie wybrał miejsce tyłem do kierunku jazdy, dzięki czemu widział krajobrazy nie przybliżające się, lecz oddalające. Każde mijane drzewo, każdy kamień i każdy dom (domów zresztą – co zauważył z łatwością – było coraz mniej) znikały, czy raczej zmniejszały się nieubłaganie wzdłuż linii perspektywy do mikroskopijnych rozmiarów, zanim jeszcze zdążył im się przyjrzeć. Dawało to Hubertowi przyjemne uczucie podróżowania w nieznane i zostawiania wszystkiego, czego zaznał do tej pory, za sobą. Stwarzało też wymarzone warunki do rozmyślania. Na wiele godzin – bo droga była daleka – sześcioosobowy przedział z brązowymi ścianami i fotelami obitymi czerwonym pluszem, stał się dla Huberta prywatnym kosmosem, którego on sam był centrum. Wszystkie sprawy – ważne i mniej ważne – krążyły teraz w tej ciasnej przestrzeni po orbitach umysłu Huberta. Jednej tylko myśli starał się do siebie nie dopuścić – o tym, że ten czerwono-brązowy przedział był jednym z dziesiątków, może nawet setek tysięcy podobnych przedziałów. Pozwolił sobie zapomnieć o tym i w wyobraźni uczynił swój przedział jedynym i niepowtarzalnym. Wbrew temu, co mogłaby sugerować pewna nonszalancja Huberta w sposobie siedzenia i patrzenia za okno, nie była to podróż donikąd, bez celu. Przeciwnie – Hubert był zupełnie świadom celu podróży jak i tego, że z każdą chwilą zbliża się moment, w którym będzie musiał opuścić swój przedział; o momencie tym nie myślał ani ze szczególnym utęsknieniem, ani z niechęcią – afirmował po prostu to, że kiedyś on nadejdzie i że trzeba będzie stawić mu czoła (tak, „stawić czoła” – właśnie tego wyrażenia używał Hubert, zresztą na wpół tylko świadomie). Jechał do Vimardy, miejsca, którego nie było na żadnej mapie, do którego oficjalnie nie kursowały żadne pociągi, o którym on sam – niepospolity erudyta – dowiedział się z własnych snów (choć przez całe dojrzałe życie nie wierzył w iluminację z gorliwością, która kazała mu wyśmiewać zwolenników tej teorii). Jechał tam jako reporter, badacz, literat, jako turysta. Przede wszystkim jednak jechał tam jako poszukiwacz skarbu, jakim jest poznanie. Znał zatem cel, ale nie znał przyczyn – i w gruncie rzeczy nie chciał ich znać. Nie wiedział, dlaczego tak naprawdę jedzie do Vimardy. Mógłby oczywiście wymyślić sobie jakąś odpowiedź – wymówkę przed własną ciekawością – na przykład: że jedzie tam dlatego, że sny o tym miejscu od kilku nocy nie dawały mu spokoju. Byłaby to zresztą odpowiedź równie dobra, czy też równie zła, jak ta, że jedzie tam, ponieważ urodził się dwudziestego maja; ponieważ układ gwiazd był wtedy taki, a nie inny; ponieważ fotele w przedziale wyłożone były miękkim czerwonym pluszem. Nawet jeśli przyjmiemy, myślał Hubert, że jakakolwiek przyczyna możliwa jest do ustalenia, że pojęcie przyczynowości nie jest tylko sztuczką, jaką umysł ludzki wymyślił dla oszukania samego siebie, pozostaje jeszcze kwestia łańcucha przyczyn. Każda wszak przyczyna ma własną przyczynę, ta znów swoją i tak dalej, aż do pierwszej przyczyny – przyczyny wszelkiego ruchu, samonapędzającej, która sama już przyczyny nie potrzebuje. A zatem, myślał dalej, żeby móc z całą pewnością ustalić przyczynę mojej podróży, należałoby zacząć od ustalenia istoty absolutu, istoty Boga. Jakkolwiek pociągająca to perspektywa, odkrywanie pierwszej przyczyny na razie mnie nie interesuje. Jeszcze nie. Gdy patrzył na mijane drzewa – pociąg jechał tak szybko, że Hubert nie mógł nawet rozpoznać ich gatunku – nabierał pewności, że podróż ta odmieni go na zawsze, i że w istocie całe dotychczasowe życie zostawia za sobą. Nie było mu smutno ani wesoło – nauczył się opanowywać tak proste uczucia jak radość i smutek; wykorzystywał je tak, jak wytrawny kucharz wykorzystuje przyprawy – mieszając w odpowiednich proporcjach, otrzymywał cały bukiet rozmaitych, wymykających się opisowi emocji. Hubert rzadko podróżował, w gruncie rzeczy lubił jednak podróże. Nastrajały go zawsze refleksyjnie, pozwalały jego myślom wypłynąć na szerokie wody – a Hubert uwielbiał rozmyślać. Właśnie dlatego zawsze wybierał archaiczny środek transportu, jakim był pociąg – z szacunku dla własnych myśli. W pociągu myślało mu się najlepiej, zwłaszcza, jeśli miał przed sobą długą drogę, tak jak tym razem. CDN
  16. zalane zaschniętą krwią - tutaj umarłem. A to dopiero pierwsze zdanie!
