-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Doznaje przebudzenia, lecz nadal odczuwam nie wesołe symptomy strasznego snu. Czcigodne stopy obcięto laubzegą. W tym problem, że moje. Na dodatek szajsem z przeceny bez trzech zasadniczych zębów. Przez to operacja trwała długo i boleśnie, a ja kwiczałem na całe łóżko, niczym zarzynane cokolwiek. Haczyło paskudnie, gdy rzępolił po piszczelach. A zatem logistycznie, istne dno. Najgorsze, że obcięto i wyrzucono na hałdę śmieci, razem z nowymi butami, na które ciułałem przez całe życie. Ileż to razy musiałem wtykać różowej śwince, prosto w wąską dziurkę? Skąd mam wiedzieć? Nie pamiętam z tej całej zgryzoty. Aż wreszcie nazbierałem. I co? I gówno! Nie mam stóp. A pościel pobrudzona skrzepłą zerówą. Dobrze, że to tylko sen. Leżę na łóżku i dyszę ze szczęścia. Chociaż noc i powinienem spać. Mam całe i zdrowe. Buty stoją cichutko przy prosiaku. Pilnuje, żeby nie odeszły zakochane w szewcu. Żebym znowu nie musiał płakać cichutko, prosto w jaśka pod głową. Szarpał mnie za czuprynę guzikami od poduszki. To w sumie dobrze. Przerwał rżnięty sen. A może jemu też obcinano rogi? Wtem słyszę plaśnięcie. Na ścianie, blisko sufitu, dostrzegam rozpaćkane jajo. Nie wiem kto rzucił i skąd. Z maśtyki powstaje kurczątko o stu nogach. Pierwszy raz widzę takie dziwo, w międzyczasie licząc. Ptaszek bębni w skorupki, jakby do wojny szykował lot. Faktycznie leci, ale prosto na mnie. Wlatuje pod kołdrę i po chwili wylatuje, uderzając o portret pradziadka. Kurczę spada na podłogę z martwicą mózgu, bo nadziane na fajkę. Odchylam narzutę i sapię z ulgą. Mieszek cały. Krewny co wisi też sapie, bo wnerwiony. Wyłazi z obrazu. Idzie w moim kierunku, grożąc laską z truchłem ptaka na końcu. Sięgam po rozpuszczalnik i pradziadka dosadnie rozcieńczam. Stary pryk mimo wszystko, wskakuje raźnie na godne miejsce, kołysząc obrazem. Rodzinny członek między ramkami, dla zachowania pozorów. Nagle słyszę skrzypienie. Przecież wczoraj zawiasy smalcem smarowałem, jedząc suchą pajdę chleba. Spoglądam na uchylone drzwi. Zaspanym oczom nie wierzę. Przylepiona jest do nich paskudna zjawa. Dynda jak ryba na haku i skrzypiąco narzeka. Drzwi też skrzypią, lecz nie marudzą. – Miałam cię straszyć. Wyrobić normę. I dupa z tego. Drzwi mnie przylgnęły. Co mam biedna począć? – Byle nie drugą taką samą – dopowiadam pospiesznie. – Co? Mniejsza z tym. Wielkie Straszydło da mi po premii. Poradź coś. Proszę! Wychodzę z wyra. Podchodzę do zjawy. Rzeczywiście. Koszmarny balsam na oczy. Włosy w nieładzie, a okulary odgryzają ucho. Mówię do niej czule, głaszcząc po twardych kłakach: – Chcesz, to cię pobujam na tych drzwiach. Fajnie pojeździć w te i wewte. Zawrotu głowy dostaniesz. O troskach zapomnisz – Ale ja nie mam całej głowy. – Fakt. No cóż. Zapomnisz połową. Zaczynam ją bujać, lecz nagle niewdzięczna mara, mająca w cuchnącym oddechu moje litościwe serce, roztwiera paszczę i rzuca zębami prosto w twarz, której jestem właścicielem. Żółte, krwawe siekacze dzwonią niczym dzwoneczki na saneczkach, bo rozwarłem gębę ze zdziwienia. Myślałem, że będzie wdzięczna za bujanie. Ale gdzie tam. Nie chce wredna stracić wypłaty. Stroszy groźnie wąsy i pypcie na wardze. A na każdym z nich kropelka cuchnącej mazi. Dosyć mam tego. Trzaskam drzwiami odwrotne, rozmazując zjawę na ścianie. Spływa z niej i nadal zawodzi, jaka to biedna i niezrozumiana. Lecz mimo że płaska, to nadal żywotna. Ciekawe czym zawodzi skoro jej szczękę nadepnąłem, aż donośnie chrupnęło. Kilka zębów wyleciało spod podeszwy, niczym z procy. Poleciało na tapczan na którym przed chwilą leżałem. A teraz leżą zwłoki. Nagle i niespodziewanie zęby zyskały i zaczynają gaworzyć. Masz ci los. Takie w połowie żywe. Wnerwia mnie to. Co dopiero wczoraj nową pościel zaścieliłem. I już pobrudzona niekompletnym ciałem. Mówię bardzo grzecznie: – Proszę mi się tutaj nie rozkładać. To mój tapczan na którym śpię. – Jakoś tego nie widać – odpowiada trup. – Proszę mnie nie wnerwiać, bo postraszę bardziej. Dotarło? – Spadaj z tego wyra i to bez żadnej zwłoki! Nie zastraszysz takim wyglądem. Mam w rodzinie żywych krewnych, którzy wyglądają gorzej. Słyszę jak coś kapie. To pewnie z ciebie. No oczywiście! Jakieś żółtawe obrzydlistwo. Na świeżo umytą podłogę. A sio mi stąd. – To żadne obrzydlistwo. Wypraszam sobie. Mam katar sienny. Leci mi z nosa. Masz może chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi? Ach te lata dziecięce. Wyobraź sobie, że pewnego razu, gdy jeszcze byłam małą dziewczynką... – To ty jesteś kobietą? – A co? Nie widać? – Nie. Znaki rozpoznawcze zgniły. – Ojej! Niech spojrzę. Faktycznie. Ale chusteczkę możesz dać. – Ja ci dam chusteczkę. Lepiej zakryj plamy pośmiertne. Wyglądają gorzej niż jeleń na rykowisku. – Spadaj z moich plam. Sam jesteś jeleń. Widziałam… i też masz plamy, palancie! A będą gorsze. Prędzej czy później włożą cię do trumienki. – Sama jesteś trup miękki. – Powiedziałam: do trumienki. – Akurat! Spłonę i już. – Ojejku! Wrażliwy przyszły popiołek. Zaraz łezkę uronię. Cholera jasna, znowu z nosa cieknie. – A to ciekawe. Ty nie masz nosa. Jakieś strzępy. Chociaż właściwie lepiej nie wstawaj. Z lekka falujesz. Zapewne na połaciach białych robali. Gdy wstaniesz, to wyskoczą. Do diabła, przyciskaj! Obłażą mnie! –Ty lepiej tyle nie pierdziel, tylko spójrz za siebie. Spoglądam za siebie. Szczątki zjawy uciekają na podłodze, przed szkieletem kota. Goni ją po całym pokoju. Dzwoni przy tym przeraźliwie, bo kości luźne , a przez to dźwięczne. Na dodatek tak samo jak zwłoki, przecieka niemiłosiernie. Chyba też zakatarzony. Taki biało czerwony. Ani trochę mięsa, nawet wąsów. Prześladowca też ma problem. Ściga go stado szczurów. Zyskują przewagę, gdyż do połowy same gnaty, ale od połowy zdrowe ciało. Tam gdzie pysk i ostre zęby. Otaczają zjawę i kota. Całe mieszkanie jest zapaskudzone nie wiadomo czym. Kot staje słupka, wyrywa swój piszczel z piersi i wtłacza w oko szczurowi. Ten skrzeczy, ale nadal atakuje. Trup na tapczanie coraz bardziej wstaje. Jest w wielkim strachu, że go śmierć dopadnie. Zjawa wskakuje na sufit. Niestety, pająki zaczynają atakować. Nie takie zwykłe. Mają włochate kółka zamiast nóżek. Zaiwaniają po suficie tak szybko, że widzą tylne plecy, swoich własnych części napędzających. Kot nadal biega po mieszkaniu. Szczury dopadają trupa. Ten zdejmuje czaszkę i wali gdzie popadnie, nie widząc w co. A mnie obłażą robale. Mam wrażenie, że jestem w płaszczyku z wilgotnych obleśnych klusek. Jakby tego było mało, słyszę pukanie do drzwi. Na dodatek przez: ó zamknięte. Dlatego nie wiem, czy otworzyć. Może to proroctwo jakieś. Właśnie teraz, kiedy mam znamienitych gości. Jednak otwieram. W progu stoi sąsiad. – Witam sąsiada – rzecze uprzejmie. – Franię przyniosłem. Naprawiona jak obiecałem. – Widzę. – Fajny szlafrok. Taki… pulsujący… jakby żywy. A które z nich to guziki? Nie jarzę. – Co?… taa… Akurat teraz. Mam trochę zamieszania w pieleszach domowych. – Faktycznie… ale naprawdę działa. Proszę chociaż odebrać i podziękować. – A co tam stuka w środku? – Gdzie? Kładę rękę do pralki. Wyciągam głowę jego żony. Gada coś, ale nie rozumiem co. –Głowy twojej starej nie potrzebuję. Z resztą… kto wie. – No wiesz. Ona tak często... kładzie głowę do bębna pralki automatycznej, gdy chce włosy umyć. Widocznie przez pomyłkę wrzuciła do frani. Ja tylko program nastawiam i sobie idę. Wnerwia mnie stukanie. – Ciekawe jak tułów do głowy trafia po wszystkiemu? Przecież nie widzi gdzie idzie. – Ale głowa w pralce tak. To znaczy… w automacie. Krzyczy zza szyby: jestem tutaj kochanie!! W ten sposób naprowadza resztę ciała, by mogło zadokować. – Aha… rozumiem. A teraz już idź. Widzisz sam, co tu za plecami mam. – Nie bardzo, bo zasłaniasz. Może w czymś pomóc? – Mało mi szkarad po pokoju biega. Jeszcze twoja gęba potrzebna. Spadaj i dzięki za pralkę. Sąsiad bierze pod pachę głowę, dyndającym kawałkiem krwawego kręgosłupa i wychodzi. Prawie by upadł na mokrym, ale nie. Idzie dalej. Chyba trochę zamroczony moim zachowaniem, bo nie zauważył, że mu pająk ucho obżera do gołego ślimaka, a kółka włosów szukają. Widzę, że: trup, zjawa, szczur, kot i pająki, są w jednej kupie. Wstawiam czajnik z wodą. Mam przerwę na kawę. Nie będą zawadzać. Siedzę i czekam. Jutro posprzątam. Teraz nie ma sensu. Bo za chwilę i tak nabałaganią. Pada