-
Postów
2 688 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Znowu ten cholerny świat budzi się przede mną. No nie. To raczej ja wstaje ponownie o takim samym poranku. Każdy podobny do poprzedniego, chociaż zupełnie inny. Ciągle w głowie kołaczą te same wiązki pytań. Na dodatek splątane w dołujący warkocz. Mam jednak nadzieję. Chcę w to wierzyć, lecz czasami nerwy nie wytrzymują. Wątpię, żeby dzisiaj było inaczej. Wiem, jestem pielęgniarką. Powinnam być do rany przyłóż. No cóż... nie zawsze potrafię, będąc często myślami gdzie indziej. Tym bardziej gdy człowiek ma do czynienia, z upierdliwym babskiem, które ciągle czegoś chce. Wiem, że jest ciężko chora i musi cały czas leżeć, ale ile można wytrzymać. Że też taką musieli na oddział przyjąć. Mam już doprawdy dosyć pokoju 22. * – Pani Helenko. Chce mi się siku. – Znowu? Kobieto! Ty już nade mną litości nie masz. Co dopiero sikałaś. – Alę muszę. – Gówno musisz. Przestań mnie denerwować i wciąż wołać. Siedź cicho, bo dostaniesz klapsa przez dupę. Ocipieć można z tobą. Ciągle myślisz o sikaniu. Pomyśl o kwiatkach. Upierdliwa z ciebie starucha. Rzygać mi się chce, gdy patrzę na twoje pomarszczone ciało. A to mi daj, a to mi zrób. Nie jestem twoją służącą. Ile razy można. Cholera by wzięła. – Helenko, słonko, mnie się naprawdę chcę. Mam zrobić w łóżko? Kupę uwalę przy okazji. – Ani mi się waż, stara jędzo. – Żartowałam. Ze sikaniem też. Przewróć mnie na prawo. Niewygodnie jak zaraza. Kości mi trzeszczą. – Rozum tobie trzeszczy, którego nie masz. Czy ty pomyślałaś, że też mam problem. – To twoja praca w mordę psia mać! – Ale kochać cię nie muszę. I niańczyć ponad miarę… i wąchać twoje starcze smrody. Znowu się ośliniłaś. Chyba zwymiotuję. – Helenko. Co z tobą? Mam zawołać inną. Aż taka nieznośna nigdy nie byłaś. Dobrze, że drzwi zamknięte. – Kto tu jest nieznośny? Ciągle trzeszczysz pyskiem jak opętana. Nie mogę się skupić na swoich myślach… pani jaśnie Mario Ocipiała. – Masz się skupiać na mnie. Za to ci płacą. – Zamknij gębę, bo przywalę. Łyknij wreszcie te cholerne tabletki, to będę mogła sobie pójść. Chociaż przez jakiś czas, nie oglądać wrednego pyska. A najlepiej się udław! – Kochana Helenko. Chcesz cukierka. Leżą na stoliku. Poczęstuj się złotko. – Chcesz mnie udusić cwana starucho? Przyznaj się. Żeby ci inną przyznali. – No coś ty. Proszę weź. Czuję, że coś cię trapi. Dlatego takaś nerwowa? – Żebyś wiedziała, że trapi. Nie wiem, czy już będę miała okazję. – A skąd mam wiedzieć, czy będziesz miała, durna dziewucho. No chyba, że posiadam szósty zmysł? – Tylko bez takich wyrażeń. Szósty. Dobre sobie. To byś musiała mieć najpierw poprzednie. – Uczę się słówek od mistrzyni – Znowu zaczynasz mi dogadywać. Po co ja tu z tobą siedzę. Na łeb mi padło, czy co? – A wiesz Helenko… też mam problem. Kosmicznej miłości. – No nie! Bo się zesram z uciechy. Czego? Z tobą rzeczywiście coś nie tak, a przecież sufit równy. I przestań ciągle powtarzać: Helenko. Obrzydziłaś mi moje własne imię! – Patrzyłam za bardzo… w gwiazdy miłości… a właściwie w jedną... i zgubiłam jakby. Nie wiem, czy zdążę odnaleźć. Spróbować przeprosić. Usłyszeć słowa przebaczenia. – Mario! Co ty mi tu chrzanisz o jakiś… kosmitach… przebaczeniach. Jesteś doprawdy pokręconym babskiem. Tylko w cyrku pokazywać takie dziwadło z tabliczką: „Nie karmić zwierząt” – A ciebie Helenko co trapi? – Gówno tobie do tego! Daj mi święty spokój. – No powiedz wrednej babie. – No… też chciałabym odnaleźć. Przebaczyć nawet. Porozmawiać. – Co z tobą? Dziwnie mówisz. – Przestań. Jesteś dla mnie za dobra. Dlaczego? – Sama nie wiem. Nie potrafię wytłumaczyć. – Widzę, że tabletki połknęłaś tą swoją brudną, pogniecioną gębą. Wreszcie mogę iść. Odpocząć od ciebie. Najlepiej na zawsze. – Życzę ci, żebyś odnalazła. – Tego samego ci życzę, Helenko. * Siedzę w domu. Dzisiaj początek urlopu. Będą mogła czas poświęcić na dalsze szukanie. Chociaż pomału tracę nadzieję. Domyślam się, że były jakieś powody. Zawsze jakieś są. Ale to nic. Wszystko wybaczę. Nawet jak nie usłyszę słowa przepraszam. Jestem strzępkiem nerwów. Właściwie dlaczego. Powinnam mieć to wszystko w dupie. Odpłacić tym samym. Jeszcze to wredne babsko. Ile krwi mi napsuło. Chociaż w sumie, co ona winna, że na niej wyładowuje swoje pokręcone emocje. No ale nic. Będę mieć dłuższą przerwę od jej towarzystwa. Słyszę dzwonek. To cholerny telefon. No tak. Za szpitala. Zaraz się dowiem, że z urlopu dupa lub coś w tym guście. – Taa… słucham. – Mamy dla pani dobrą i złą wiadomość. – Nie rozumiem. Proszę jaśniej. – Pani nas prosiła o pomoc w odnalezieniu. Tak? – Tak… chce pan powiedzieć… ojej… kurde… strasznie się cieszę. Natychmiast chce porozmawiać. Kiedy to będzie możliwe? – Niestety… mam jeszcze bardzo złą wiadomość… z ostatniej chwili. – To niemożliwe. Żartujesz ze mnie pojebańcu. Powiedz, że tak! – Przykro mi. Z tego co nam powiedziano, rozmawiała pani z matką często. A zatem nie rozumiem... – Jak mogłam rozmawiać, skoro jej nie odnalazłam? Niby kiedy? Gdzie? – W pokoju 22.