  17. No właśnie - jeśli się komuś nudzi, czytał kilka wierszy o panu X, oraz zna jakieś ciekawe imiona męskie - proszony jest o pomoc w wymyśleniu imienia dla pana X. Ten, który wymyśli najciekawsze imię, otrzyma nagrodę ;) UWAGA: Nie mogą to być imiona z kosmosu (muszą być oficjalne polskie imiona). Opcjonalnie, poza konkursem, można się opowiedzieć za którąś z moich kandydatur (w nawiasach etymologia) HUBERT (człowiek o bystrym umyśle) HUGO/HUGON (człowiek wielkiego ducha) KLAUDIUSZ (kulawy/niepewny, wahający się) KLEMENS (łagodny, spokojny) KONRAD (człowiek, który odważnie udziela rad innym) METODY (człowiek, który wie jak właściwie postępować) RENAT (odrodzony) SEBASTIAN (szanowany)
  18. a 1939? Nie wiem, prawdę powiedziawszy, skąd te zachwyty poprzedników, bo dla mnie to wiersz wyjątkowo nieudany (chociażby formalnie - wielkie litery na początkach wersów w wierszu wolnym oraz przesadna enteroza to coś, na co mam alergię). W ogóle nie jestem tutaj na pewno obiektywny - przyznaję - ponieważ nie trawię wszelkich okolicznościówek i wierszy "na czasie". Od bycia "na czasie" jest publicystyka, a nie poezja - takie moje zdanie.
  19. AKT III Rzecz dzieje się w XXIII wieku, wszyscy noszą futurystyczne stroje; Ksiądz Dobrodziej ma sutannę o nowoczesnym wykroju, idealnie dopasowaną do ciała i ociekającą płynnym złotem. Romek – dzięki operacjom plastycznym – stał się wysokim i smukłym młodzieńcem o finezyjnie i modnie ufryzowanych włosach. Heniek ma na czole diadem, symbolizujący władzę zarządcy wsi. Ze zmian geopolitycznych – powrócił absolutyzm oświecony, odsyłając w zapomnienie demokrację burżuazyjną. SCENA I (Heniek sam na futurystycznym tronie, w nie mniej futurystycznym, świeżo wybudowanym, Pałacu Zarządcy Wsi) (tutaj następuje długo oczekiwany Monolog Heńków, mający wszelkie zadatki na to, by przejść do historii. Nie tylko dramatu. Zatem – czytać uważnie) Ach, jakże tragicznie jest być Zarządcą Wsi. Obrano mnie na to stanowisko z woli ludu, przy niewielkim tylko współudziale masonerii i jej żydowskiego złota. By utrzymać się przy władzy z wybrańca ludu, Zarządcy Wieśniaków, musiałem stać się tyranem – Zarządcą Wsi. Jakiż ból powoduje tyrania w mym czułym sercu, przepełnionym wrodzoną miłością dla bliźniego. Ach, jakże samotny czuję się w mej wieży jedynowładczego odosobnienia. Chciałbym kochać ich wszystkich, zaprowadzić na całym świecie równość, wolność i braterstwo. Tymczasem jednak – w dbałości o swój autorytet – muszę krzywdzić i ciemiężyć lud, bo gdybym choć na chwilę okazał miękkość usposobienia, gdybym dopuścił kogoś z ludu do rządów lub – co gorsza – ustanowił konstytucję i przeprowadził wolne wybory – wówczas powróciłyby zarzuty masoństwa, żydostwa i pedalstwa. Nawet