śnieg? Nie, to skorupki od jajek lecą z sufitu… a po prawdzie, maciupeńkie czaszki. Podskakują na wolnych przestrzeniach podłogi. Będą fajnie chrupolić pod butami. Zalewam wrzątkiem kawę. Woda wytryskuje na zewnątrz, przybierając kształt gorących dłoni. Tulą moją twarz, szemrząc czule: a ti ti, pysiaczku. Biegnę pod kran, żeby na skórze bąbelki nie wyrosły. Najpierw leci zwykła woda, ale za chwilę stado ostrych igieł. Zamykam odruchowo oczy. Czuję jak włażą w skórę. Zaczynam wyciągać, bo koniec ataku. Wiele mnie okrążyło. Są teraz w tylnej części. Na wszelki wypadek nie będę siadać. Igły trudno wyjąć, razem ze skrawkami ciała. Nie spoglądam do lustra. Roztrzaskane doszczętnie. Szczur ogonem zahaczył. Resztę nadal goni szkielet kota. Znowu bałaganią. Trup prawie cały rozłożony. Śmierdzi dosłownie wszędzie. Podnosi smutno skrawki czegoś i wyciera pozostałość nosa. Otwieram okna. Aż dziw, że jeszcze żyję. Ale przynajmniej jest wesoło. Przez okno wlatują krasnoludki mutanty, na latających grzybach odrzutowych. Wojujące szkraby, mają ostre zęby i dębowe maczugi. Na dodatek gwiżdżą melodię: „Hej ho, hej ho, do pracy by się szło”. Zakrwawione wystające kły, dźwigają skrawki wiewiórek a nawet resztki pana leśniczego. Te grubsze, obrośnięte mchem, są podobne do szmacianych piłeczek. Taka jedna zmierza w moim kierunku. Leci między piszczelami trupa, piszczelami kota, teraz szybuje między szprychami kółek wywracając pająka. W końcu ląduje na mojej głowie. Wyciąga wiertarkę akumulatorową i zaczyna przewiercać puszkę czaszkową. Biorę kurdupla ręką i duszę nogą, rozgniatając na miazgę razem z grzybem. Biorę stopę precz dopiero wtedy, gdy przestaje gwizdać. Inne zaczynają mnie omijać. Atakują kota i szczątki zjawy. Kot nadal biega, ale zupełnie oddzielnie. Zwłoki nie biorą udziału w zabawie. Nie mają czym. Nagle trącam pana kominiarza, który akurat wszedł przez okno. Zawsze mnie odwiedza, gdy czyści kominy. Krasnoludki go dopadają. Szczury też. Po chwili zostaje szczypta sadzy i żelazna kula. Chwytam kulę i zaczynam nią wywijać na wszystkie strony. Najpierw trafiam w biednego kota. W pierwszą część biegającą zaś w drugą. Zostaje z niego miał kostny. Następnie tłukę wszystkie krasnoludki. Tylko białe plamy po muchomorach zostają. Szczury też miażdżę. Zjawę rozrywam na wszystkie strony. Obleśne zwłoki roznoszę na butach po całym mieszkaniu. Biorę ścierkę i wykręcam do kilku wiader. Ino kości zgarniam na kupkę. Do wyschnięcia. Może wystrugam jakiś wariatów. Będzie mi weselej z bratnimi duszami. Muszę znowu pościel wyprać. Ale najpierw sprawdzę, czy w pralce nie ma głowy sąsiadki. Słyszę pukanie do drzwi. Tym razem przez: u otwarte. Otwieram bez namysłu. W progu stoi on. Zapalony wędkarz. – Witam sąsiada. Tak coś czułem, że mnie poratujesz. Biegnę po wodę i najpierw gaszę pożar. – A niby czym, drogi sąsiedzie? – pytam ugaszonego. – Dużą ilością przynęty. – Ach… to. Zgarnij ze mnie do wiaderka. – Cholera zapomniałem. – Czego? – Wiaderka. Idę ostrożnie w głąb pokoju. Odcinam piłką do metalu i po chwili wracam. – Masz. Nagarnij w to. – A co to? – Menażka. – Ale to mi wygląda na… – Jemu już nie potrzebna. Sąsiad odchodzi. Po chwili znowu słyszę pukanie do drzwi. – Pożyczysz franie? Żona nie może włosów wyprać. Automat się zepsuł. – Zepsuł? Tak nagle? – Rodzina przyjechała. Wszyscy naraz chcieli umyć. Przeciążyli bęben. – Ale ty masz głowę na karku, cwaniaku! – Ja jestem łysy. Ojejku. Znowu to samo. Ze sufitu spada jajo. Dokładnie na głowę sąsiada. Jakieś takie gorące. Przepala czaszkę. Z dziury wychodzi oślizgła Obca. Mała, ale jara. Wcina kurczaka i między kęsami mówi wytarty banał: – Jestem Obca. Szykuj się na decydując starcie. – Ej – tonuję jej zapał. – Pan reżyser ma już dosyć dalszych części. Miej nad nim litość. – O kur… – Gdzie? Znowu pożar? – Walnę sobie jednego. W końcu jestem Obca. Przekonałeś mnie. No to pa. – Ty lepiej spojrzyj w głąb siebie. – Spojrzałam. – I co widzisz? – Głąb. – Właśnie. Wchodzi do czaszki i zamyka wieko. Po chwili słyszę zamknięte na głucho słowa: – Spozieram na ciebie oczami sąsiada. Może jednak w czymś pomóc? – Skąd się wziął kominiarz? To mnie najbardziej interesuje? – To jeden z obcych. Udawał tylko, że należy do Ziemskiej Spółdzielni Kominiarskiej. A tak faktycznie, to czyści czarne dziury w kosmosie. – Ach tak. A guzików mu nie wcięło? Nigdy? – Skąd mam to wiedzieć. Nie zaglądam poza horyzont zdarzeń. Zresztą struny zawadzają, a kwanty rozpraszają uwagę, bo są w dwóch miejscach naraz i przez to oczy się rozjeżdżają. Ale ze sąsiadem heca mi wyszła. Musisz przyznać. Metamorfoza doskonała. – A frania. – Franie przyniósł jeszcze sąsiad prawdziwy. – Pomału nie jarzę w tym wszystkim. – Spoko. Ja też… a tak a propos… chyba ktoś nam klamki zwędził i materace do ścian przykleił.
-
Dzieciństwo
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)→Nie zawsze piszę zrozumiale. Nawet dla siebie. A zatem tym bardziej mi miło:)↔Pozdrawiam:) -
uskrzydlij kamień by fruwać umiał wnet poszybuje gdzie czas zakręca a słowo punktu wszechświatem powie tak szczerze mówiąc nic nie pamiętam po cóż rozdrabniać to co scalone gdzie supernowa karłem się staje lecz w dziwnej strunie świat zawinięty i świadomości wielkie choć małe tu w ciągłym ruchu wszystko wiruje czas każdy inny szybkością zmiany człowiek się wierci w pajęczej sieci chociaż pająka nie wciąż kochamy tam na rozdrożu przeszłości przyszłej płoną przeróżne plany człowiecze a królik biegnie w chichocie losu za chwilę może nie być na świecie * zapytaj skałę co górę tworzy poza horyzont wszelakich pytań tam odpowiedzi śnią kołysane sensem nieznanym co wciąż rozkwita
-
Równowaga Chwil
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Marek.zak1 Marek.zak1→Możesz nie uwierzyć, ale taka myśl mogła mnie napaść, w czasie pisania. Tzn... nie pamiętam którego z nas ? :))→Pozdrawiam:) -
Symfonia
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Maja Cyman Maja Cyman→Też tak myślę, że ślicznie. Chociaż zawsze, może być jeszcze śliczniej. Ale bez przesady, bo może być gorzej:))→Pozdrawiam:) -
na prawej szalce realne życie a na tej lewej marzę ja skrycie na pierwszej kamień durny przyciska kuźwa na drugiej całują pyska na tamtej wiążę koniec z początkiem a tu bogaczem jestem pod słońcem miłość do ludzi nagle zachwyca a na lustrzanej całkiem mi zwisa pierwsza tu widzę ludzi w potrzebie druga dostrzegam wyłącznie siebie na tej nie tłukę ludzi po twarzy a tu więzienie sąd się przydarzył nagle powtórnie widzę wartości żeby za chwilę zadrwić z miłości olśniewam bliźnich swoją dobrocią lecz myślę kiedy za to ozłocą przez pasy targam biedną staruszkę a tam bejzbola chowam pod łóżkiem znowu na prawej sądzę ja siebie na lewej gdzieś mam taką potrzebę tu dwulicowość radośnie kona a tutaj płaszczyk na dwóch ramionach prosto w oczęta mówić się boję poza plecami szambem przyzolę co z tego że wrednie tak szkaradnie można żyć fajnie na cudzym garbie znowu na prawej droga rodzina tu darcie kotów już się zaczyna sorry że świnią byłem to wiecie lecz drudzy cierpią za moje hece kali się cieszy bo capnął jemu kali wnerwiony ciekawe czemu * tak równowagą chwile kołyszą życie na jasno lub ciemno piszą w ludziach tak bywa dziwnie zmieszane złym i dobrym jest ziemi mieszkaniec na wahadełku ten homo sapiens jednych pogłaska drugich podrapie dzisiaj słoneczko świeci nam z nieba lecz cień człowieka tarczę przyćmiewa
-