-
2
-
"Ƭ í t í Տ ɾ í t í"
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@valeria Valeria→Dzięki:)↔Niewątpliwie niewątpliwie:)→Pozdrawiam:) @Victoria Victoria→Dzięki za trójpak uśmiechów:)→Pozdrawiam:) -
°~° gdzieś na świecie żyje dama co nie cierpi wręcz ciećkania chociaż utwór znakomity nawet noblem z lekka trąca ona groźnie cedzi słowa żadne mi tu t i t i s r i t i dla mnie sprawa jest nagląca °~° ma być pies a nie piesiunio mucha tylko a nie muśka brzuch normalny żaden bźuśek każdy głupek nie głupećek wie ze racja moja słuszna °~° oraz świnek i kaczuszek sraczków kłaczków i pitulek albo zgroza pipciów rypciów piranieczek i trupiątek tak ma być bo nóżką tąpnę °~° mnie tak mierzwi to ciećkanie że po rączkach wtedy walę by mi wariat tuś pod nośkiem lepiej już nie pisiu wcale °~° oj nieznośne te kobity co nie cierpią t i t i s r i t i O•˝˝O•
-
Nasza wioska położona na odludziu, w zasadzie o każdej porze roku, wygląda malowniczo. Przynajmniej dla mnie. Dość rozległa łąka, latem pełna lawendy, dzieli nas od lasu, który stanowi nieodłączny element horyzontu. Mamy taki zwyczaj, że większość spraw wyjaśniamy we własnym gronie. Ostatnio jednak niewiele brakowało, żebyśmy ową dziwną sytuację, zgłosili na policję. Jednak starszyzna zdecydowała, że tradycji za wszelką cenę nie splugawimy. Tak dokładnie powiedział Najstarszy. A jego słowa to rzecz święta. Od jakiegoś czasu, znajdujemy zwłoki we wspomnianym lesie. Każde ciało ma poderżnięte gardło i wypatroszony brzuch. O tyle jest to znaczące, że pochodzą z naszej wioski. Całun niepokoju zakrył wszystkich, łącznie z kobietami i dziećmi. W końcu zaczęło nas ubywać, a grobów przybywać. I to w takich banalnych, skądinąd okolicznościach. Dzisiaj rada starszych podejmuje decyzję, że kolejnym, który ma sprawę obadać, będę ja. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to wystraszyło. To prawda. Wielu próbowało i niektórzy zostali na miejscu poszukiwań, ale ja akurat często do lasu chodzę. Tak po prawdzie, jestem miłośnikiem przyrody. Lubię spacerować i spoglądać na otoczenie, z prawdziwą nostalgią i zachwytem. Nie do pomyślenia, ileż to piękna można zobaczyć. A u nas tylu stolarzy. Wczesnym rankiem, zabieram trochę prowiantu na drogę i wychodzę. Mgła zaścieliła łąkę, biało szarą pierzynką. Ciepło nie jest. Odczuwam zimną wilgotność, jakby mnie ręce trupa głaskały. Jestem już blisko celu. Szumią lekko, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Niedaleko przebiega sarenka. Na chwilę przystaje i dziwnie spogląda w moim kierunku. Nagle ucieka jeszcze szybciej. Czyżby odczuwała lęk? Ale przed czym? Wchodzę między drzewa. Pierwsze skrawki promieni słonecznych, prześwitują między gałęziami, malując światłem brzasku, otaczającą zieloność. Normalnie zachwyt sięga zenitu. Od wielu słyszałem, że potrafię czerpać radość z byle czego. Las nie jest dla mnie byle czym. To prawie sanktuarium. Tylko, że teraz coś lub ktoś – jakby powiedział Najstarszy – plugawi jego świętość. Nie mogę zrozumieć, dlaczego. Słyszę za sobą dziwny szelest. Ciarki strachu, przebiegają po plecach. A podobno jestem odważnym. To coś podchodzi od tyłu i mnie ustawicznie trąca. Jakieś cholernie miękkie i śliskie. Cholera jasna. Stoję jak sparaliżowany. Zero ruchu. Muszę spojrzeć do tyłu, bo brak wiedzy o źródle lęku, to jeszcze coś gorszego. Nawet nie zauważyłem, że wiatr przybrał na sile. Spoglądam do tyłu. To tylko worek lekkich odpadków, wiatr przygnał na plecy. Oddycham z ulgą. Lecz jednocześnie wiem, że mogę być obserwowany, przez coś gorszego. Wchodzę w zacienione miejsce, schowane wśród wysokich krzaków. Zakryte z góry gałęziami drzew, jest niewidoczne, jeżeli ktoś o nim nie wie. Kiedyś przyniosłem tu wielkie lustro. W tajemnicy przed innymi. Trudno je zauważyć, ze względu na odbicia i takie samo tło. Jednak siebie w nim widzę. Tam jestem innym. Jeszcze bardziej wyczulonym na piękno. Odczuwam większą siłę. Niech tylko dorwę tego zboczeńca, to zapewne przestanie zabijać, ludzi których kocham. Mam wrażenie odpływania umysłu i jego podziału. Między drzewami, widzę cień. Niesie inny. Mniejszy. Jakby literka→T. Stoję przy wielkim strumieniu. Płynie niczym wilgotna wstążka w lesie. Ryb tutaj tyle, że mogę łapać rękami. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam przy sobie wiaderko i nóż. Do patroszenia ryb. Faktycznie. Przypominam sobie. Są prawie codziennym przysmakiem w naszej wiosce. Musiałem często przynosić. Łowienie ma jeszcze jedną zaletę. Mam czyste ciało, po kąpieli. A przede wszystkim ręce. Zmyte z brudu, nie należącego do kryształowej wody. Chociaż szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego tak pomyślałem. I co tu w ogóle robię? Chyba, coś nie tak. Strasznie wielka i ciężka ta ryba. Czyżby lustro straciło moc. Zostawię ją tutaj. * Wracam żywy do wioski, przynosząc złe wieści. Mówię, że żadnego potwora nie zapamiętałem. Doradzam, by wysłać następnego śmiałka. Może on dokona tego, czego ja nie zdołałem. Dzisiaj zachorowałem. Najstarszy zdiagnozował silne przeziębienie. Położono mnie do łóżka. Piję jakieś zioła. Niektóre rozpoznaję. Te najbardziej działające. Rano mówią, że w nocy majaczyłem w gorączce o jakiś strumieniach, atakujących śmieciach, lustrach, miejscu, nożu i wielkich rybach. * Minęło kilka dni i jestem zdrowy. Tak mnie zapewnił, wiadomo kto. Mam wrażenie jakby... wewnętrznej odmiany. Nie wiem tylko, na czym polega. Jakby coś ze mnie wyjęto lub dołożono. Jedno mnie tylko martwi. Straciłem zainteresowanie lasem. Przestałem tam chodzić. Ale za to co innego cieszy. Nie tylko mnie. Przestaliśmy znajdować trupy. No nic. Muszę wstać, bo wołają na obiad. Znowu ta dziczyzna. W kółko to samo.
-
1
-
ostrze zwątpienia w mózgu szelestem myśli swym tańcem uniki czynią lecz w rytmie serca nadziei jeszcze choć szepty śmierci w takt muzy płyną sen na kawałki tnie stal srebrzysta w umyśle rzeźbi rany głębokie wtem jakoś dziwnie graje orkiestra aż sztylet myli wciąż krok za krokiem taniec trwa nadal choć prawie cisza zwątpienie teraz przeszłości chwilką tak szczerze mówiąc niewiele słychać szelest jest martwy to echo tylko
-
1
-
sopelki łez stukają o kamień zimnego serca płomienia brak nie ogrzane ~ rozdwoić czas być albo być za horyzontem zniknąć dalej śnić ~ zastygły płacz w bezsilnej krainie żeby tak chociaż móc przez chwilę powiedzieć żyjesz
-
Tu kiedyś było Życie
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Victoria Viktoria→Dzięki:)↔Dzisiaj coś mnie tak napadło i zacząłem pisać, nie bardzo wiedząc, co napiszę za chwilę. Starałem się wczuć w sytuacje:)↔Pozdrawiam:) -
To rzecz jasna, fikcja literacka:) Wtedy cała Ziemia, zacznie drgać na okrągło, niczym podskórne nerwy drapieżcy, gotującego się w kotle zagłady. Pnie drzew, zwiążą supełki, wyciskając żywiczny kwas. Spłynie na otoczenie bulgoczącą falą, a ciała zwierząt, rozpuszczane na miękką papkę będą i wszystko, co stanie na drodze żrącej rzeki. Niewinne echa, ugoszczą w sobie, odgłosy bólu i zawodzenia, poniżane przez chichot losu. A białym barankom sunących na niebie, ktoś nożem wyciosanym z ludzkości, gardła poderżnie skutecznie. Krew zacznie nieśmiało kapać, by za chwilę obficie ściekać na ziemię, niczym gęsty strumień przeznaczenia. Miasta, łąki, góry i morza, czerwony szkarłat zaleje, a słońce coraz szybciej wirować będzie, wyrzucając wrzące cząstki na wilgotną od szkarłatu i łez ziemię, paląc wszystko wokół, aż do spopielenia. Skończy się możliwość ucieczki gdziekolwiek, gdyż bezpieczne miejsca, znikną bezpowrotnie, cholera wie gdzie. Zerwie się wicher wyjący i tak potężny, że wiele obiektów oderwanych, czy to w częściach, czy to całych, pofrunie w stronę gorejącej gwiazdy, by powrócić na ziemię, jako szary, martwy proch. Wielu, przestanie słyszeć, wielu przestanie widzieć, a niektórym ręce i nogi odpadną lub inne jakieś członki. Zewsząd zaczną napływać cząstki ciemności, niczym sprawiedliwe bumerangi, szybujące w stronę macierzy. Każdy w siebie należność wchłonie, czy będzie mu to miłe, czy wręcz przeciwnie. Powrócą do źródła, wszelkie krzywdy wyrządzone, o zwiększonej po stokroć sile. Nikt się od tego nie uchroni. Bogaty, biedny, głupi, mądry i cała reszta. Nie ucieknie w te pędy, by tam się schronić. Tylko dźwięki w ludziach pozostaną, by mogli głośno jęczeć, z bólu, rozpaczy i wszechobecnego, zdziwienia. Miasta będąc wielkim gruzowiskiem, wchłoną w siebie, przemielone zwłoki domów i to co domem nazywano, razem ze szczątkami mieszkańców. Krew nadal spływać będzie z nieba, a wielu się na niej poślizgnie, niczym na posadzce w rzeźni, aż po horyzont życia i haków, którymi bliźnich dźgali, a na które się teraz, sami nadzieją. Morza, jako wrząca magma, pochłonie wiele istnień. Ciała morskich stworzeń, wypłyną na powierzchnie, pośród pływających szczątków. Połacie kości, mięsa i skóry, unoszone przez gęsty cuchnący płyn, wypełnią puste miejsca, w szponach wiecznie głodnej śmierci. Chociaż niektóre, przeciekać będą przez palce. Wszystko co na dnie zaistniało, na powierzchnię wypłynie, jako martwe i śmierdzące. Ludzkie flaki, niczym węgorze, ocierać się będą, o skrwawione szczątki własnych win. Każdy zanim umrze, zapomni o wszystkim. Matka nie pozna swojego dziecka. Dziecko nie pozna swojej matki. Amnezja spłynie na wszystkich, niczym czarny całun, na rozkład zwłok. Lecz tylko na chwilę. Aż nastąpi koniec, bez możliwości powrotu. Ziemia stanie się nagą i pustą. Opustoszałą. Lecz podobno w jakimś nieokreślonym miejscu, uchowa się skrzyżowanie dróg. Z wirującym drogowskazem.