jeśli nie – lud wytropiłby na pewno jakąś aferę korupcyjną ze mną w roli głównej i przeprowadził impeachment, a wtedy skończyłbym na krześle elektrycznym lub w więzieniu. Ach, jakże cierpi me czułe i kochające serce, gdy musi przywdziać maskę tyrana! Jakże doskwiera mej udręczonej duszy samotność, gdy od lat nie słyszałem pukania do drzwi mego złoto-szklanego pałacu! (słychać pukanie do drzwi) HENIEK (gniewnie) Kto śmie zakłócać spokój Zarządcy!!! KSIĄDZ DOBRODZIEJ, ROMEK (zza drzwi) Poddani Waszego Majestatu – Ksiądz Dobrodziej i Romuald. HENIEK W jakiej sprawie! KSIĄDZ DOBRODZIEJ (konspiracyjnie) W sprawie racji wsi. HENIEK (gniewnie, z patosem; grzmi) Wieś – to ja! I moja jest tylko racja! (łagodnieje; delikatnym głosem) Wejdźcie, proszę... (przestraszony, na powrót grzmi) Ale tylko na chwilę! KSIĄDZ DOBRODZIEJ, ROMEK (wchodzą, klękają przed Heńkiem z pochylonymi głowami) HENIEK (gestem nakazuje im wstać) Mówcie, jaka to ważna wiadomość każe wam mącić spokój Zarządcy. KSIĄDZ DOBRODZIEJ, ROMEK (wstają) ROMEK (wielkimi literami) Proszę Waszego Majestatu... (głos mu drży) KSIĄDZ DOBRODZIEJ Nie przynosimy dobrych wieści. Spisek, o Najjaśniejszy, spisek. Spisek wśród ludu. ROMEK Przeciwko waszemu majestatowi. HENIEK (przerażony) Spisek? To być nie może! Mówcie mi zaraz, kto za tym stoi, natychmiast każę ich uwięzić w czwartym wymiarze! ROMEK I tu jest pies pogrzebany, że się tak wysłowię za pozwoleniem Waszego Majestatu. Wszysc, jak wieś długa i szeroka, są w spisku, za przeproszeniem Waszego Majestatu, umoczeni. KSIĄDZ DOBRODZIEJ Nasze skromne osoby to ostatni sprawiedliwi w całej wsi. Ale proszę się nie obawiać, o Najjaśniejszy. ROMEK Tak jest, proszę Waszego Majestatu, proszę się nie obawiać – uchronimy świętą władzę Zarządcy przed spiskiem. KSIĄDZ DOBRODZIEJ Spiskowcy buntują się przeciwko tyranii jednostki, która stoi w wyraźnej opozycji do tradycji chłoporobotniczej. ROMEK Mówią też o kontaktach Waszego Majestatu z masonami. KSIĄDZ DOBRODZIEJ I z Żydami. ROMEK I z pedałami. KSIĄDZ DOBRODZIEJ Dlatego jedyną szansą na uniknięcie fali buntów i krwawej rewolucji jest okazanie zdecydowanego sprzeciwu Waszego Majestatu wobec masonerii, żydostwa i pedalstwa. ROMEK Oraz obrona tradycyjnych wartości chłoporobotniczych, ksenofobicznych, nacjonalistycznych... KSIĄDZ DOBRODZIEJ ...katolickich, martyrologicznych i mesjanistycznych. (pauza. Pełna powagi) HENIEK (zasępiony) Co sugerujecie? KSIĄDZ DOBRODZIEJ Zawrzyjmy triumwirat. ROMEK Nazwijmy się: Komitetem Ocalenia Wsi. KSIĄDZ DOBRODZIEJ Wydajmy odezwę: Wieś w niebezpieczeństwie. ROMEK Wspólnie ocalimy tradycję chłoporobotniczą oraz władzę Zarządcy Wsi. (pauza. Jeszcze pełniejsza powagi.) HENIEK Niech się stanie, jak mówicie.