≈<1>≈ Małpa wchodzi na drzewo wiedzy. W połowie wysokości, zyskuje pełną świadomość. Pragnie więcej. Wyjada z korony wszystkie rozumy. Po chwili wystaje ponad ostatnie gałęzie, by stwierdzić, że jest czubkiem. Drzewo znika. Małpa spada. ≈<2>≈ Kukułka pragnie być inną. Wyprzedzić swoją epokę. Być nawet niezrozumiałą dla współczesnych. Nie podrzuca jajek do obcych gniazd. Wychowuje swoje dzieci, darząc miłością. Gdy odpowiednio podrastają, zadziobują matkę na śmierć. Wstydzą się odmieńca. ≈<3>≈ Podczas audiencji u króla, stańczyk rzecze: – Mój najjaśniejszy pan, strasznie zaniemógł w chorobie. – No co ty błaźnie gadasz –– mówi wesoło król. – Spójrzcie o smutno zgromadzeni. Korona wirusa, błyszczy złowieszczo. Przebiła sklepienie najjaśniejszej czaszki. ≈<4>≈ Umiłowane dziecko wchodzi do kuchni. Na podłodze kwili cała chmara, małych pociesznych diabełków. Są związane w pęczki. Obok leży laubzega. – Mamo, po diabła nam one? – Będą kopytka na obiad. Te co lubisz najbardziej. ≈<5>≈ Podajemy komunikat. Proszę zachować spokój. To tylko turbulencje – To dlaczego coś z zewnątrz nas obserwuje? Podajemy komunikat. Właśnie przelatujemy nad wyspą Czaszki. Złapał nas King Kong. To znany żartowniś. Za chwile powinien puścić. ≈<6>≈ Matka z synkiem spacerują w lesie. Słyszą uroczy szum rzeki, nad którą zwisają solidne gałęzie. Nagle widzą płynące zwłoki. Dziecko rzecze radośnie: – Mamo! To tak jak mnie uczyłaś. Co ma płynąć, nie powisi. ≈<7>≈ Chłopiec jest paskudnie poobijany. Podchodzi starsza kobieta. – Dziecko biedne. Skąd te siniaki? – Mama mi kazała wyrzucić paskudny bumerang, ale on… – A łaj –– wrzasnęła kobieta. – Niech pani lepiej stąd idzie. Będę próbował do skutku. ≈<8>≈ – Kochanie spójrz! Ta zgrabna, młoda, ładna sąsiadka, biega goła po balkonie. – Takim małym? – Takim małym. Dlatego tak zerkam, by widzieć jak sobie radzi. – Hmm… a na innym biega starsza babcia. Też goła. – Wierzę. ≈<9>≈ Ale tyś żółta, cytryno – powiedziała czerwona ze złości marchew. Tak, tak – dodała zzieleniała, też ze złości, nać pietruszki. A ty pyra, czemu nie wyzywasz? Ona spoczęła na laurach –– ledwo wydyszały, przygniecione liście bobkowe. ≈<10>≈ Na pustym stadionie stoi człowiek i czegoś szuka. Podchodzi drugi i pyta ciekawie: – Czego facet szukasz? – Zgubiłem puste miejsce. – Zgubiłeś co? Przecież masz wokół, pustki od cholery. – Dlatego tak mi trudno odnaleźć moją. ≈<11>≈ Dzisiaj mam problem. Niby go widzę, a niby nie. Przyznam, że sytuacja dziwna. W końcu to mój najlepszy przyjaciel. Głupio mi, ale delikatnie pytam: – Mów do cholery, gdzie jesteś? – Jestem zamknięty w sobie. ≈<12>≈ Na podwórku został zmiażdżony pies. A było to tak. Gospodarzowi przywieziono omyłkowo, przyczepę kamieni. Obdarowany wrzasnął zatrwożony, gdy ujrzał prezent nie dla niego. – Ludzie! Czy was zupełnie porąbało. Psu na budę to potrzebne. ≈<13>≈ Modlił się żarliwie: – Panie Boże, czy mógłbyś osłodzić moje życie. Błagam. Takie jest gorzkie. Prośba została wysłuchana. Lecz człowiekowi było mało. – Czy mógłbyś jeszcze bardziej osłodzić? Proszę. Znaleziono go martwego. Utopionego w miodzie. ≈<14>≈ Budzi go wnerwione tykanie. Zegar wyznaje, że czas go dręczy. Właściciel zanosi biedaka do zegarmistrza. Ten wysysa czas i wypluwa do śmieci. Wyssany umiera. Stracił to, co stanowiło jego istotę. Jest zwykłym mechanizmem. ≈<15>≈ Pewnemu nieznośnemu dziadkowi, co bliźnich gnębi, wypada sztuczna szczęka. Pech chce, że pies ją przegryza, a dziadek nagle umiera i zostaje wpiekłowzięty. Tam jest płacz i zgrzytanie… owszem, tak… ale nie dotyczy dziadka. ≈<16>≈ Garnek o zardzewiałych uszach, lecz dobrodusznym wnętrzu, zobaczył kiedyś durszlak. – Jakiś ty biedny, durszlaku. Cały podziurawiony. Po chwili wszystkie dziurki pozatykał czymkolwiek. W nocy przyśnił mu się niedźwiedź. Do dzisiaj nie wie dlaczego. ≈<17>≈ Mała smutna dziewczynka, stoi przy grobie matki ze swoim tatą. W końcu nie wytrzymuje i mówi: – Mamo, tyle razy powtarzałaś, że jestem twoim aniołkiem. To dlaczego nie zabrałaś mnie ze sobą do nieba? ≈<18>≈ Postanawia, że będzie skrupulatnie wypełniać dziesięć przykazań. O niczym innym nie myśli. Chce wypełnić, co postanowił. Spożywa mało posiłków. Ciało słabnie szybko. Chudnie bardzo. Niestety. Przez swoją obsesje, przeoczył jedno przykazanie: nie zabijaj. ≈<19>≈ W piekarni, ciepłej i przytulnej, przeważnie zapach chleba odwiedza nosy piekarzy. Dzisiaj czuć inny zapach. Pieczonego mięsa. Wydostaje się z gorących pieców. Miał biedak pecha. Wnerwił paskudnie kolegów, gdy akurat byli bardzo głodni. ≈<20>≈ Rolnik przy nadziei, że mu unia dopomoże w potrzebie, występuje o wspomożenie. Ale masz ci los. Dociekliwy urzędnik, chce wiedzieć dosłownie wszystko. Pyta ciekawie: – A co wy będziecie na tym polu uprawiać? – Seks. ≈<21>≈ Jedno z mieszkań. Ktoś podskakuje niecierpliwie i w końcu pyta: – Kochanie! Kiedy wreszcie wyjdziesz z ubikacji, bo mnie się chce. – Skoro się tobie chce, to chodź biegusiem do mnie. Majtki mam już spuszczone.
-
ratuj obraz nim lustro rozbijesz czeka na ciebie w srebrnej kołysce złapałeś skrzydła co już zgubiłeś znowu szybujesz nad łąki czyste weź pustą kartkę choć krawędź rani białym wilgotnym pomaluj śniegiem zauroczona złudnym kolorem w nieświadomości rozmoczy siebie w zaciszu klucza nuty się budzą wśród wielu oktaw były uśpione znów się narodzą orkiestra zagra w błękitnej sali nową symfonię
-
Sprzedawca Uśmiechów
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Jacek_K Dzięki:))→Piszę tak jak lubię. A że czasami dziwnie? No cóż... każdy pisze dziwnie na swój sposób. Np→Szczerze mówiąc→ma większą moc, bo wyraz najważniejszy jest na początku. A w tym przypadku chodziło o→szczerość. Często jest tak, że najbardziej nam się podoba u innych styl, w jakim sami piszemy. A tak w ogóle wszystko sprowadza się do banału→nie ładne to co ładne, tylko to co mi się podoba:)) Pozdrawiam:)) @Sturfan Abnol Dzięki:)↔A ja takie widziałem. I na żywo i w czasie snu:))→To metafora jeno:)) Pozdrawiam:) -
@Waldemar_Talar_Talar Dzięki:)→To dawny wiersz:)↔Pozdrawiam:) @Moondog91 Dzięki:)↔Różne pisanie me:)↔Pozdrawiam:) @Marek.zak1 Dzięki:)↔Różne są psychiki ludzkie:)↔Pozdrawiam:) @Jacek_Suchowicz Dzięki:)↔Dziwne są czasem ścieżki człowiecze:)↔Pozdrawiam:) @Marcin Krzysica Dzięki:)→W sumie myślę podobnie jak napisałeś. Tylko czasami idę za bardzo na skróty. Najważniejsze, to mieć dystans do samego siebie. Ne zatracić się w swojej ''jedynej słusznej sprawie" Pozdrawiam:)
-
co to jest szczęście zadaję pytanie czy wtedy gdy ciemność spływa z mej duszy może gdy szare poranka świtanie cierpienie dniem jasnym pragnie zagłuszyć krzywdę nam miłą w której to umysł znalazłszy wytchnienie by radość osiągnąć zabija niewinność zohydza miłość zawiścią się karmi sercu nie obcą co chce osiągnąć na szczeblu wysokim malutki człowiek w hierarchii świata niszczy miłuje kocha i gardzi błądzi w swej prawdzie i nie wybacza
-
Dzisiaj znowu przeżywam to samo. Nic dziwnego. Specjalnie przyszedłem na cmentarz, żeby przezwyciężyć strach. Podobno to znakomita terapia. Najpierw uwierz w istnienie wroga, żebyś wiedział z czym walczysz. Dopóki nie uwierzysz, to na pewno go nie pokonasz. A zatem stoję między grobami i czekam. Przede mną widzę ponad dwumetrowy, prawie czarny pomnik, postaci w kapturze. Najbardziej widoczne są żółte oczy. Wiem, że to jeden z ładniejszych widoków, jakie dane mi widzieć, zanim się wszystko zacznie. To znaczy jak zwykle. Szóstego dnia miesiąca, sześć minut po osiemnastej. Zaczynają zazwyczaj bardzo spokojnie. Niczym muśnięcie motylich skrzydeł. Tyle, że czarnych ze srebrnymi obwódkami. Snują się nisko nad ziemią, czarne niekształtne plamy, popierdzielonych myśli. Wiem, że to one. Moje spłaszczone ego. Nie całe. Mam w środku jeszcze białe, ale one nie wyłażą na zewnątrz. Nie chcą być pobrudzone. A przecież najlepiej żeby wreszcie ze mnie wyszły. Zaczęły walczyć jak równy z równym. Czuję je w sobie odczuwając ich lęk. Zawsze tak samo. Może dzisiaj będzie inaczej. Żebym chociaż zobaczył szarość. Te ciemne wyłażą z mojej głowy. Z oczu, z nosa, z uszu. Suną na dół, snując się wokół dolnej części spoconego z obrzydzenia: ciała. Póki co są bardzo spokojne. Ocierają się o nogi, niczym czarne rozpłaszczone koty. Tyle tylko, że nie miauczą. Ale z każdą chwilą stają się coraz bardziej agresywne. Nie mogę ich w żaden sposób zniszczyć, lub nawet złagodzić cierpienie. A uciekać nie chcę. Podejmują tak jak zawsze, frontalny atak. Mam wrażenie, że stoję w czarnej wrzącej rzece. Zadają rany, chociaż nie widzę żadnej krwi. To raczej oddzielne skrawki umysłu odczuwają ból. Aż się dziwię, że nie wirują wokół szarych fałd, schowanych pod sklepieniem z twardej kości. Dlaczego wybrały właśnie te długaśne, zakręcone u dołu kolumny, w zabłoconych butach? Zawsze tak samo. Powtarzają to jak mantrę. Widocznie nie wszystkie ich zamiary są mi znane. Paskudne płaskie, ciemne, prześwitujące plamy. Widzę przez nie chodnik. W tej właśnie chwili, rozpoczyna się to, co mnie najbardziej przeraża, chociaż przeżywałem to już tyle razy. Nie odczuwam zdziwienia. Wiem co za chwilę nastąpi i nie mogę tego zmienić. Są niezniszczalne, uparcie powtarzają ciągle to samo. Kształtują z samych siebie, to co zwykle. Stanowczo i dokładnie. Baz pośpiechu. Wiedzą, że nie