-
Tekst jest bardziej metaforą... —?/— przyszło mi dzisiaj głowy znów ścinać krew tryska wszędzie moczy publikę wreszcie po pracy nie moja wina leżę na łące skowronka słyszę |=| ptaszek trelami pieśń sławi piękną kwiatki pachnące zrasza wciąż strumień widzę dwie łąki słońca i tętno dalej tak jakoś patrzeć nie umiem horyzont w dali złudzenia smugą ostatni rozdział więcej nie czytam szkarłatne maki z wiatrem się trudzą motyla w bieli pragnę zapytać w przezroczystości blaski już ciemne szybuje umysł błogim spokojem błękitne świece w gwiazdy zaklęte urwane skrzydła nie fruwam nie stoję
-
@dot. Dot→Dzięki:)→Otóż to↔ Ileż to razy, człek się musi powiercić, na ''obrzeżu talerza" Lub chce:))↔Pozdrawiam:))
-
ղɑ օbɾzҽżմ եɑƖҽɾzɑ ʍíęժzყ bƖɑեҽʍ ɑ թօsíłƙíҽʍ ժzíաղҽ ϲօś թɾzყsíɑժłօ ղɑ ϲհաíƖƙę zմթҽłղíҽ ղíҽ աíҽ ϲzყ աҽjść ա թɑɾɑժę sƙօszեօաɑć օbíɑժu ϲzყ zօsեɑć օbíɑժҽʍ
-
@ais Aisiu→Dzięki:)→No i skróciłem. Aczkolwiek w sensie treści, to samo zostało:)→Pozdrawiam:))
-
––//–– gdy zmrok zapada umierają cienie czy tylko światło źródłem zbawieniem całość wzmacnia nadaje sens czasem deptane krzywione bardzo lub po troszeczku mimo tego zawsze na wierzchu zostawią ziemię samą na chwilę o świcie wrócą zmartwychwstaną
-
Siedzi w sadzie, oparty o drzewo. Tęsknota rozszarpuje serce, tylko niestety nie pamięta, za czym tak tęskni. Jest starym człowiekiem. Siwe włosy, ładnie by wyglądały na tle żółtych mleczy, gdyby nie ciemność. Niewiele rozjaśniona poświatą księżyca. Tym co go cieszy najbardziej, w tej niewyjaśnionej sytuacji, jest wszechobecna cisza. Wtłacza w niego dziwny spokój. Mało widoczne cienie niewielkich jabłoni, jeszcze bardziej go wprawiają w dziwny, melancholijny nastrój. Właśnie kolejny raz przysypia, gdy nagle słyszy, cichy odgłos miękkiego upadku. Nie ma rozeznania, czy blisko, czy daleko, gdyż oczy kleją się do powiek. Zimno nie jest. Wręcz duszno. Koszulę ma przesiąkniętą potem. Jego dom stoi blisko. Tuż za sadem. Odgłosy dobiegają ze wszystkich stron. Częstotliwość wzrasta. Mało co dostrzega. Nagle uświadamia sobie, to o czym powinien pomyśleć od razu. Jabłka spadają z drzew. Dlaczego wszystkie naraz i właśnie teraz. Znowu zaczyna przysypiać. Łowi dźwięki jakby zza mgły. Powietrze już trochę chłodniejsze. Słyszy cichy szum drzew, kołysanych przez wiatr. Wiele gałęzi zdaje się być czarnych. Jak niektóre myśli. Mimo wszystko nie wraca do domu. Jakoś nadal nie ma ochoty. Wciąż te same dźwięki, lecz jeszcze coś poza tym. Chciałby sobie naprawdę przypomnieć, za czym tak bardzo tęskni. Nic z tego. Czarna plama w mózgu, zakryła wspomnienia. Zostawiła tylko tęsknotę na wierzchu. Do niej ma tylko dostęp. Na granicy snu i jawy, słyszy nie tylko odgłosy spadania na ziemię. Po każdym upadku jeszcze coś. Jednostajny szelest przesuwania czegoś na trawie. Blisko niego. Bardzo blisko. Wnioskuje to z odgłosów szurania. Zwiększają się z każdą chwilą. Otwiera oczy. Otaczają go ze wszystkich, możliwych stron. Następne przybywają, z zaciemnionych zakamarków sadu. Czuje intensywny, słodkawy zapach. Dziwne to wszystko. Nawet w pewnym sensie, odczuwa niepokój. Jak mogły do niego przyjść? Tak same ze siebie. To przecież nieracjonalne. W głowie pojawiają się strzępki wspomnień. Dopiero wychodzą z czarnej dziury, lecz są już niedaleko krawędzi. Nagle, ni stąd ni zowąd, czuje wielki głód. Odsuwa plecy od pnia i na klęczkach podchodzi do najbliższego jabłka. Chce je złapać, lecz ono turla się do tyłu. Inne też. Jednak po chwili, bierze jedno do ręki. Pragnie ugryźć, lecz nagle rzuca na ziemię. Z owocu wystaje pełno robaków. Jabłka prawie nie widać. Ogonek się wydłuża. Jest cienki i mocny. Oplata dłoń.. Przecina. skórę. Pojawia się krew. Z pozostałymi jest to samo. Atakują zewsząd. Czuje coraz większy ból. Nie może zdjąć czarnych sideł. Dusi go przeraźliwa woń jabłek. Znowu siedzi oparty o drzewo. Zaczyna się naprawdę bać. Jest mu wszystko jedno. Nie ma sił walczyć. Wtem słyszy głos: – Coś ty stary myślał. Że same tutaj przyszły. To moja sprawka. Pamiętasz, jaki dla mnie byłeś. Ile mi naubliżałeś. Ile razy powiedziałeś, że placek co zrobiłam, tylko na śmietnik wyrzucić. Widzi przed sobą starszą kobietę. Czyżby przyszła go zawołać na kolację? Tak późno? O księżycu. I co ona mówi o tych jabłkach. Że też jej się chciało takich figli. Boli jak diabli, a w głowie piekący zamęt. – Przepraszam Cię. Wiem, że jestem różny. Ale po co wstałaś w nocy? Żeby mnie przestraszyć? Zdejmij to ze mnie. Proszę. – Bądź tu jeszcze chwile. Pójdę coś słodkiego do zjedzenia przygotować. Za jakiś czas przyjdź. – Dobrze. Przyjdę. Nie wie, co o tym wszystkim myśleć. Zachowanie kobiety, było co najmniej dziwne. I za czym on tak nadal tęskni? Robi się naprawdę zimno. Z trudem wstaje. Nie ma żadnych jabłek wokół niego i ogonków na rękach. Widocznie nie zauważył, jak je gdzieś schowała, gdy mu z rąk zdjęła. Idzie w kierunku domu. Dziwi go tylko, że nie dostrzega żadnych świateł w oknach. Czyżby prąd wyłączyli. * Siedzi w mieszkaniu. Po chwili wstaje. Zagląda do kuchni, do pokojów, do pozostałych pomieszczeń. Nic. Cisza i spokój. * Wraca do kuchni. Na jego twarzy widnieje uśmiech. A jednak. Po prostu nie zauważył na stole jabłecznika. Jeszcze nawet z blachy nie wyciągnięty. Pokusa jest zbyt wielka. A przecież pamięta, że za bardzo za tym przysmakiem nie przepadał. Teraz jest inaczej. Siada, wyciąga z szuflady nóż i wykrawa sobie kawałek. Nawet nie zauważa, że na zewnątrz już dzień. Bierze pierwszy kęs do ust… ale nic nie czuje. Bierze drugi… to samo. Na domiar złego, słyszy gwar na zewnątrz. Po chwili wbiega zdyszana wnuczka: – Dziadku. Co tak siedzisz, przy tym pustym stole. No chodź wreszcie. Jedziemy na cmentarz. Dzisiaj rocznica. Nie pamiętasz? Czekamy na ciebie przy samochodzie.
