-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Pewnego razu, kiedy Słońce zasłonił horyzont, zabrało ze sobą jasność. Potwór wyszedł z jamy i podążył na pobliską górę. Po przybyciu na miejsce, wyjął lornetkę i zaczął obserwować, pogrążone w nocnej ciszy miasto. Niewielka ilość lamp, dawała jedynie tyle światła, by doświadczyć cieni. Pragnął zejść na dół, chcąc zaspokoić wielki głód, chociażby jednym człowieczeństwem. Jednocześnie był zmęczony wspinaczką. Pomyślał sobie: po co tu wchodziłem. Przecież mogłem od razu, pójść gdzie trzeba. No cóż. Widocznie tak musiało być. A zatem siedział na kamieniu i spoglądał przed siebie. Miał wspaniałą lornetkę, chociaż nie wiedział skąd. Skierował na oświetlony pokój. Zobaczył człowieka karmiącego dziecko. Łyżeczka jednostajnie szybowała, między talerzem, a umorusanymi ustami. Jadło z apetytem. Widać było, że mu smakuje. Jego twarzyczka kipiała radością. Mężczyzna też się uśmiechał, ale jakoś smutno. Patrzył na mały prostokątny kartonik. Byłby z nich smakowity kąsek – pomyślał potwór. Jednak ich oszczędzę. Za bardzo potrzebują siebie nawzajem. Spojrzał w inne okno. Zobaczył człowieka siedzącego samotnie na kanapie. Trzymał w ręce pistolet. Przyłożył do głowy. Po chwili odłożył na stół. Zaczął pić jakiś płyn z butelki. Wyjrzał przez okno. Po chwili zamknął i zasłonił. Potwór znowu pomyślał o tym, że jest bardzo głodny. Lecz ten człowiek nie wyglądał na zadowolonego. A może po tym całym koszmarze, będzie miał okazje przeżyć jakieś miłe chwile. Nie mogę go zjeść. Spojrzał w następne okno. Ujrzał kobietę i mężczyznę. Pieścił delikatnie jej ciało. Najpierw rękami, a później ustami. Ona nie była gorsza. Co to to nie. Robiła to samo. Gra wstępna – zajarzył potwór. Całował ją wszędzie. W usta, czoło, pępek, oraz w takie miejsca, gdzie lornetka – mimo wielkich wysiłków – zajrzeć nie mogła. Obserwator był z lekka wnerwiony, ale pomyślał sobie, że da im spokój. Nie będzie niewychowanym chamem. W końcu, z tego całego podglądania, o głodzie zapomniał i usnął. * Na drugi dzień, kiedy wyjrzało Słońce wyzwoliło, nastał świt. Mieszkańcy miasta, przyszli na górę. A jeden z nich widząc, że potwór smacznie śpi, wziął sztylet i wbiwszy go w tętniące serce, zakończył jego żywot. Gęsty strumyczek krwi, jak czerwona wstążka zrodzona z cierpienia, popłynął w kierunku miasta. Następnie upiekli go i przygotowawszy wspaniałą ucztę, jedli i radowali się do samego wieczora. A gdy Słońce zaczęło tracić swój blask, poszli do swoich domów, głośno rozprawiając o całym zajściu. Lornetka cicho i spokojnie leżała na trawie, pośród porozrzucanych kości, dziwnym trafem nie zauważona przez biesiadników. Kryła w sobie zapamiętane obrazy. Była zaprogramowana na różne sytuacje, w zależności od tego, co się wydarzy. Nagle na okrągłych szkiełkach, pojawiły się trzy kropelki krwi. Było ich coraz więcej. W poświacie Księżyca, miały czarny kolor. Po chwili leżała w mazistej kałuży, a drgające wspomnienia tego, co zobaczyła, zaczęły ściekać w kierunku doliny. * Pewnego razu, kiedy Słońce zakrył horyzont, nastał zmrok. Potwór wyszedł z jamy i podążył na górę, by obserwować, w ciszy pogrążone miasto. Doskwierał mu głód. Nie spiesząc się za bardzo, zaczął schodzić, obserwując okna. * Kiedy wyjrzało Słońce, wstał nowy dzień. Nic poza tym.
-
– Słodzisz mnie piołunem, gorzki sypiesz cukier, ja ci za to wręczam, zwiędłych kwiatów bukiet. ~ Martwisz znów radością, cieszysz smutkiem szarym, a ja muszę wdychać, twoich kłamstw opary. – Pieścisz mnie skalpelem, ranisz miękkim udem, ja ci szepcę w biuścik, przetrwamy tę próbę. * Zgodnie z prawdą kłamiesz, mówisz tylko słowem, słuchasz miodem w uszach, jak mam wierzyć tobie. W tej naszej szufladzie, chaos wciąż się błąka, słodko kwaśna miłość, wierci się po kątach :( Kupa bałaganu, swarów cały korzec, rozejm tu nie wzrasta, choć na spodzie młodzie. :) ~̅ Niech weźmie cholera, waśnie w mgle zrodzone, mostem z przebaczenia, spieszmy gdzieś na stronę...