ucieknę, bo za bardzo się boję i chce to przezwyciężyć. Lecz one w to nie wierzą. Jestem wewnątrz. Ściany uplecione, z zimnej wilgotnej czarnej koronki, cuchną niemiłosiernie moim strachem. Znajduję się wewnątrz kokonu z niby pajęczyny w kształcie trumny. Łażą po niej malutkie trupie czaszki na srebrnych włochatych nóżkach. W innej sytuacji, byłoby to nawet zabawne. Tyle razy je widziałem, że nie powinno to robić na mnie, żadnego wrażenia. Jednak teraz zaczyna być inaczej niż zazwyczaj, co jest dla mnie wielce niepokojące. Od teraz wiem, że nic nie wiem. To znaczy, co będzie za chwilę. Trumna jest coraz mniejsza. Zimne ścianki dotykają ciała. Mam wrażenie, że jestem nagi. Odczuwam cholerną klaustrofobię. Twarde czaszki wżerają się wszędzie, gdzie tylko mogą. W każdy zakamarek drgającego ciała. Przybywa coraz więcej. To tylko pokręcone urojenia. Tak myślałem jeszcze przed chwilą, ale teraz pewności nie mam… gdyż nie jest tak, jak być powinno. Czuję, że łażą pod skórą, chociaż wizualnie nie ma żadnych zmian. Odczuwam przemożną chęć wydostania się na zewnątrz, by głęboko odetchnąć, zaczerpnąć chociaż stęchłego powietrza, bo przecież innego w moim umyśle w tej chwili nie ma. Nic z tego. Im bardziej rozpycham wilgotne śmierdzące ściany, tym bardziej są bliżej mnie. Jestem jak ta mucha w pajęczynie. Nagle opieram plecy o koronkowe wnętrze trumny. Chce być jak najdalej, gdyż na przeciwległej ścianie, widzę przylepionego trupa. Wygląda jak płaski rozkładający się obraz. Bardzo cuchnie. Na domiar złego jego spleśniałe ciało jest prześwitujące. Zauważam przez wnętrzności, nagrobki na cmentarzu. A właściwie całe wnętrze jest półprzezroczyste. Wiem, że po drugiej stronie, czeka w miarę normalny, przyswajalny świat, jak na wyciągnięcie ręki… ale nie mogę go nawet dotknąć, nie mówiąc już o wydostaniu się na zewnątrz. W pierwszej chwili nie wiem, na co dokładnie patrzę. Dostrzegam jakieś białe plamy na cmentarzu. Dopiero po jakimś czasie uświadamiam sobie, że na każdym nagrobku, siedzi przykucnięta mała dziewczynka w białej sukience. W tym cały półmroku, wygląda to niesamowicie. Jakby całe rzędy białych kwiatków, na ciemnych nagrobkach. Nagle wszystkie w tym samym momencie kierują wzrok w moją stronę. Nie mają twarzy. Widzę tylko dwa żółtawe punkty zamiast oczu. Jednocześnie rozkładają delikatne ręce, które zamieniają się w skrzydła. Są białe, postrzępione i zakrwawione czernią. Wiele piór zlatuje na nagrobne płyty, jak białe żaglówki z wysokiej fali, wchłaniane wolniutko przez groby, niczym topniejące grudki zapomnianego śniegu. Mimo wszystko, dziewczynki wzbijają się w powietrze. Krążą dość wysoko, w poświacie srebrnej tarczy. Ich szare cienie, załamują się na pomnikach i nazwiskach pochowanych tu zmarłych. Nie wiem zupełnie, czy chcą mnie zniszczyć, czy pragną uratować. Drę się wniebogłosy, tak na wszelki wypadek. Co mnie może gorszego spotkać? Krążą coraz wyżej. Niektóre są widoczne na tle jasnego księżyca. Z jednych grobów wyślizgują się błękitne wstążki, a z innych szare. Tylko z nielicznych snują się do góry złotawe płomienie. Zauważają mnie. Zniżają lot. Słyszę zanikający szum skrzydeł. Lądują wokół trumny. Patrzą na mnie żółtymi oczami. Czuję ciepły oddech i widzę z bliska dziecięce twarze, ale nie mogę określić wyglądu. Jakbym nigdy w życiu takiego czegoś nie widział. Patrzę, ale mój mózg nie przemienia widoku w zrozumiały obraz. Zaczynam wierzyć, że mi pomogą, chociaż sam już nie wiem, w co wierzę tak naprawdę. Trumna jest nadal wokół mnie, ale chociaż obraz rozkładających się zwłok zniknął. Na jego miejscu jest złotawa poświata. Widzę białe plamy snujące się po ścianach. Może wreszcie ze mnie wyszły i zaczęły walczyć. A one widząc, że sam sobie pomagam, przyfrunęły, by pomóc mnie. Nie mam bladego pojęcia, co to ma wszystko znaczyć. Dziewczynki delikatnymi skrzydłami, otaczają więzienie. Jasne cząstki, łączą się z nimi. Wszystko zaczyna skwierczeć i dymić. Jakby jedno do drugiego zupełnie nie pasowało, chociaż całość znajduje się w wiadomym miejscu. Tak naprawdę nie wiem, czy chcą mnie dorwać, by ocalić, czy wręcz przeciwnie… pragną zniszczyć ziemską skorupę, w której miota się umysł jak szczur w klatce, w którym ściany są tak blisko, a jednocześnie tak daleko, chociaż na horyzoncie widać zarys drzwi, do których dawno zgubiłem klucz. Podejmuję ryzyko. Nic więcej nie mogę uczynić. Czekam. Nagle zupełnie niespodziewanie trumienny kokon znika. Dziewczynki też. Jestem sam na cmentarzu i nie wiem co się stało. Pod moimi stopami szybuje biały motyl.
-
Pocałunki Wrzących Cząstek
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
ॽഠഭരłಲറƙ౹ ൰ଧജąഭഴഭ৸ ഭജąട੮૯ƙ Niewola. Trzymam nóż. Błyszczące ostrze czeka na spełnienie. Wbijam głęboko. Najgłębiej. Słyszę jęk zranionego. Czerwone kropelki rosy, błyszczą zmęczoną szarością. Nie widzę blasku Słońca. O nie! Tylko nie to. Ono jest. Przyćmione. Przyczajone. Takie inne. Uciekam coraz szybciej. Wyrzucam nóż. Narzędzie zwątpienia. Wiruje przez chwile, zamieniając się w popiół. Zwęglone ciałka polnych myszy, kleją się do butów. Wciąż biegnę. Czy ty mnie widzisz? Nie pozwól na to. Proszę. Dlaczego każesz mi cierpieć? Czuję oddech słonecznej gardzieli. Potężny ryk, wiruje w głowie, jak stado zgłodniałych sępów. Pajęczyna. Jestem w pajęczynie ciepłych dźwięków. Ale zimnych. Szaleńczo zimnych. Lodowatych. Czerwone kropelki szarości, wznoszą się ku niebu. Chcę je złapać. Pochwycić. Uczepić się drobinek nadziei. Poszybować. Ulecieć razem z nimi. Owinąć zbawczym wiatrem. Nie mogę. Muszę biec. Właśnie tutaj. Przez łąkę niemożliwości. Dlaczego tak? Czy słyszysz moje błaganie? Biegnę. Uciekam się do Nich. Ono mnie dogania. Jest coraz bliżej. Ten złowieszczy żar kulistej fali. Nie oglądam się za siebie. Boję się tego widoku. Tego co zostało za mną. Widzę jego ogromny cień. Biegnę na nim. Drgającym. Ciemnym. Lecz on biegnie szybciej. Jestem małością. Szarą myszką. Wystraszonym pyłkiem popiołu. Wiem o tym. Teraz wiem. Dopadło mnie. Kłębowisko gorącej magmy, zasłania nicość. Unosi się nade mną. Chce mnie wchłonąć. Pożreć. Roztopić na gorące kawałeczki. Otwieram Parasol. Wiem, że go mam. Cały czas miałem. Za późno się pod nim chronię. Całe życie za późno. Gorący deszcz przepala płótno. Pocałunki wrzących cząstek, kleją się do mnie jak pijawki. Wysysają tożsamość z umysłu. Czuję zapach palonego mięsa. Widzę jasność jaśniejszą niż światło. Poświatę spowitą zwątpieniem. Brzeg tonący we mgle. Oddalam się. Lecę w dół porwany przez mrok Słyszę wycie głośniejsze niż wiatr. Ciemność ciemniejszą niż noc. Przeszłość. Teraz. Przyszłość bez przyszłości. Przegraną bez zwycięzcy. Ból. Płacz. Krzyk. Wszechobecny wrzask. Mój własny jęk. Wybacz. Moja wina. Uratuj mnie chociaż krwawisz. ••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••• gramofon odtwarza ostatnią piosenkę stoi martwo i zdawać by się mogło że choć jest to jakby go nie było ulica szara pusta świeżo wymarła wilgotne chodniki kryją obrazy pod delikatnym całunem cienkiego lodu przezroczyste ślady przechodniów dawno posnęły na twardych poduszkach niebo świeci swoim czarnym blaskiem zasilane odwrotną stroną złotego księżyca zdechły szczur poruszany przez wiatr jakby żywy w ornamentach śmierci błyszczy nieruchomym okiem w którym odbija się zatrute ziarno cudowny zielony trawnik pieszczony światłem fałszywej latarni dźwiga na sobie roziskrzony kosz na śmieci wygląda słodko i uroczo ze swoim dobytkiem inne kosze puste samotne i opuszczone na same dno cierniowych wspomnień tylko są i nic ponadto gramofon wytwarza coraz więcej słodkich nut gęsta muzyka niczym syrop wypełnia wyobraźnie widzę ją na ulicy wchłania zdechłego szczura przerabia na owłosione ciastko z mięsnym lukrem cała ulica pokryta gęstą mazią zda się śpiewać o urodzinowym torcie z kawałkami ostrych kluczy za chwilę przyklei całe życie do obejrzenia słodką zimną mgłą zamrozi resztki pulsu umierającej nadziei wspominam placek z galaretką robili go dobrzy ludzie teraz ich nie ma nie ma kogokolwiek tylko wymarłe miasto widzę piasek przelatujący między palcami ślady zmarnowanych chwil dostrzegam odrobinę światła lecz gramofon odtwarza ostatnią piosenkę -