-
1
-
tak było fajnie luźno radośnie a pociągnięcia łatwe i proste życie zmieniło barwy zbyt piękne w pędzle bez włosów farby zaschnięte wypłowiał obraz prawdziwy wspólny nie kazał zwątpić lecz czas był trudny teraz tak jakoś myśli są same została rama i płótno białe lecz cóż poradzić żyć jednak warto szkicować chociaż choć nie jest łatwo
-
Tam w kąciku siedzi Drugi...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
tam w kąciku siedzi drugi lecz z myślami on się trudzi no bo taki pierwszy jeden klepie niechęć a nie biedę hej ty drugi jesteś zero durną paskudną cholerą spójrz ty na mnie ja kryształem nawet jajka lśnią mi całe panie proszę zrób coś z bucem bo normalnie go zatłukę ~ a ty w kącie przestań jęczeć bo cię w szambo wrzucę chętnie drugi ma też drugą rękę pewne sprawy są dlań święte nie nazywa wyjca gnidą lecz zaprasza go na piwo chce wybaczyć brzydkie słowa nawet mordę wycałować ale pierwszy jest zbyt święty pada drugi w zad kopnięty wtem się pierwszy dziwnie zachwiał i na jezdnię padł jak szmatka nagle zebra nie jest czysta tir przemielił we krwi kryształ choć drugiego boli całkiem to mu smutno widząc jatkę atak serca kurde molek też pożegnał się z padołem * * tak cię panie miłowałem więc ty nie psiocz na mnie wcale ty źle czynisz gdy tak mówisz … a to czemu synu? gdyż do raju ja nie wchodzę tylko jakiś durny drugi * * chociaż pierwszy też jest cały to ma problem wszak niemały no bo nawet w piekle biesy nie potrafią nim się cieszyć-
1
-
Przeczytaj mnie, proszę...
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Victoria Viktoria→Dzięki:)→To na pomyśle dawnego tekstu:)↔Pozdrawiam:) @Pan Ropuch Pan Ropuch→Dzięki:)↔Też mam zaległości w czytaniu:)↔Pozdrawiam:) @ais Aisiu→Dzięki:)→Ano. Rozumieć można różnie:)↔Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)↔No to miło, że na tak:)↔Pozdrawiam:) -
Stary Niedźwiedź wcale mocno nie śpi. Rajda się na drzewo. Odczuwa dolegliwość pnia, mimo gęstych włosów. Żeby wreszcie mógł gdzie indziej znaleźć przysmak, by na stare lata, nie być zależnym od widzi-misia pszczół. Uzyskać niepodległość. Szuraniem zesuwania budzi śpiące korniki. Wędruje sam z nadzieją. Dostrzega ogrodzoną polanę. Myśli sobie: „Czy... misie wydaje… czy znalazłem’’ Odczytuje na pniu napis: Strefa zakazana – 100 Ma w zadzie, że zakazana. Na środku stoi ogromne rozłożyste drzewo. Gałęzie oblepione gęstym, złocistym miodem, lśnią w promieniach słońca, prawie dotykając ziemi. Taranuje płot. Biegnie… dyszy spełnieniem… już blisko… blask słodzi oczy. Nie zdążył dobiec. Skończyło się drabble. ---------------------------------------------- Bonus: coraz mniej wody nade mną z chwilą kiedy płetwa grzbietowa wysunie się ponad lustro wyrosną mi cztery nóżki wyjdę na brzeg osuszę ciało zacznę iść lecz przestanę płynąć
-
1
-
Przeczytaj mnie, proszę...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
––?/–– przeczytaj mnie proszę całą książkę znasz tylko tytuł i początek lecz ty odkładasz na półkę cichutko słyszę znów słowa przeczytam jutro * zostaw za późno poparzysz ręce jestem popiołem niczym tu więcej * tak owszem możesz mnie przesypać ale już nigdy nie przeczytasz * a wystarczyła codziennie chwila żebyś wiedział jaką byłam -
Poprzedni tekst, wycofałem. Druga taka podmianka, jak tylko Tu wrzucam. ––?/–– Wchodzę na wysoką górę. Nie wiem, czy słońce za chmurami, czy po prostu robi się ciemniej. Dla mnie to nie istotne. Wiem, że muszę wejść na sam wierzchołek. Zmęczenie daje znać o sobie, z każdą chwilą. Ile drogi za mną, a ile przed? Nie mam bladego pojęcia. Spoglądam do tyłu. Wszystko wokół, spowite dziwnym rodzajem mgły. Droga wygląda podobnie. Nie potrafię określić, na czym ta inność polega. Tak samo jak umysł. Póki co, zapakowanym prezentem. Staram się odpakować. Przecinam sznurki. Szarpię. Słyszę darcie papieru. To dobry znak. Dociera do mnie, po co tu jestem. Nie mam pewności, czy ma to jakiś sens. Na dodatek zaczyna padać deszcz. Woda spływa z góry, po ostrych kamieniach. Idę boso. Dlaczego? Chyba stopy krwawią. lecz nie czuję bólu. Jeszcze nie teraz. Za bardzo jestem skołowany. Droga cholernie wąska. Po obu stronach rosną krzaki. Ciemność coraz szczelniejszym całunem, zakrywa drogę. Lecz nie na tyle, żebym nic nie widział. Mokre, błyszczące gałęzie, ocierają się o mnie, jak pokrzywione ręce śmierci. Czuję wilgotny szelest, gdy przesuwają wstrętne łapska, po materiale kurtki. Ale cóż. Będę musiał pokochać drogę, chociaż nie wiem, ile mam przed sobą. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ – Nie martw się kochanie. Na pewno wyzdrowiejesz. – Chcę w to wierzyć, ale sam widzisz jak jest. – Cholera! Muszę wyjść na chwilę. Nie wiem dlaczego. Jakiś wewnętrzny głos mi każe. – Zgłupiałeś. Nie wiadomo, ile czasu zostało. Czy tobie zupełnie odbiło? Chcę pobyć z tobą. – Właśnie dlatego chce wyjść. To znaczy... coś mi mówi, że to wiele może zmienić na lepsze. Pokonać chorobę. – Nie zostawiaj mnie dupku. Proszę. – Nic się nie martw. Zaraz wrócę. ~~~ Stoję na ulicy, patrzę w niebo i wrzeszczę jak opętany: czy istnieje szansa na ratunek? Doznaje szoku, bo prawie natychmiast, krople deszczu wystukują słowa: – ''Musisz wejść na wysoką górę. Znajdziesz tam Bezimienny Kwiat. On zmieni waszą sytuację'' – Jak to zmieni sytuację? Na jaką? Moja ukochana wyzdrowieje? Powiedz coś więcej głupi palancie. Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Przepraszam... to z nerwów. Nie gniewasz się? Dopowiedz coś więcej. Gdzie mam szukać? Chcesz, żebym zostawił ja samą, a ja w tym czasie, będę odgrywać jakąś skoczną kozicę Niestety. Głos milknie na zawsze, ale i tak jestem uradowany. Jakaś szansa istnieje. Co z tego, że zwariowana. Muszę poszukać tej góry. Tylko gdzie? Nie przypominam sobie, żeby w okolicach, było jakiekolwiek wzniesienie. Mimo wszystko wracam uradowany do żony. Powiem jej, że nie wszystko jeszcze stracone. Wchodzę do naszego domu i prawie biegnę po schodach. Nagle doznaje kolejnego szoku. Stopnie jakby zanikają. Odczuwam dotkliwy chłód. Kto powrzucał drobnych kamieni do naszego domu? Biegnę dalej. Schody zdają się nie mieć końca. Tak je w myślach nadal nazywam. Nie chcę uwierzyć, że już ich nie ma. Przecież na górze, w pokoju, leży moja żona. To mnie dopinguje do tego, żeby nie tracić sił na myślenie, tylko zwyczajnie zaufać usłyszanym słowom. Może rzeczywiście, ma to jakiś sens, którego nie pojmuję. Robi się cholernie ślisko. Mam wrażenie, że upadam do tyłu. W ostatniej chwili, chwytam poręcz... ...trzymam w ręce gałąź. Nie upadłem. Czyżbym na chwilę stracił rozeznanie? Nagle mnie olśniło zupełnie. Wiem już, jaki jest cel mojej wędrówki. Mam odnaleźć Bezimienny Kwiat. Czeka tam na mnie. U celu podróży. Droga ciągle taka sama. Jedyną zmianą jest coraz silniejszy wiatr. Słyszę wyraźnie, ocierające się o siebie, pokraczne szpony krzaków. Idę cały czas przed siebie. Nie zawracam. Choć nie mam już tyle sił, co przed początkiem wędrówki, to podpieram się laską, wyciosaną z nadziei. Wierzę, że to wszystko nie jest na próżno. Wiem... zostawiłem ją samą. Gnębi mnie to cholernie. Sumienie szarpie myśli, jak drapieżnik wnętrzności. Nie ustaje jednak w drodze. Mimo wszystko uważam, że słusznie czynię. Nagle ni stąd ni zowąd, zdaję sobie sprawę, że coś jest: nie tak. Nie z drogą, tylko ze mną. Nie chodzi o to, że wspinam się jak jakiś wariat, na jeszcze bardziej zwariowaną górę, tylko o poczucie mojego... ciała. W pierwszej chwili nie chcę wierzyć, w to co widzę. Wszakże nie dokładnie, bo ciemność nie ustępuje, ale jednocześnie nie jest tak gęsta, żeby nic nie dostrzec. Moje ręce są... starsze. Z lekka pomarszczone. Przecież mam dwadzieścia dwa lata. Coś mi tu nie pasuje. I to bardzo. Dotykam rękami twarzy. Także czuję zmarszczki. Jak długo już idę? – pytam samego siebie. Czyżby czas płynął tu inaczej? A może po prostu, starszy jestem, z każdym następnym krokiem. Nie chcę o tym za bardzo rozmyślać, bo zupełnie sfiksuję. A mam przecież zadanie do wykonania. Tylko sił zaczyna brakować. Już nie te lata, co kiedyś. Ile ich mam w tej chwili? Szkoda, że nie zabrałem lusterka. A może dobrze, że go nie mam. Wtem, kilkanaście metrów przede mną, widzę jakąś postać. Jest niewielka i ubrana na biało. Już naprawdę ledwo idę. Odczuwam skutki starości. Ona czeka na mnie. To mała dziewczynka. Trzyma coś na rękach. Podchodzę bliżej. Pyta się mnie zupełnie niespodziewanie: – Naprawisz mojego misia? – Czy naprawię... kim ty jesteś i co tutaj robisz? Sytuacja jest... jakby nie z tej ziemi. – Napraw. Proszę. Łapka mu odpada. Biorę pluszaka do ręki. Rzeczywiście. Misiowa ręka, wisi ledwo ledwo. Gdybym miał buty, to też sznurowadła. Wtedy mógłbym nimi przywiązać jak trzeba. – No co, da się? – Nie wiem jak. A poza tym, spieszę się na górę. Nie mogę tracić czasu, na naprawianie głupich misiów. Po co mi w ogóle głowę zawracasz. Przepraszam, ale sama widzisz, jak wyglądam. – Jak fajny stary dziadek. – No cóż... właśnie... przynajmniej mam pewność. – Naprawisz? Męczę się z tą całą naprawą paskudnie. Aż w końcu za pomocą cienkich gałązek, tyle o ile mi się udało. – Ojej! Dziękuję. – Daleko jeszcze do wierzchołka? Może wiesz dziewczynko. – Niedaleko. No to cześć. Rozglądam się na boki, lecz nikogo nie ma. Myślę sobie, że halucynacje w mojej sytuacji, chyba nie mogą być złudzeniem. Tylko jak rozróżnić, co naprawdę, a co nie. Dostrzegam wierzchołek. Cel podróży. Po jakimś nieokreślonym czasie, wlekąc starcze ciało, docieram do niewielkiego płaskowyżu. Szczytu góry. Jest jako tako oświetlony... tylko nie wiem czym... i pełno na nim kwiatów. To muszą być te. Tylko który jest: Ten? Słyszę z tyłu znany głosik: – Pokażę który. – Skąd się tu wzięłaś. I co tutaj robisz? – Nie jestem z... tutaj. – A skąd? – Dziadki nie powinny być takie ciekawe. Niby mi wesoło, ale nagle przypominam sobie, po co tu przyszedłem. Może potwornie źle zrobiłem. Zamiast być z nią, to idę jak czubek na pieprzoną górę, tracąc czas, który powinienem jej poświęcić. Stopy okrwawiłem, naprawiałem głupiego misia, a na dodatek, stałem się starym dziadem. Nawet jak wyzdrowieje, czy będzie takiego chciała? Wątpię. – Nie możesz wątpić. Twój wiek nie upoważnia ciebie, do gadania takich bzdur. – Wiek? Raczej wieko. Jak masz na imię? – Jestem Bezimienna. To ten Kwiat. – A niby skąd wiesz? – Bo go Misiu wskazuje łapką. Tą naprawioną. Pamiętasz? – Jakbym mógł nie pamiętać. Staruszka na górskim zboczu, przywiązującego pluszakowi łapkę, trudno określić czym. – Przestań marudzić, tylko bierz Kwiatka i zmykaj stąd. Tak musi być! – Łatwo powiedzieć. A z tobą co będzie? – Mną się nie przejmuj. – Krzyż mi dokucza, sflaczałe policzki, a w zmarszczkach chodzi mucha. – Weź się w garść. – Raczej w skórę i kości. – Podołasz. Nie biadol! – Ale... – Bo się naprawdę wkurzę. No złaź z tej góry, do jasnej cholery! – W ustach dziecka takie słowa? Do dupy z tym. Mam dość! – Spadaj! Bo tupnę nóżką! Zaczynam schodzić. Tą samą trasą, którą przyszedłem. Przestało padać jakiś czas temu. Mniej się ślizgam po kamieniach. Nadal nie wiem, ile mam lat. Na pewno nie mało, biorąc pod uwagę samopoczucie. Trzymam w ręce kwiat. Wierzę, że to ten właściwy. Tam, na szczycie, trochę w pewnym sensie odreagowałem. Pyskata to sprawiła. Kim ona jest? Wątpię, żebym się dowiedział. Idę już jakiś czas i tak samo jak przy wchodzeniu, z moim ciałem, zaczyna coś się dziać dziwnego. Jednym słowem: młodnieje. Za każdym krokiem, lat ubywa. Ręce robią się gładkie. Na twarzy nie czuję zmarszczek. Tylko Kwiat, który niosę, pomału więdnie. A byłem przekonany, że taki niezwykły, nigdy nie straci swojego blasku. Będzie wciąż taki sam. Życia nie straci. Nie wiem, czy go zdążę zanieść żonie. Na dodatek, kapie z niego krew. A ja jestem młodszy z każdą sekundą. Nie widzę siebie, ale wiem to na pewno. Dostrzegam charakterystyczną gałąź. Miejsce z którego wyszedłem. A poza tym, jest prawie jasno. Znikła ciemność. Ścieżka jest nadal wąska, lecz krzewy po bokach zakwitły. Widzę przed sobą jakby jasność. To znaczna polana. A właściwie pusta łąka. Nagle dostrzegam żonę. To musi być ona. Nie mam wątpliwości. Kiwa do