  20. Ktoś, kto robi błędy ortograficzne, nie może pisać dobrych wierszy. Autor sie naczytał poezji, ale nie bardzo wie, jak ją pisać. Początki - ok, ale nikt nie musi tego podziwiać. Jakieś tam wyczucie jest - można pisać dalej. Ale daleka droga.
  21. Teraz prawy, ale wcześniej był lewy. Wiem, bo sam widziałem. Ja też widziałem - był lewy. Drogi założycielu tematu - do takiej szkoły to ja bym - niestety - nie chciał nawet za grube pieniadze, a co dopiero za jakiś konkurs poetycki...
  22. umiarkowany klimat dziś nie służy fronty niemieckie walczą z rosyjskimi nieliczni tylko czują skąd wiatr wieje przed burzą mózgów - cisza w szklance wódki drapaczom chmur nie brakuje pracy w kłębowiskach chmurnych straconych twarzy wpadają pod rynnę po pas po ogień w powietrzu rzucone na wiatr - drżą słowa niegroźny tylko grom z jasnego nieba
  23. Bardzo ładne zdanie, zachowam sobie w ulubionych:) Wojna wytwarza patologiczne obniżenie wartości ludzkiego życia - z tym chyba nikt nie będzie polemizował. Należy zatem bliżej przyjrzeć się pojęciu wojny i jej źródłom. Wojna, o której piszesz, to jedynie wąsko rozumiane pojęcie zbrojnego konfliktu między państwami czy grupami państw, prowadzonego ze wzgledów politycznych. Wówczas faktycznie o takiej wojnie decyduje jedynie grupka, a decyzja to pociaga za sobą konsekwencje dla milionów. Polecam ci lekturę "Lewiatana" Hobbesa. Hobbes był wprawdzie zwolennikiem silnej władzy królewskiej, ale stworzył bardzo ciekawą teorię. Otóż ludzkość w stanie "przedpaństwowym" toczyła permanentną wojnę - i zawarła "umowę społeczną", czyli ustanowiła państwo, właśnie po to, by to dawało jej ochronę i zażegnało wojny. W zamian za bezpieczeństwo ludzkość zrzekła się części wolności i praw, przekazując je państwu. To właśnie państwo wprowadziło np. zakaz zabijania - po to, by uchronić obywateli. Trochę to oczywiście nie wyszło z tym zapewnieniem pokoju przez państwo - ale czy aby na pewno bez państwa, bez jakiejkolwiek władzy, byłoby spokojniej? Nie jestem pewien. Na pewno nie błoby konfliktów na wielką skalę, w których ginęłyby niewinne miliony - ale czy sytuacja ciągłej niepewnosci i ciagłego zagrożenia - potencjalnego - ze strony sąsiada nie jest jeszcze gorsza? Jako przykład można tu chyba podać plemiona afrykańskie, nie znające państw jako takich, opierające sie na organizacji rodowej - między plemionami toczy się przecież w istocie ciągła wojna o żywność, o przestrzeń. Obserwując zwierzęta stwierdzić mozna, że taki właśnie jest stan naturalny (oczywiście można powiedzieć, że psy tępią koty, ale nie tępią siebie nawzajem - jeśli jednak wrzuci się do ciasnej klatki pięć głodnych psów i da im się miskę jedzenia wystarczającą dla jednego - czy nie pozagryzają się?). Zgodzić mogę się co do tego, że człowiek cywilizowany - o wysokim poziomie kultury, a zarazem nie muszący się troszczyć o podstawy bytu, jedzenie itd. - starał się będzie żyć z innymi w zgodzie. Ale kto ma tą kulturę mu wpoić, jeśli właśnie nie jakaś władza? Inna sprawą godną rozważenia jest to, czy człowiek w istocie nie toczy permanentnej, choć bezkrwawej wojny w swym codziennym życiu? Ilekroć bowiem chcemy coś zdobyć dla siebie - w praktyce musimy to komuś odebrać. Jeśli zdobędziemy pracę, to ktoś jej nie zdobędzie; jeśli dostaniemy się na studia, to ktos się nie dostanie. Jeśli wygramy w totolotka, to ktoś nie wygra. Jeśli będziemy pierwsi w kolejce, to ktoś będzie