Mały Grzybek wędruje przez las. Jest mu zimno i smutno. Na domiar złego jego nóżka nie wyrasta ze środka kapelusza. Dlatego często fika koziołki. Musi wypatrywać jakiś gałązek lub kamieni o które mógłby oprzeć swoją nóżkę i jakoś wstać. Idzie już bardzo długo. O mało co, a by został rozgnieciony przez dzika. Zwierzę nie chciało go zdusić. Po prostu go nie zauważyło. Mały Grzybek został sam na świecie. Szuka przytulnego schronienia w którym mógłby trochę odpocząć. A najlepiej, myśli sobie, gdybym znalazł dom do którego by mnie przyjęli już na wciąż… tak na zawsze. Nagle staje ucieszony. Radość napełnia jego ciało po sam kapelusz. Widzi wiele grzybowych domków. Wie że tacy jak on mieszkają w większych domkach w kształcie grzyba. Są duże i okazałe. Bardzo go cieszy taki widok. Wie że na pewno w którymś z nich odnajdzie dla siebie wymarzone miejsce. Już nigdy nie zazna smutku. A nawet gdyby, to ktoś go pocieszy przytuli, dobre słowo powie. Podchodzi do pierwszych drzwi. Jest bardzo zdenerwowany. Kto mu otworzy. Jak ten ktoś zareaguje na jego widok. Po chwili puka kapeluszem. Otwiera Stary Grzyb z krzywą tłustą nóżką. Mały Grzybek słyszy słowa: – Czego tu chcesz? – Czy ja… mógłbym… no... z wami zamieszkać. Sam jestem na świecie… – Zamieszkać? Z nami? Czyś ty z dębu spadł? U nas nie ma miejsca. – Ale proszę pana Grzyba, wasz dom jest przecież taki duży… nie będę przeszkadzać… niewiele mnie. – Duży? Mam meble powywalać żebyś mógł zamieszkać? A poza tym jak ty wyglądasz. Nawet nóżki nie masz na środku. Idź już. Może inni cię przyjmą. To powiedziawszy, trzasnął mu drzwiami przed kapeluszem. Mały Grzybek ma łzy w swoich grzybowych oczach. Miał nadzieję że smutek go opuści, a tu masz ci los, jeszcze większa rozpacz go ogarnęła. Mimo tego podchodzi do następnego domu. Jeszcze większy od tamtego, dlatego nadzieja w sercu Grzybka też przeogromna. Otwiera mu Grzyb zdrowy jak rydz choć rydzem nie jest, zadając pytanie: – O co chodzi? Po co przyszedłeś? Jesteś głodny to coś ci dam. Co tak stoisz jak kołek na pieńku. No mówże wreszcie. Mój czas jest cenny. Nie mogę go marnować dla byle kogo. – Głodny to jestem, ale bardziej szukam domu gdzie mógłby zamieszkać. – Domu? A tobie co dolega? Nas tu pełno. A poza tym już niedługo w naszej chacie zamieszka rodzina Muchomorów. Dalecy krewni. Marudy straszne. Czerwone pyski kropkowane... ale cóż... bardzo bogaci. Mimo miłych chęci nie możesz z nami zostać. Spróbuj gdzie indziej. Powodzenia życzę. Mały Grzybek chociaż zapłakany odchodzi głęboko w las. Stoi tak kiwając się na wszystkie strony i myśli sobie, że przecież nikomu żadnej krzywdy nie wyrządził, to dlaczego go nie chcą. Nagle słyszy, że z Grzybowego Miasteczka dolatuje wielki hałas. Podskakuje co sił w nodze w tamtym kierunku. Upada kilka razy ale szybko wstaje, bo serce mu podpowiada, że coś złego tam się stało. Kiedy dobiega na miejsce widzi zrujnowane Grzybowe Domki. Widocznie jakieś zwierzę nieopatrznie je powywracało. Grzyby na szczęście przeżyły. Biegają, siedzą, płaczą, nie wiedząc co robić. Cały ich dobytek został zniszczony. Małemu Grzybkowi jest ich bardzo żal. Dodaje im otuchy, poklepuje po kapeluszach, mówi że wszystko można naprawić, że im pomoże, a zmartwienia niech wyrzucą gdzieś daleko. Rzeczywiście, to dodaje im nadziei. Wspólnymi siłami podnoszą swoje domki, wkładają meble, robią ogólny porządek. Mały Grzybek pracuje razem z nimi. Jego starania są bardzo pomocne chociaż często robi fikołki ze względu na swoją nóżkę. Wszyscy go chwalą a ich uśmiechy radują jego serce. W końcu po ciężkiej pracy wszystko błyszczy odbudowane. Domki znowu stoją jak stały. Miasteczko jest jak nowe. Mały Grzybek puka do drzwi. Otwiera mu wypasiony Stary Grzyb. – Mogę z wami zamieszkać? – Z nami? Co dopiero swój dom odbudowałem a ty chcesz go pobrudzić. Idź sobie. No jazda stąd. Nigdzie Grzybka nie wpuszczono. Zapłakany odchodzi z miasteczka. Jest mu coraz trudniej iść. Zostawił tam nadzieję a zapasowej nie ma. Na domiar złego do jego nogi wgryzł się czarny robak. Bardzo go boli to miejsce. Inne też biegną w jego kierunku. Objadają go ze wszystkich stron, wchodzą w jego ciało. Po chwili Mały Grzybek leży na ziemi. Nie może wstać bo nóżki już prawie nie ma, a smutek wypełnia jego ból i przygnębienie. Mimo wszystko z rozrzewnieniem wspomina Grzybowe Miasteczko, jak to z nimi biegał, a wszyscy kierowali w jego stronę swoje uśmiechy. Życzy im w myślach, żeby już nigdy żadna paskudna katastrofa nie poprzewracała ich domków. W czasie tych rozważań odpada jego kapelusz. Przez chwilę sprawia wrażenie że jeszcze żyje, ale to tylko robaki będące wewnątrz go poruszają. Przegryzły jego nóżkę. * – Mamo, moja Babcia jest ciężko chora. Mówi, że to wszystko przez brak grzybów. – Brak grzybów? – Ma ona wielki apetyt na prawdziwki, a dziadek jej nie chce przynieść bo marudzi. A babcia mówi, że jak je zje, to wyzdrowieje. – Marudzi? Powiedział dlaczego? – No… niby powiedział, że zimą grzybów w lesie to ze świecą szukać. – To prawda córeczko. Musisz babci powiedzieć, że wiosną… – Ależ mamo. Babcia nie może czekać do wiosny. Coś ty! * Mała dziewczynka wychodzi z domu. Tak cichutko i ukradkiem żeby jej rodzice nie wyzywali. Mieszkają blisko lasu. Zna się na grzybach jak mało kto. Wie które są dobre a które złe i tych nie wolno zbierać. Słoneczko świeci wesoło oświetlając korony drzew. Ścieżka prowadzi ją do starego zagajnika. Nigdy tam nie była. Mało ludzi odwiedza to miejsce. Słyszała jak rodzice opowiadali legendę o jakimś małym grzybku. A może to była bajka. Dokładnie nie pamięta. Że niby był taki smutny i umarł między tymi młodymi drzewkami. Kto tam teraz wejdzie, to też będzie smutny do końca życia. Ludzie niby w to nie wierzą, ale do tego czasu, nikt nie miał na tyle odwagi, żeby tam wejść. Też niesie lęk w swoim sercu. Jest ciężki jak worek kamieni. Mimo że słońce świeci, wewnątrz zagajnika jest prawie ciemno. Wyobraża sobie że jakiś straszny wielki grzyb na nią wyskakuje, a z niego czarne robaki, a wszystko razem chce ją zjeść. Takie przerażenie ją ogarnia, że pragnie natychmiast stąd uciec, oby jak najdalej od tego miejsca. Lecz nagle przypomina sobie o swojej babci, która tam tęskni razem z apetytem. Przecież przyszła do tego lasu żeby znaleźć prawdziwki. Wie, że pora roku nieodpowiednia, ale chce wierzyć że gdzieś tutaj są. Może je wreszcie zauważy, gdyż mimo zimy, śniegu jest bardzo malutko. Drzewa z lekka poprószone wyglądają pięknie. Jak posypane srebrno białym pyłem. Lecz ona nie ma czasu na podziwianie widoków. Stoi na skraju zagajnika jak jasna plama na tle ciemności. Nagle drzewa zaczynają głośniej szumieć. Tak dziwnie jakoś. Dziewczynka jest przekonana, że coś do niej mówią. Szeleszczą ciepło zimnymi gałązkami, jakby chciały dodać jej otuchy. Ma wrażenie, że słyszy słowa: – Dziewczynko! Nie musisz się bać. Tam umarł bardzo dobry grzybek zwany Małym Grzybkiem. Użyźnił ziemię swoją dobrocią. Co roku wyrastają tam piękne prawdziwki. Tylko nikt ich nie zbiera. Mówiliśmy innym ludziom, że nic im nie grozi… że mogą śmiało wejść i nazbierać. Ale widocznie tylko ty nas rozumiesz. Powiedz, że tak. – No tak… jakbym was słyszała. Ale czy to możliwe, że rozmawiam z drzewami? – Skoro nas słyszysz to możliwe. Wejdź do zagajnika. Nazrywaj prawdziwków. Zanieść prezent swojej babci. Wyzdrowieje na pewno. One są bardzo dobre. – Ale dziadek mówił, że w zimie... – Dziadek jest bardzo kochany, ale nic nie wie, to niech się nie wymądrza. W tym roku wyrosły… mimo zimy. Dziewczynka rzeczywiście znalazła tam dużo pięknych prawdziwków poprószonych śniegiem. Zaniosła swojej Babci. Opowiedziała o swojej przygodzie. Przygotowano smaczny obiad. Babcia oczywiście sama ich nie zjadła. Podzieliła się z resztą rodziny. Starczyło dla wszystkich. Już nigdy więcej nie zachorowała. Tylko dziadek cały czas przyprawiał obiad zdziwieniem. * Mały Grzybek, gdzieś tam w Innym Lesie, tak pięknym że takiego w życiu swoim nie widział, gdzie jego nóżka wystaje dokładnie ze środka kapelusza, a dzięki temu nie musi robić co chwilę fikołków ( no chyba, że sam chce) gdzie czas nie płynie i nie ma robaków….. myśli sobie: – Nie znalazłem wtedy schronienia gdzie bym mógł zamieszkać, ale dzięki temu tamtej Babci życie uratowałem. Nie umarłem na próżno. Niczego nie żałuję. Moje pokręcone życie w którym tyle wycierpiałem miało sens. Wtedy o tym nie wiedziałem. Teraz wiem. *~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~* A drzewa nieustannie szumią swoją legendę: o Grzybku, który Szukał Domu.