mnie ręką. Podchodzę bliżej. To żadna halucynacja. Na pewno ona. Z dłoni lecą mi zwiędnięte strzępki. Widocznie spełniły swoje zadanie. Oddały swoją żywotność. Stoję blisko niej. Mówi do mnie: – Na drugi raz bądź tak miły i się nie spóźniaj. W końcu jestem twoją narzeczoną. Mamy się pobrać. Chyba nie zapomniałeś? Masz zamiar całe życie być takim spóźnialskim? – Narzeczoną? Co ty chrzanisz? Przecież jesteśmy małżeństwem od kilku lat! – Doprawdy kochanie? Traktuj mnie poważnie. Czyżbyś bredził po próżnicy? – Ale przecież... jesteś ciężko chora! Leżałaś w łóżku. – Mniemam najdroższy, że ktoś inny jest tutaj... jakby chory. Bardzo cię kocham... ale do prawdy nie rozumiem, o czym mówisz. Ja nigdy nie chorowałam. I oby tak dalej. Ta sytuacja mnie przerasta. To wszystko, co było, jest... i co będzie... o to jest pytanie. Chyba jej nie powiem o tym, jak od niej uciekłem, co przeżyłem, że byłem starym dziadem, a teraz jestem powtórnie młodym... a może jednak. Nie. To by nie miało żadnego sensu. I tak mi nie uwierzy. Słyszę jej głos: – Chyba widzisz tamtą drogę? – Widzę kochanie. – Tam jest przystanek autobusowy. Poczekamy trochę i pojedziemy. – Oczywiście. Jak sobie życzysz. Przestaje mnie cokolwiek dziwić. Nawet przystanek autobusowy na środku łąki. Stoimy i czekamy. Sceneria wokół normalna, lecz zarazem... dziwna. A poza tym, gdzie się podziała góra? – Kochanie. Widzisz? Autobus jedzie. – Widzę. – Jak przystanie, to do tego wsiadamy. – Trudno do innego, skoro będzie jeden. Wiem, że nie powinienem być taki... dowcipny, zważywszy na sytuacje, ale chcę zachować resztki świata, którego znam. Ona jest niewątpliwie moją żoną. Wiem, że ją kocham, ale... – Przygotuj się. Za chwilę wsiadamy. – Kochanie! Coś mi tu nie pasi. Jest coraz bliżej, a większy wcale. A zatem się zmniejsza. Czy aby się zmieścimy? – Zobaczymy. Podjeżdża autobus. Rzeczywiście jest mały, ale na tyle duży, że możemy wejść. Nachodzi mnie dziwaczna myśl, że inni nie mieli takiego szczęścia. A może czegoś wręcz przeciwnego? W środku jest pusto. Tylko kierowca. Moja żona jest trochę zdenerwowana. Nie wiem czemu. Popatruje po całym wnętrzu, jakby czegoś szukała. O co w tym wszystkim chodzi? Nagle słyszę zamykanie drzwi i pojazd rusza. Ukochana siedzi na siedzeniu i milczy. Jest dziwne nieobecna. Czyżby to wszystko było jeszcze bardziej pogmatwane, niż by się mogło wydawać? Czas upływa na podróży. Świat wokół, wygląda zupełnie normalnie. Zwyczajny autobus i zwyczajna łąka na zewnątrz. Niby wszystko pasuje. Oprócz ciszy. Coś powinienem słyszeć. Chociażby szum silnika. Cokolwiek. Nagle na przednim siedzeniu, coś zauważam. Siedzę trochę z tyłu, dlatego widzę jedynie część. Dopiero po jakimś czasie, dociera do mnie, na co patrzę. To widoczny fragment pluszowego misia. Ma łapkę przywiązaną sznurowadłem. Odruchowo spoglądam na swoje nogi. Jeden but ma puste dziurki. Co tu jest grane, do diabła? Przecież byłem bez butów... i o co chodzi z tym pluszakiem? Czyżbym nie pamiętał wszystkiego? Albo inaczej, niż być powinno. Postanawiam zrobić coś, co w takiej sytuacji jest w moim mniemaniu, bardzo zasadne. Idę do przodu i grzecznie pytam; – Przepraszam... ale dokąd my właściwie jedziemy? – A skąd mam wiedzieć. Jestem tylko kierowcą.
-
1
-
Kłapouszna Jestem Taka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Jan Paweł D. (Krakelura) Jan Pawe D (Krakelura)→No ta pała, to taka metafora jeno:))→Pozdrawiam:) -
latowianki latowianki toż to nowe już początki przestać mi tu goło biegać czas założyć wam jesionki marność wisi nad marnością barwne liście tam się wiercą a ogonki naderwane łabędziową skrzypią pieśnią malarz krótko dzionkowaty moczy pędzel w blasku złotym i maluje nim przyrodę gdzie są deszcze tam przeoczy powiedz listku ty mnie kochasz czy mój kolor radość sprawia tak najdroższa oczywiście lecz niestety muszę spadać spadnę z tobą przytulona skórka wiotka żyłki smutne co ty mówisz tyś jest piękna uśmiech zdobi twą szypułkę no bo wiesz tak sobie myślę tyle nas na tych gałązkach pozwól zdanie twe dokończę czas przychodzi ktoś nas strąca spójrz ty jednak wokół siebie jeszcze słońce świeci deczko chociaż właśnie w dół lecimy to odrodzi się znów piękno właśnie sobie przypomniałam tej przyrody myśli złote obiecała że wrócimy zakwitniemy znów powrotem ᵈᵒᶰᵈᶤ
-
2
-
@Jan Paweł D. (Krakelura) Jan Paweł D(Krakelura)→Dzięki:)↔Masz racje. Chciałem uzyskać efekt znużenia, gorąca itp. Chociaż muszę szczerze przyznać, że czasami, jak mi się wyobraźnia nieco rozbuja, to mam problem, by skończyć→Pozdrawiam:)
-
~~~//~~ Nieustający rytmiczny dźwięk nasącza umysł cząsteczkami snu. Wirują pod czaszką jak maleńkie kołyski, a w każdej jest trochę mnie. Faza niekontrolowanego rozróżniania otoczenia. To mój stan. Zasypiam, to znowu patrzę otępiały i tak na przemian. Odczuwam też: męczące drgania rzeczywistości. Trzęsie mną rytmicznie jak maskotką na sprężynie w czasie jazdy samochodem. Fale wylatujące z moich źrenic, są za bardzo zaspane, by się odpowiednio odbić i wrócić z rozpoznawalnym obrazem. Czasami, gdy otwieram oczy, widzę jakieś zamazane kontury czegoś. Przyćmione światło z brudnej lampy o kolorze pożółkłych palców, cichy zapach dymu i starego drewna, raz po raz słyszalne gwizdy, oraz nieustane kołysanie, wprawia mnie w błogi senny nastrój, którego jakoś nie pragnę zakończyć. Po jakimś czasie, na ile mi świadomość pozwala, podnoszę żaluzje sunące na gałkach ocznych i popatruje, gdzie właściwie jestem. Od jakiegoś czasu, z uwagi na takie a nie inne symptomy odwiedzające mózg, mam w sobie pewne przypuszczenia, które chciałbym potwierdzić. Jakbym mnie do innej epoki przeniosło. Nie mam już wątpliwości, choć nadal trochę zaspanej. Jestem w wagonie kolejowym. W takim jak drzewiej bywało. Drewniane ławki, zapach podłogi oraz specyficzny rodzaj dygoczącego klimatu, miesza się z niemilknącym rytmem. Siedzę przy prawym oknie. Na zewnątrz ciemność jest na tyle jasna, a jasność na tyle ciemna, że mogę spokojnie patrzeć, na migające obrazki. Nie męczą oczu, ale też nie są obojętne. Na