drugi. Jeśli dostaniemy podwyżkę - to komuś będzie zabrane (oczywiście niekoniecznie w naszej firmie, ale np. u konkurencji). Tym samym ciągle wyrządzamy - nieświadomie - jakąś krzywdę, ciągle rywalizujemy - czy nie jest to wojna? I czy tak naprawdę nie jest to wojna jeszcze straszniejsza od tej militarnej? Ważnym problemem w kwestii wartości życia jest aborcja. W ogóle jeśli przyjmujemy, że życie jest warte tyle samo, to tyle samo warta jest praca każdego, każdemu należy się taki sam udział w produkowanych dobrach... Jest to niestety utopia. Oczywiście pięknie jest wierzyć w równość ludzi i pięknie jest te ideały szerzyć; prawda jest jednak taka, że życie ludzkie nie zawsze ma równą wartość - co mozemy nawet zmierzyć przez introspekcję. Jeśli umrze jakiś bardzo stary człowiek - umrze lekką śmiercią, przeżywszy szczęśliwe i długie życie; i umrze twój mały, kilkuletni braciszek (czego oczywiście nie życzę), ponosząc śmierć pod kołami pijanego kierowcy - czy naprawdę będzie ci w obu tych przypadkach tak samo żal? PS: cieszę się; ja również uwielbiam dyskusje i chętnie zawsze wezmę w nich udział. A teraz idę na browar.
  24. Dorma - przepraszam, jaka agresja? Jest to jedna z najbardziej kulturalnych dyskusji, w jakich biorę udział na tym forum (i mam nadzieję, że Yasioo podziela tę opinię). To, ze się z kimś nie zgadzam, ma od razu znaczyć, że jestem wobec niego agresywny? Strasznie to smutne podejście do życia - uniemożliwiające chyba wszelkie samodoskonalenie! Yasioo: czy życie każdego jest warte tyle samo? Oczywiście w życiu staram się stosować tę zasadę (jakieś zasady trzeba mieć, nawet chwiejne), jednak wyobraź sobie sytuację: wojna; mamy oficera, obeznanego z technikami prowadzenia wojny i strategią przeciwnika i mamy szeregowego, który tylko trzyma broń i strzela, do kogo mu każą. Czy dane państwo wiecej straci na śmierci szeregowego, czy oficera? A jeśli jedna śmierć niesie więcej stat niz druga, wówczas ludzkie życie nie ma równej wartości. To tylko jeden z licznych przykładów i jedna z wielu interpretacji problemu. co do twojej opinii o Stalinie - popartej zresztą faktami - uważaj: w zupełności się zgadzam. Ale jeśli ktoś mi powie, że Stalin jest Mesjaszem, wówczas z nim też będę musiał się zgodzić, jeśli przedstawi konstruktywne argumenty (a tych zwolennikom stalina nie brakuje). Zacytuję z pamięci: "Do raju socjalizmu nie wejdzie się po marmurowej posadzce". Z punktu widzenia ideologii stalinowskiej, życie Stalina przypadło na okres przejściowy, a zatem burzliwy, w którym stosowanie przemocy było niezbędne - dla dobra sprawy. I ideologia ta ma bardzo silne filozoficzne poparcie (Hegla, Marksa i Lenina), że ja, jako zwykły człowiek, nie czuję się na siłach z nią polemizować. Zresztą wśród wybitnych filozofów nie brakowało ani zwolenników totalitaryzmu. Ludwik XIV, dajmy na to, był nie mniej jedynowładczy - i zapewne niektórych traktował z równym okrucieństwem - jak Stalin. Dlaczego on zapisał się jako postać pozytywna, a Stalin - negatywna? Rewolucja komunistyczna też była ruchem ludowym, a stalinizm mozna - przy odrobinie samozaparcie - pod ten ruch podpiąć. Nie zrozum mnie źle - ja nie bronię Stalina. Chcę ci tylko pokazać, że na każdą tezę - w kwestiach historycznych - znajdzie się nie mniej silna antyteza, a prawdy trzeba szukać gdzieś w środku. Niestety - nigdy się jej nie znajdzie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...