-
To taka metafora, nieco przewrotna. do obrazu przemawia dziad pragnie wiedzieć jak z żoną jest właśnie po to raniutko wstał przeto pyta już cały dzień babcia słucha skryta w sobie na mężusia wciąż spoziera jest ciekawa czy odpowie czy na wieniec trzeba zbierać obraz milczy godzin wiele z odpowiedzią się nie spieszy na podłodze ryczy jeleń dziad go za nic dziś powiesił * gada babcia do klepsydry chociaż zdrowie już nie takie nie wiadomo czyś był winny lecz mam spokój z wariatem
-
Szczerze przyznam, że moje dzisiejsze samopoczucie, można przyrównać do rozłożystego głazu depresji pod którym akurat spoczywam. Smutny i wycofany z umiejętności obcowania z każdą bezpowrotnie mijającą chwilą. A zatem idę powolutku z umysłem spuszczonym na kwintę, widząc przed sobą wędrujący zad metaforycznego „Kłapouchego’’. Ptaszki ćwierkają radośnie, lecz zamiast nich słyszę wycie piły łańcuchowej, przyczajonej gdzieś w kącie, by za chwilę zaatakować i przeciąć na pół… półtora nieszczęścia. Podążam niespieszno bez żadnego celu. Spoglądam w dół, raz na prawy, raz na lewy but i dochodzę do wniosku, że gdy jeden się pojawia to ten drugi znika. I tak na przemian. Jak to w życiu. Zawsze jakieś urozmaicenie. Nagle walnąłem w ścianę. Nie szedłem za szybko, więc nic poważnego nie uszkodziłem. Jedynie nos zdrapał trochę tynku. Widzę go na jednym bucie. Gdyby nie wiatr, który spychał w jedną stronę, to może bym zobaczył na dwóch. Odchodzę kawałek od ściany, by wiedzieć co mnie w tym miejscu tak raptownie zatrzymało? To mała zielona chatka w kolorze nadziei. Coś takiego. Ja i nadzieja. Ciekawe na co? No nic, stoję i patrzę, wchłaniając gałkami ocznymi jakieś przedziwne bohomazy, które za chwilę skołatany mózg przerobił o dziwo… na sensowny napis. Czytam i nie wierzę własnym uszom, słysząc bicie mięśniowego agregatora z pulsującą krwią. „Sprzedawca Uśmiechów” Przechodziłem tędy tyle razy i mogę przysiąc, że nigdy takowego obiektu w tym miejscu nie spostrzegłem. Może akurat gdy go mijałem patrzyłem na buty. Sam już nie wiem. Macam po kieszeniach szukając trochę kasy. Mam… tylko nie wiem ile. W razie czego zapłacę zegarkiem. Na diabła mi złota koperta, skoro umysł jest z tombaku, stojący w rozkroku nad przepaścią. Za chwilę moje ego przetnie go na pół i poleci w dwóch częściach na same dno, a za nimi skrzydlate ścierwojady. Delikatne filozoficzne rozmyślania, przerywa brzmienie na wskroś życzliwych słów: – Serdecznie zapraszam do mojego sklepiku. Do niczego nie będę namawiał. Sam pan zdecydujesz. Widzę jegomościa nijakiej urody, ubranego nadzwyczaj skromnie. Dobrze mu z oczu patrzy, a zatem nie wzbudza nadmiernej agresji… właściwie żadnej. Przecież jestem zdołowany i nie mam ochoty być złym. Wchodzę do środka a tu pusto prawie. Nawet gołych półek nie ma. Tylko zielony stół, a na nim wiele różnych flaszek. O super… uchlam się i od razu o troskach zapomnę. Albo nawet wypiję… na zapas... by nie myśleć o przeciwnościach, które zapewne czekają w przyszłości, lecz jeszcze nie otwarły drzwi. Patrzą jedynie przez dziurkę, czy już mnie widać na horyzoncie, idącego w gorącym drgającym powietrzu, przegrzanego bezsensem umysłu. Słyszę słowa: – Bawełny nie sprzedaję, więc nie będę w nią owijać, tego co pragnę zaproponować. – A co pan może zaproponować takiemu jak ja? – Nie czytał pan? – Ach to… czytałem. To żart rzecz jasna. Nie wierzę, że prawda. – A w co pan wierzy? – I tak by pan nie uwierzył. Czyli to nie podpucha jakaś? – Nie. Jestem poważnym człowiekiem... – Poważnym? Sprzedając radość i wesołość? Też coś. To ja już sobie pójdę, nadal smutny i zmartwiony, jak ogon kłapo… – Nie chce pan nawet spróbować? Złoty zegarek pod zastaw wystarczy. Nie jestem chciwy. Jeżeli nie będzie pan zadowolony, to go panu oddam, za jakiś czas razem z godzinami. Podpiszemy umowę. Żaden szacher macher! No co? Stoi? – Mnie już nigdy nie stanie. – Nie o to pytam. – Skoro tak… to spróbuję. – Strasznie się cieszę. Jest mi doprawdy miło. – A mnie wcale. – To za chwilę się zmieni. Wspomni pan moje słowa. – Raczej mnie wspomną przy grobie, jeżeli w ogóle ktoś przyjdzie. – Może chociaż pies z kulawą nogą… albo gęś. To też stworzenia. – Akurat. Prędzej starą budę przyśle a spleśniałe pióra wiatr na trumnie zaścieli. – Co się z panem dzieje. Głowa do góry. Proszę tu podpisać, wypić z zegarka i dać mi buteleczkę. Przepraszam. Odwrotnie. To z emocji. Za bardzo chce pomóc. – I zarobić. – Nie ukrywam. No wypij pan wreszcie! – A nie zachłysnę się? – Nie. Trup mi tutaj nie potrzebny. No i wypiłem. Uciekam z chatki jak opętany. Taki jestem radosny, rześki i wesoły, że w głos zaczynam rechotać na wszystkie strony. Nawet żabę bym zawstydził, gdybyśmy rechotali we dwoje. Nie życzę sobie, żeby mnie oglądał w takim stanie. Chociaż zapewne już wielu takich wariatów w swoim życiu się naoglądał. A zatem to prawda. Jestem umysłowo odnowiony, powtórnie narodzony, pełen chęci do życia. Jakbym dopiero zaczynał srać w pieluszki nowych wspaniałych dni, których jeszcze tyle przede mną. Wesołych i radosnych. Wszystko postrzegam w kolorowych barwach, a nie w biało czarnych lub szarych. Biegnę wesolutko między stado osobników do mnie podobnych. Patrzą dziwnie, ale krzywdy nie czynią. A nawet schodzą pospiesznie z drogi. Od tej chwili żyję pełnią życia. Nic mnie nie martwi. Kocham ludzi. Mam wrażenie, że daję im wiarę w lepsze jutro. Niestety... jak się miało okazać… nie wszystkim. Moje euforia trwała zaledwie: miesiąc. Znowu leżę przygnębiony niczym osikane linoleum. Ale zegarka nie żałuję. Będę miał chociaż co wspominać, a to z kolei ociupinkę podniesie na duchu, moje psychiczne doły. Idę właśnie w kierunku Zielonej Chatki, podziękować i nie składać żadnych reklamacji. Przyznaję... popełniłem mały błąd. Umowę podpisałem prawie w ciemno. Nie czytając dokładnie, co tam stoi. Może po prostu tak bardzo... chciałem się uśmiechnąć? A jeżeli się okaże, że chatki już nie ma. Wtedy nie będę mógł podziękować, żyjąc cały czas z wyrzutem braku wdzięczności. Oczywiście zapłaciłem i mógłbym tutaj nie wracać. Olać i już. Jesteśmy kwita. Chatka nadal stoi, tak samo jak sprzedawca przed progiem. Czyżby wiedział, że przyjdę? Znowu słyszę serdeczne słowa: – No i co? Zadowolony pan? – Zadowolony to za mało powiedziane. Oczywiście, że tak! Nie wiem, jak mam wyrazić swoją wdzięczność. Trochę krótko, ale cóż… dałem tylko zegarek. – I tak byłem łaskawy. Przedłużyłem to pańskie szczęście o tydzień. – Jestem wielce zobowiązany. Oby więcej takich ludzi jak pan… – Polubiłem pana… niestety. – Nie rozumiem… – Będzie pan pierwszym, przed którym się wygadam… – Wygada się pan? – Nie czytał pan umowy? – Czytałem… ale tak po łebkach. – Tak pomyślałem. Nie broniłem panu przeczytać. Nawet wyszedłem na chwilę, by nie przeszkadzać. Nie zaprzeczy pan? – No nie… nie zaprzeczę. Co ten człowiek próbuje mi powiedzieć. Taki się wydawał sympatyczny. Do rany przyłóż. A teraz sprawia wrażenie, jakby stał z łyżką soli, pragnąc nią posypać… ale jednocześnie nie całkiem. Ponownie słyszę jego słowa: – Pan mi wygląda na inteligentnego człowieka, a zatem nie jest panu obcy banał, że wszystko ma swoją cenę. – No nie. Nie jest. – Coś zyskujemy, to jednocześnie coś tracimy. Odwieczna zasada. Czasami spokój umysłu. – To oczywiste! Pozbyłem się zegarka. – Co tam zegarek. Nie o byle błyskotkę tu idzie. Chociaż fakt, zarobiłem. Po to tu także jestem. – Proszę wreszcie powiedzieć, o co chodzi, bo pomyślę, że sprzedaje pan bawełnę. Milczy długi czas. Przysiągł bym, że widzę łezkę w jego oku. Tylko nie wiem, czy jest tam chciana, czy wręcz przeciwnie… zawadza. Ponownie słyszę słowa: – Dałem panu wiele uśmiechów i radości… ale – Jakie może być: ale. Nie zgłaszałem żadnych pretensji. Jak już nadmieniłem, jestem panu bardzo wdzięczny. – Nie twierdzę, że pan zgłaszał… – Ale co? Mówże pan wreszcie! – Pewnemu małżeństwu z trójką dzieci, musiałem odebrać to, co panu ofiarowałem. W pierwszej chwili nie wiem, co powiedział. Jakiemu małżeństwu? Jakiej rodzinie? Co odebrać? Niby wiem, ale nie chcę tej wiedzy dopuścić do świadomości. Dopiero po chwili, dociera do mnie cały sens jego wypowiedzi. – Skoro tak, to jest pan potworem, a nie człowiekiem. Chcę natychmiast anulować umowę. Pragnę pocierpieć, być jeszcze bardziej smutnym, wlecieć w otchłań depresji… ale niech do tej rodziny powróci radość…gdybym wiedział… to czy pan myśli, żebym poszedł na taki układ? Na jak długo pan im odebrał? – Proszę posłuchać. Po pierwsze: termin anulowania umowy minął. Po drugie: to tylko biznes… – Tylko biznes? Jak pan śmie gadać takie rzeczy. – Po trzecie: nawet gdybym wyjątkowo chciał spełnić pańską prośbę… to nie mogę. Aż takiej mocy sprawczej nie posiadam. Mógł pan dokładnie przeczytać. Dokonać wyboru. Miał pan czas. – Co pan mi tu opowiada? – Nie żyją. Mąż zabił żonę i dzieci a później siebie. – Co?! Teraz całe życie będę mieć świadomość, że to przeze mnie... – Uspokój się pan. Żartowałem. Sprawa dotyczy innej rodziny. – Naprawdę? – Przecież mówię. – Kamień spadł mi serca. – Na moją stopę. – Nie rozumiem. – Nie szkodzi. Jestem tylko sprzedawcą. – Jedno mnie tylko zastanawia. – Co? – Spadł na pana… a mnie boli.