ułamek sekundy coś mnie zastanawia, w tym obustronnym przemijaniu. Siedzę nadal, jakby bezmyślnie, a nieustanny stukot wybija mi w głowie rytmiczne pytanie: Co tu robisz? Co tu robisz? Co tu robisz? No właśnie: co tu robię. Może gdzieś jadę, ale nie wiem gdzie. Wsiadłem i zapomniałem. Ale dlaczego tak tu pusto? Tylko ja jeden. Samotny w klatce. Czy można z niej wyjść? Nagle coś mi przychodzi do głowy. Bilet. Poszukaj biletu. Coś może wyjaśni. Będziesz chociaż wiedział, gdzie jedziesz. Zaczynam szukać intensywnie. O dziwo, znajduję dość szybko. Na dnie trzeciej, napotkanej przez dłoń kieszeni. Niestety, nic mi nie wyjaśnia. Brązowawy kartonik zupełnie pusty z dziurką w środku. Dziurką? No tak. Wszystko jasne. Przyszedł konduktor, a ja na pół śpiący dałem bilet do skasowania i zapomniałem o wszystkim. Ale gdzie na nim stacja docelowa. Przedziurawił pusty kartonik? Patrzę na dziurkę jak sroka w gnat. Widzę, że jej średnica jest coraz większa. Tyci konduktorek, wydźwiguje się na rękach na zewnątrz biletu. Ma czerwoną czapeczkę i złośliwy uśmiech. Zaczyna powtarzać rytmicznym głosikiem, kompatybilnym ze stukaniem: – Bilecik do kontroli. – Bilecik do kontroli. – Bilecik do kontroli. Po raz pierwszy wnerwia mnie ta sytuacja. Przedzieram bilet na pół, razem z bezczelnym konduktorem, który momentalnie milknie. Malutkie flaczki brudzą rant kartonika, a na dłoniach czuję ciepłą krew. Po chwili trzymam znowu cały kartonik. Ani śladu mokrych wnętrzności. Skołowacenie daje znać o sobie. Tak naprawdę przecież nie wiem jak długo ostatnio spałem. Znowu siedzę jak otępiały, spoglądając na boki. Po jednej i po drugiej stronie przetacza się krajobraz. Coś mi znowu nie pasi. Ale głowę mam jeszcze za ciężką dla nadliczbowych myśli. Zaczynam odczuwać głód. Przypominam sobie, o dziwo łatwo, że obok leży reklamówka. Szperam w niej chwilę. Wyciągam coś miękkiego, zapakowane w zatłuszczony papier. Skwierczę owinięciem i wyjmuję bułkę z wątrobianką. Nigdy nie przepadałem za tego typu przysmakiem. Ale cóż, dobre i to. Jej specyficzny zapach, atakuje całą flanką moje dziurki nosowe, razem z zapachem dymu. Widocznie przesiąka przez ściany. Może nawet go polubię. Na poziomej klapce przy oknie leżą zdechłe muchy. Zgarniam je na podłogę, żeby mi nie obrzydzały jedzenia. Stukają głośno o podłogę. Słuch mi się wyostrzył, czy jak? Nagle widzę, że wątrobianka wychodzi z bułki, jakby szła odwiedzić pasztet. Ze wszystkich stron, wysącza: gęste, szare cielsko. Czuję ją na rękach. Jest podwójnie zimna jak trup w chłodni. Formuje z siebie małego ludzika. Ma wredną twarz, a uśmiech taki kochany, jak kiełbasiany jad. Cienkim głosikiem, powtarza zgodnie z rytmem, stukanym przez koła na wstędze szyn: – Zdechniesz tu. – Zdechniesz tu. – Zdechniesz tu. Tym razem moje nerwy tracą na ważności. Gwarancja możliwości opanowania mija. Biorę go pod but, rozmazując na miazgę. Podnoszę nogę, a on jeszcze mlaska. Wrzeszczę z całych sił: ja ci dam, wredne szare gówno z gnijącego truchła zająca! Będziesz mi tu głupoty opowiadać! Straszyć podróżnego? Mam gdzieś twoje bzdety! Że też takiego, bułka musiała nosić! Walę kilka razy nogą. Też rytmicznie. Przylega do podeszwy i jeszcze ględzi swoje, obgryzając wściekle sznurowadło: – Zdeuchniusz tu. – Zdeuchniuuuuu No wreszcie zamilkł. Muszę zjeść suchą bułkę. Nie przemówiła na szczęście. Wreszcie jarzę, co z tymi oknami. Nie można ich otworzyć. Tego się nawet spodziewałem, zważając na okoliczności. Co prawda, nadal odczuwam dziwną senność, ale nerwy mam coraz bardziej napięte. Jakby ktoś stroił gitarę, a ja byłbym strunami. Właśnie teraz skołowany mózg, znajduje się w sytuacji: napiętej do nieprzytomności struny. Jak pęknie to nie wiem co ze mną będzie. Na dodatek widzę w tej chwili, tłustą plamę na podłodze. Kształtuje napis: ''Umrzesz niebawem". Stoję przy lewym oknie. Widoczki uciekają: na lewo. Teraz stoję przy tym, co naprzeciwko. Krajobraz ucieka... też na lewo. Kombinuję, co to oznacza. Może gdybym był należycie wyspanym, to bym nie miał problemu ze zrozumieniem. Po jakimś czasie mam nadzieję, że dociera do mnie, o co w tym chodzi. Że raczej pociąg stoi, gdyż obydwie prędkości redukują się do zera. Oczywiście pod warunkiem, że są jednakowe. Lecz pewności nie mam. Przypadkowo zauważam: rączkę hamulca bezpieczeństwa. Myślę sobie, to jest to. Skończę ten koszmar. Nagle zauważam tabliczkę z napisem: [Hamulec działa tylko w tym wagonie] Działa w jadącym, czy niejadącym? A jeżeli tylko w niejadącym, to po co w ogóle jest? Chociaż fałdki mojego szanownego mózgu są nieco wygładzone, to na wszelki wypadek, nie pociągam za uchwyt. Nagle, ni stąd ni zowąd, jakby we mnie żelazna kula do rozbijania murów, wstąpiła. Biegam po całym wagonie i kopię nogą wszystkie ławki. Pluję na szyby i grożę zdechłym muchom i wygrażam wisiorkowi od hamulca. Zdejmuję but i walę nim w lampę, ale na szczęście, za słabo. Na dodatek pragnę zmniejszyć wagę pęcherza. A nie mam gdzie. Chcę stąd wyjść. Uciec z tej popieprzonej klatki. Nie wiem dlaczego akurat teraz, coś mnie napadło. Chyba dziwaczna sytuacja w oknach i ta popierdzielona klatka, tak w końcu zadziałała. Na ścianie wisi obrazek. Nie patrzę co na nim jest. Rzucam na zaoliwioną podłogę, by roztrzaskać go na miazgę. Strasznie się pocę. Pomału zaczyna brakować powietrza. Takiego niezniszczonego. Orzeźwiającego. A okien przecież nie można otworzyć. Obejmują mnie macki klaustrofobii. Jest mi duszno. Myśli obijają się o pręty niemożliwości. Biegnę do drzwi, na końcu przejścia między siedzeniami. Jakbym dopiero teraz je zauważył. Przez szybę widzę trochę wnętrza drugiego wagonu. Są w nim ludzie. Kiwam do nich. Jakby mnie nie widzieli. Siedzą jak kukły. Oczywiście drzwi są zamknięte. Te drugie naprzeciwko, też. Kopię w nich nogą i walę pięściami. W końcu oddaję mocz na podłogę i doznaję ulgi. Jakbym wysikał swoje nerwy. Siedzę już chwilę, ciężko dysząc. Wyciągam brudną chusteczkę i wycieram pot z czoła. Niby jestem spokojny, ale to nieustanne chybotanie i stukający rytm, tę spokojność