-
Ɓҽzƙɾօ́Ɩҽաíҽ?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Jacek_K Jacek_K→Jam czasami luz gramatyczny i metaforyczny stosuje:)) Przeto jest jak jest. To tak bardziej prawdziwie:)→Pozdrawiam:) @Antosiek Szyszka Antosiek Szyszka→Ano→Tak też rzec można. Słusznie prawisz:)) Pozdrawiam:) -
wnętrzności krwiste mlaskaniem dźwięcznym podrobów wylewnych szaleją szkarłatem przez tłuszcz pomiędzy światem arterii agregatu żył pajęczych kwasów żołądka ślepa kiszka tęskni spogląda szkielecie ciała kostny wieszaku pięknie wyglądasz dźwigarze uczuć tułowia szczycie w skalnej komnacie połówki różowe cicho skryte tożsamość tulona w fałdach osnowie szare zepsute i kolorowe
-
jaki piękny jest dziś dzionek i słoneczko tam na niebie tylko w domku trza nam siedzieć światu ktoś włożył koronę * oj najlepiej jakieś metry od bliźniego stoi bliźni żeby w sklepie się nie ciśli by nie hycnął malec wstrętny już nie gołe są rączusie bo paluszki w otulinie żeby złapać chyżo wynieść i nie spotkać się z wirusem słowa słychać przez megafon zostań w domu i nie pękaj durne łajzy do swych mieszkań bo cię karą wnet uraczą * jaki piękny jest dziś dzionek i słoneczko tam na niebie tylko w domku trzeba siedzieć światu ktoś włożył koronę * owinęła ziemską kulę ta nieludzka sytuacja wciąż ta sama myśl powraca kiedy świat nie będzie królem
-
Wyjął go rano i przeczytał. Był wilgotny i z lekka mięciutki. Widocznie do skrzynki napadało. Treść wytrysnęła radością. Ochlapała samouwielbieniem wnętrze umysłu. Skłoniła też do pewnych działań. „Obywatelu! Prostowniku Umysłów Naszych. Obrońco Ciśnionych itp. Ulituj się nad ludem zbłąkanym. Za swego żywota, wejdź na godny ciebie Ołtarz. Po co mają biedacy nieprawomyślnie zbłąkani, po twojej śmierci trupa dźwigać.” A zatem z powodów mu znanych, począł czcigodne członki na podium wdrapywać. Rzecz jasna na Liczbę Przed Liczbami. A gdy już stał, błyszczał tyłem, gdyż wchodził jak zwykle słusznym przodem. Poślizgnął się normalnie na Jedynej Prawdzie. Wdepnięcie w alternatywną było durne. Poza horyzontem jego pojmowania. Wspomniana prawda, spłynęła po nim. Tak spływa z Byle Byka tombakowy pył. Wchodzący na Zasłużony Szczyt, spadł na kamienny padół. Opuścił go w tej samej chwili, z uwagi na walnięcie głową o wystający kant. Chwila! Jaki kant? Nie w jego przypadku! Jaja sobie robisz? Jakbym śmiał… rozumiem… ale tak czy siak, wytrwali wyznawcy musieli zwłoki dźwigać. Na piedestale oparli o Zwierciadło i bobkowe liście, dla zwiększenia blasku… znowu z tyłu. Później żałowali nierozsądnej decyzji. Bo trzeba uczciwie przyznać, iż niewielu do takiego Porąbanego Spadnięciem, swe modlitwy kierować chciało. Tym bardziej, że świeży święty, zaczął niemiłosiernie cuchnąć. Niweczył smród rozkładu jeszcze większym fetorem. Mówiąc delikatnie… niechęcią dla wielu… to znaczy… bardzo wielu… … a może jednak… bardzo bardzo wielu…
-
Inne Dla Niego Góry
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Jacek_K Jacek_K→Dzięki:)→Twoja wersja fragmentu, jest może nawet lepsza od mojej, ale gdy zacząłem bawić się w pisanie→to moje "kredo"→żadnych "ramek'' wokół. Dlatego czasami piszę dziwnie w sensie zdań, ich szyku, pokręconej treści.itp. Tak jak wyobraźnia nakazuje. Jeno błędy orto→są niezamierzone. Pozdrawiam i Dzięki za komć:)) -
Podtytuł→Poza krawędzią przebaczenia Prolog → 2 Góry tego roku wyglądają tak samo jak w poprzednim. Niestety. To bardzo mylące stwierdzenie. Jak się miało okazać, nie dla wszystkich. ∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧ To jego pierwszy wypad. Ma dużo szczęścia. Wczoraj pogoda nie dopisywała i nie miał pewności, czy podejmie wędrówkę. Dzisiaj pięknie i słonecznie. Wymarzone warunki do realizacji marzenia. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że wszystko może ulec zmianie, w najmniej spodziewanych okolicznościach. Poczytał odpowiednie książki i wie, że góry mają to do siebie, że potrafią zaskakiwać, niczym kobieta na wierzchołku psychiki. Wierzy jednak, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zdobędzie upragniony szczyt. Ma odpowiedni ekwipunek, z niezbędnymi rzeczami. Przeszedł już spory kawałek. Niestrudzenie i ochoczo. Mija różnych turystów, wszystkim mówiąc: cześć. Spoziera na błękit nieba i pierzaste chmurki. Ponadto widzi dwie kozice i bace w oddali. Napakowany dobrymi myślami, kroczy raźno przed siebie. Niby dlaczego miałby nie być. Ano dlatego, że o czymś zapomniał. Z oddali słyszy dziwny delikatny odgłos. Nie potrafi określić skąd dobiega. Po chwili ów szczegół, wylatuje z głowy, błądząc pośród skałach, niczym pijany świstak. Mija trochę czasu. Odczuwa pierwsze dolegliwości uciążliwej drogi. To w końcu pierwszy marsz, po kamieniach i krzywych ścieżkach. Do tej pory nie miał z tym problemu, w swoim życiu. Słońce nadal bystro świeci, muskane białymi barankami. Szybują nad wierzchołkami, niczym pierzaste zeppeliny, na tle błękitnej przestrzeni. Tej tutaj nie brakuje, gdzie wielki człowiek jest takim małym. Widok zapiera widok w piersiach. Podziwiać piękno, to jeszcze potrafi. Pełen wiary w przyszłość, ponownie słyszy cichy szelest. Pojawia się i znika nie wiadomo skąd. Ma nawet wrażenie, że jest obserwowany. Olewa to. Jakieś zwidy umysłu i tyle. Wędruje po dość szerokim szlaku. Z jednej strony zbocze góry a z drugiej przepaść. Kciuki wsunięte pod szelki od plecaka, sylwetka przygarbiona, lecz pełna nadziei, gdyż wierzchołek niedaleko. Nawet zaczyna wesoło pogwizdywać, ale szybko milknie, bo wyczytał w książce, że w górach to zła wróżba. A może chodziło o jacht? Nie ma pewności. Tak czy siak, woli myśleć na ulubioną melodię. Tego przeznaczenie nie usłyszy. Czy aby na pewno? Na mgnienie oka, przypomina sobie pewien szczegół ze swojego życia, nie miły dla innych. Jednak owe wspomnienie, szybko wybiega z umysłu, niczym przestraszona kozica. Widzi turystę przed sobą. Ponownie kłania się pięknie i pozdrawia odpowiednio Ten go mija, mówiąc podobnie, zostawiając na pamiątkę, zanikające odgłosy stukania butów. Idzie kawałek niewiele myśląc, lecz po chwili, do uszu dobiega inny dźwięk. Też z tyłu. Szlak w tym miejscu jest dość szeroki. I tak samo jak jeszcze niedawno, z jednej strony zbocze góry, a z drugiej – nic. Nie wie, co to może być. Tak na dobrą sprawę, jest na tyle strachliwy, że boi się obejrzeć. Teraz już słyszy wyraźnie, jakby po prawej stronie, coś z tyłu szurało na zboczu. Dźwięk jest coraz głośniejszy i bliższy. Powtórnie widzi innego turystę. Nie mówi nawet cześć. Ma inne myśli w głowie. Szum się nasila, niczym morskich bałwanów. Na domiar złego, słońce zakrywa ciemna chmura i wiatr przybiera na sile. To coś z tyłu jest o wiele bliżej. Zbyt blisko, by pozostać w niepewności. Czuje przeraźliwy chłód. Musi się odwrócić i spojrzeć do tyłu. Zupełnie go zatyka. Nawet z wrażenia, przestaje się bać. Lecz strach szybko powraca. Kilka metrów przed sobą, widzi zakrwawiony przód śnieżnej lawiny. Ma około trzech metrów wysokości. Czytał o tym zjawisku, lecz ta jest rzecz jasna inna. Na domiar złego te szkarłatne plamy. Groźnie faluje przyczajona, jakby szykowała się do skoku, wprost na niego. Wyraźnie dostrzega drgające nerwy pod śniegiem. Przemieszczają się w różnych kierunkach. Sprawia wrażenie gęstej i ciężkiej. Jednak co chwila unosi przód i wisi nad nim, by za moment przyjąć poprzednią pozycję. Dźwięki jakie wydaje, to jakby kompilacja, wszystkich złowieszczych duchów gór. Może uciekać jedynie w kierunku wierzchołka. To jednak nic nie daje. Słyszy z tyłu, złowieszcze ocieranie o szlak. Znowu jest coraz bliżej niego. Ściga go uparcie, lecz póki co nie robi krzywdy. Bawi się jak kot z myszką. Ucieka ile sił wystarcza, widząc przed sobą jej cień. Czuje pierwsze płatki śniegu. Więcej i więcej, choć niebo znowu błękitne. Przystaje na chwile. Raz kozicy śmierć. Musi odpocząć. I tak nie ma gdzie uciec. Odwraca się ponownie. Właśnie widzi, jak śnieżny potwór leci do przepaści, z odłamkami skał. Hałas jest przerażający. Ma teraz wolną drogę. Rezygnuje z dalszej wspinaczki. Nie zdobędzie wierzchołka. Chce jak najszybciej wrócić do domu. Ma dziwne wrażenie, że biała zjawa, chciała z niego wyssać na światło dzienne, jakieś zapomniane wspomnienie. Słońce ma barwę krwi, a czerwone łzy, ściekają po ścianie horyzontu. Tak to w tej chwili widzi. Schodzi dość szybko. Pragnie jak najwcześniej opuścić te przeklęte góry. Dopiero teraz sobie uświadamia, że mógł przecież zginąć. Tylko dlaczego ten potwór, nie zepchnął go do przepaści. Przecież mógł to zrobić z łatwością. Wędruje szerokim szlakiem, między dwoma zboczami gór. Prawie że biegnie, na ile sił starcza. Nie chce za szybko, bo mógłby się przewrócić i uderzyć głową o jakąś skałę. Żywi obawy, że go w końcu szlag trafi na szlaku. Nagle gdzieś wysoko, dostrzega białą plamę. Jest malutka, ale się powiększa. W pierwszej chwili myśl, że to jakiś szybujący ptak. Lecz po chwili, wie co to jest. A jednak powróciło, by go znowu gnębić. Zjeżdża z góry niczym morderczy anioł. Nie bardzo ma gdzie uciekać. To znaczy szybciej, niż teraz. Zaczyna słyszeć, coraz głośniejszy szelest. Jeszcze nie wie, jaka jest wielkość tego, ale przypuszcza, że znaczna. Nadal biegnie, lecz przed sobą widzi, jak zwały śniegu suną po zboczu… i nagle zmieniają kierunek. Są na szlaku, kierując się w jego stronę. Ma odciętą drogę. Próbuje wchodzić wyżej, ale to coś, wspina się za nim. W końcu powraca na szlak. To mu pozwala. Patrzy przed siebie. Widzi biel i myśli, że wielu spraw w swoim życiu, już nie zdąży załatwić. Pulsuje nad nim. Ogromne, mroźne serce. Tym razem śnieżno białe. Niczym drapieżnik, który za chwilę rozszarpie jego ciało. Po chwili zaczyna się zakrzywiać, tworząc kolistą ścianę wokół. Żeby miał pewność, że nie może uciec. Co prawda próbował, ale powierzchnia, wbrew pozorom, jest twarda jak skały, po których uciekał. Zaczyna odczuwać chłód. Wspomina schab w zamrażalniku. Raczy nie zdąży zjeść. Nagle słyszy w głowie pytanie. No nie – myśli sobie – śnieg do mnie gada. Zupełnie mi odwala. Pomału rzeczywistość jest jakby rozmyta, że nie bardzo wie, co się z nim dzieje. Odczuwa coraz większy chłód. Najchętniej, by się położył na ziemi i zasnął w mroźnej kołysce. Ostatkami woli, pragnie jeszcze pożyć. Chociażby kilka chwil, aż nadejdzie ta ostatnia. W końcu sens pytania dobiega do niego, jakby się wygrzebał z zaspy. – Pamiętasz zimę w waszym miasteczku? –Kto pyta? – A pamiętasz, co robiłeś dzieciom? – Dzieciom? Kim ty jesteś? Czemu mnie więzisz? – Przypomnij sobie. Chyba wiesz, że czasami złe szczegóły, mają wpływ na dalsze życie. Lubią wracać. Nie w formie zemsty, lecz nauki na przyszłość. – Nauki? Kim do cholery jesteś? Wyjdź z mojej głowy, albo zabij. – Wiesz, nawet wierzę, że wtedy o tym nie pomyślałeś. Miałeś po prostu zły dzień. Jak wiele innych. – Zły dzień? O czym ty pierdzielisz? Nie widzisz, co się dzieję. Za chwile będę soplem lodu. – Czy wiesz, jak to wpłynęło na te dzieci. Co później przeżywały. Ile się napłakały. – Napłakały? Przeżywały? Pytam ponownie. Kim jesteś? Dlaczego masz czelność, mieszać mi głowie? Niczego złego nie zrobiłem. – Pomyśl. Była zima. Wiele dzieci, które błagały, żebyś tego nie robił. – Cholera! To o to chodzi. O jakieś głupie dzieciaki. Wnerwiały mnie tą swoją zabawą i tyle. Przecież za chwile, mogły następne… – Następne, też zniszczyłeś. – I przez to, ten cały cyrk przeżywam? Przecież nikogo nie zabiłem, nie okradłem, nie… – Przeproś je za to. Ja to im przekażę. Wybaczą tobie. Znasz powiedzenie: poza krawędzią przebaczenia? Wtedy już nie ma odwrotu. – Przeprosić? Za taką głupotę? Nigdy w życiu. To one powinny mnie przeprosić! Mnie! Rozumiesz? Działały mi na nerwy, jak mało kto. – Bo ciebie nie miał kto nauczyć. Dlatego zazdrościłeś. Tak? – Co ty chrzanisz! Brakuje ci piątej śnieżynki. Wynoś się z mojej głowy. Daj mi wreszcie święty spokój. – Cały czas staram się dać. ∧≈∧ Mroźne półwięzienie w kształcie podkowy, gdyż pojawiło się jedyne wyjście ku przestrzeni. Widzi błękit nieba, wierzchołki gór oraz szybujące ptaki. Czuje powiew wiatru. Stoi przylepiony do tylnej ściany. Tam gdzie zwieńczenie nadgarstków. Nie może uciec. Malutki wobec ogromu, który go otacza... wypychany przez mroźne dłonie na zewnątrz… ∧≈∧ Prolog→1 Nie może znieść tego widoku. Uśmiechnięte twarzyczki i śniegowe durne, bałwany. Epilog – Proszę nie rozwalać żadnego bałwanka. Są takie ładne.
-
@CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Można zadać takie słuszne pytanie. Jak najbardziej:) Chociaż akurat ów tekst, jest kompilacją dwóch dawnych tekstów, do linii melodycznych nagrań ongiś→''Wish You Were Here” →Pink Floyd → ''When a blind man cries" - Deep Purple Pozdrawiam:))
-
Twój ślad błądzi wciąż przy mnie. Kolejny już raz pytam niebo o sens. Tak codziennie jak wariat, który w cud chce uwierzyć, lecz gra skończona, nie będzie więcej tych słów. Jeśli możesz, to proszę powiedz, gdzie teraz jesteś. Chyba nie wątpisz, że spróbuję cię odnaleźć. Wiem, głupie to i śmieszne, bo trzaśnięty jestem wciąż. Gdzie twój świat? Skąd mam wiedzieć, wybacz ja tylko tak, przecież mnie znasz, nie mam z kim tak po prostu, zagrać naszej piosenki. Tak bardzo chcę zrozumieć. Wiem, owszem, lepsze życie bez czubka w tle, nie bacząc na to czym obdarzył los. Wcale nie gniewam się na ciebie. Nie potrafię nawet. Lecz powiedz proszę swoim sumieniem, gdzie twoje niebo i moje, w zwątpieniu chwil. Póki co, tylko ciemność w środku dnia. Dlaczego każesz błądzić tak mi wciąż? Czy mam życie zostawić, uciec sobie stąd. Myślę tak co dnia, żeby ujrzeć ciebie, nawet poprzez pryzmat cierniowego marzenia. Jako zwyczajny kwiat, powiedz, że zobaczyć się dasz, choć jeden jedyny raz. W tej krainie mego snu, chcę uwierzyć, że wydarzy się cud. W tym zwierciadle płatków cień, tak prawdziwy, że aż oczy bolą mnie, dręczą myśli te, czy to nadal sen. A jeśli nie? Czy świt szansę dał bym ujrzał kwiat choć na chwilę w świetle dnia.
-
Szkarłatna Sadzonka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Lidia Maria Concertina Lidia Maria Concertina→Dzięki:)↔Pozdrawiam:) @Gosława Gosława→Dzięki:)→Też Spokojnych i Zdrowych Świąt życzę. Chociaż jeden stąd, chyba mnie trochę nie lubi:)) Pozdrawiam:)