nadwyręża. Teraz jakby bardziej. Nagle wpada mi do głowy genialny pomysł. Biorę reklamówkę, zwijam na ile się da w rolkę i kładę na podłogę, w przejściu między siedzeniami. Stoję nad nią i podskakuję wysoko. Foliówka zostaje dokładnie w tym samym miejscu, co moje nogi, które spadły. Przecież mogłem coś rzucić. Po co skakałem jak pajac w poplątanych sznurkach. Na domiar złego w prostokątnym cyrku. Jednak za chwilę synapsy gadają co innego: "Zmieniłeś swoje położenie wobec torów... a nie wagonu. Czy jedzie czy nie i tak spod nóg podłoga nie zwiała. Spadłeś w to samo miejsce. Musiałbyś skoczyć bardzo wysoko, by wytracić prędkość" Taa... i walnąć w sufit, by złamać kark. A to i tak, byłoby za nisko. Niespodzianie widzę szyberdach na suficie. O dziwo, da się z łatwością otworzyć. Ale nie wyjrzeć. Za kwadratową kratą dostrzegam samotną białą chmurkę na błękitnym tle. Stoję jakiś czas i patrzę w niebo, aż mnie kręg boli. Pierzak nie zmienia położenia względem okna. A nawet gdyby, to i tak bym nie wiedział, co się porusza a co nie. Baranek wskazuje, że raczej pociąg stoi. Przypominam sobie, że podobno wzdłuż ''prądu'' idzie się lżej, a ''pod prąd'', trudniej. Niestety, moje nogi są za bardzo skołowaciałe, jak mój szanowny przyjaciel: mózg. Znowu siadam i w myślach dochodzę do trzech wniosków. Po pierwsze: jadę w dwóch przeciwnych kierunkach równocześnie. Po drugie: pociąg stoi lub nie. Po trzecie: jaki z tego wniosek? Ano taki, że mam na sobie biały fartuszek, zasznurowany z tyłu razem z rękami. Wszystko na to wskazuje. Przede mną siedzi mała dziewczynka. Trzyma coś za plecami. Nagle jej oczy są jak reflektory od parowozu. Wyciąga z tyłu białe coś i razem z ciemnym dymem wydobywającym się z ust, mamrocze rytmiczne słowa: – Kaftanik. – Kaftanik. – Kaftanik. – Dla ciebie. – Dla ciebie. – Dla ciebie. Po chwili cała przeistacza się w chmurę dymu. Wchłania ją siedzenie, które zabarwia na czarno. Nad ciemną plandeką nocy, leci trochę żółtych iskier i słychać cichy gwizd. Kolejne zwidy, myślę sobie. Coś mi się nie zgadza z tym kaftanikiem. Przecież mogę rękami ruszać. Gdzieś za mgłą, nie dostrzegam ludzi w białych kitlach, lub w ogóle jakiś białych ścian. Widzę wnętrze wagonu. Tyle tylko, że jedzie i stoi równocześnie. Turkotanie kół i nieustanne drgania, mówią same za siebie. Na dodatek w przód i w tył, w tym samym czasie. Ale wesoło. Olać i już. Nawet fajnie tak. Czekać co będzie. Z umysłem lub czym? Struna została zerwana. Uderza mnie w oko, a poszkodowany - czyli ja - śmieje się z tego wesoło, na całą zakichaną klatkę. Ryczę jak kumulacja rechotu żab. I to sam do siebie. Zlęknione echo, biega jakiś czas po kątach, by po chwili przycupnąć spłoszone na lampie. Mam wrażenie, że puka paluszkiem w czoło, popatrując na mnie znacząco. Rzucam w nie butem. Na podłogę lecą kawałki szkła. Ustawiają się jeden za drugim. Widzę, że biegają w kółko, radośnie popiskując: ''Jedzie pociąg z daleka...'' Z tego można wysnuć następny wniosek: albo ja zwariowałem, albo wagon. ::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::: – Pobudka! Koniec! Wygrzebuję się z lepkich myśli, w które znowu wpadłem, jak mucha do kleju. – Bardzo panu dziękujemy. Wziął pan udział w eksperymencie. Dostanie pan to co należy. – W eksperymencie? Niby jakim? – Zachowanie człowieka, w sytuacji nie zgodnej z ogólnie przyjętą logiką. – Aaa... w dwóch kierunkach... – Chociażby. Inne aspekty były bardziej ukryte. Tego pan nie musi wiedzieć. – A to za oknem. W przeciwnych kierunkach? – Dwa ekrany. Tyle mogę powiedzieć. – A gadający pasztet? – Pasztet? Mówił? – Jeszcze jak. Musiałem go z buta... – Poszło lepiej, niż myśleliśmy. Chociaż dziwne. Tego nasza kamera na żywo... nie zanotowała – To już wasze zmartwienie, nie moje. A wstrząsy, turkotanie kół? – Odpowiednia konstrukcja. Pan by chciał za dużo wiedzieć. Pan dostanie co trzeba i o wszystkim zapomni. Chcemy mieć pewność. +==============================================+ Wszystko jakby za mgłą. Nagle zakłóca ją ciemny kształt. Rozpoznaje. Wiem co to jest. Zbliża się do mnie. Wchłania moje ciało. Nagle coś go zasłania. Dostrzegam przed sobą srebrzystą powierzchnię z wystającym bolcem. Wiem, że druga czai się z tyłu, jak wściekłe zwierzę. Tracę pomału świadomość. Słyszę głośny trzask. Odczuwam paskudny ból we flakach brzucha, by po chwili poczuć się lżejszym. Przez moje ciało, szybuje okrągła mgła. Pochłania mnie ciemność. Dociera do mnie jakby z oddali, ten przeklęty rytmiczny dźwięk. Zanika coraz bardziej. Jakiś czas jeszcze słyszę, jak koła wystukują słowa: skasowany... skasowany... skasowany...
-
1
-
Już od wielu dni, wysuszone usta natury, skwierczą niczym suche pergaminowe liście. Zagryzają wszelkie stworzenie nie tylko zębem czasu, ale też kleistym żarem, wydobywającym się z otwartej jaskini. Ściany odarte z wilgoci zapragnęły zemsty. Cząsteczki rozpalonego oddechu, wgryzają się w każdą, nawet najmniejszą przestrzeń, prowadzącą do wnętrza rozgotowanych egzystencji. Bezwilgotne, wirujące odrobinki piasku, dopełniają reszty zniszczenia. Owady pieką się na rusztach. utkanych z suchych korytek, wyrzeźbionych z popękanych parodii strumieni. Tu i ówdzie słychać ostatnie ciche trzeszczenia. To białe motyle w końcowej fazie lotu. Za kilka sekund, skrzydła zamienią się w pył. Osądzie na suchych łodygach i zwiędłych kwiatach. Bezlitosne dłonie Słońca, nieustannie zdzierają z pola wilgotną skórę, z suchym mlaskaniem pękających bąbli. Skwierczy przez chwilę niczym jajecznica na patelni, by w końcu wypalić się całkowicie, aż do szarego, lepkiego popiołu. Przysypuje on gorące truchła polnych myszy, ścieląc na nich miniaturowe Pompeje, na kształt szarych, trupich wybrzuszeń. Ostatnie podrygi wspomnień deszczu, kapią suchymi kroplami gorąca. Czysty błękit nieba, rozpaloną kulistą brzytwą, wypala z ziemi nasionka nadziei. Malowanie obrazu dobiega końca. Wrzące wstążki farby ściekają z pędzla. Za chwilę nawet on będzie wyschnięty. Pionki spalone. Koniec gry. Niedaleko jest wilgotny las. Żar było umierać, będąc tak blisko.