-
leżałem na żółtych papierach wtargnęły do mego umysłu od dzisiaj cokolwiek mówię staram się brać w cudzysłów jesteśmy trochę nie tego tacy jacyś podwójni nie wiem czy lepiej by było gdybyśmy byli spójni
-
Znowu ten cholerny świat budzi się przede mną. No nie. To raczej ja wstaje ponownie o takim samym poranku. Każdy podobny do poprzedniego, chociaż zupełnie inny. Ciągle w głowie kołaczą te same wiązki pytań. Na dodatek splątane w dołujący warkocz. Mam jednak nadzieję. Chcę w to wierzyć, lecz czasami nerwy nie wytrzymują. Wątpię, żeby dzisiaj było inaczej. Wiem, jestem pielęgniarką. Powinnam być do rany przyłóż. No cóż... nie zawsze potrafię, będąc często myślami gdzie indziej. Tym bardziej gdy człowiek ma do czynienia, z upierdliwym babskiem, które ciągle czegoś chce. Wiem, że jest ciężko chora i musi cały czas leżeć, ale ile można wytrzymać. Że też taką musieli na oddział przyjąć. Mam już doprawdy dosyć pokoju 22. * – Pani Helenko. Chce mi się siku. – Znowu? Kobieto! Ty już nade mną litości nie masz. Co dopiero sikałaś. – Alę muszę. – Gówno musisz. Przestań mnie denerwować i wciąż wołać. Siedź cicho, bo dostaniesz klapsa przez dupę. Ocipieć można z tobą. Ciągle myślisz o sikaniu. Pomyśl o kwiatkach. Upierdliwa z ciebie starucha. Rzygać mi się chce, gdy patrzę na twoje pomarszczone ciało. A to mi daj, a to mi zrób. Nie jestem twoją służącą. Ile razy można. Cholera by wzięła. – Helenko, słonko, mnie się naprawdę chcę. Mam zrobić w łóżko? Kupę uwalę przy okazji. – Ani mi się waż, stara jędzo. – Żartowałam. Ze sikaniem też. Przewróć mnie na prawo. Niewygodnie jak zaraza. Kości mi trzeszczą. – Rozum tobie trzeszczy, którego nie masz. Czy ty pomyślałaś, że też mam problem. – To twoja praca w mordę psia mać! – Ale kochać cię nie muszę. I niańczyć ponad miarę… i wąchać twoje starcze smrody. Znowu się ośliniłaś. Chyba zwymiotuję. – Helenko. Co z tobą? Mam zawołać inną. Aż taka nieznośna nigdy nie byłaś. Dobrze, że drzwi zamknięte. – Kto tu jest nieznośny? Ciągle trzeszczysz pyskiem jak opętana. Nie mogę się skupić na swoich myślach… pani jaśnie Mario Ocipiała. – Masz się skupiać na mnie. Za to ci płacą. – Zamknij gębę, bo przywalę. Łyknij wreszcie te cholerne tabletki, to będę mogła sobie pójść. Chociaż przez jakiś czas, nie oglądać wrednego pyska. A najlepiej się udław! – Kochana Helenko. Chcesz cukierka. Leżą na stoliku. Poczęstuj się złotko. – Chcesz mnie udusić cwana starucho? Przyznaj się. Żeby ci inną przyznali. – No coś ty. Proszę weź. Czuję, że coś cię trapi. Dlatego takaś nerwowa? – Żebyś wiedziała, że trapi. Nie wiem, czy już będę miała okazję. – A skąd mam wiedzieć, czy będziesz miała, durna dziewucho. No chyba, że posiadam szósty zmysł? – Tylko bez takich wyrażeń. Szósty. Dobre sobie. To byś musiała mieć najpierw poprzednie. – Uczę się słówek od mistrzyni – Znowu zaczynasz mi dogadywać. Po co ja tu z tobą siedzę. Na łeb mi padło, czy co? – A wiesz Helenko… też mam problem. Kosmicznej miłości. – No nie! Bo się zesram z uciechy. Czego? Z tobą rzeczywiście coś nie tak, a przecież sufit równy. I przestań ciągle powtarzać: Helenko. Obrzydziłaś mi moje własne imię! – Patrzyłam za bardzo… w gwiazdy miłości… a właściwie w jedną... i zgubiłam jakby. Nie wiem, czy zdążę odnaleźć. Spróbować przeprosić. Usłyszeć słowa przebaczenia. – Mario! Co ty mi tu chrzanisz o jakiś… kosmitach… przebaczeniach. Jesteś doprawdy pokręconym babskiem. Tylko w cyrku pokazywać takie dziwadło z tabliczką: „Nie karmić zwierząt” – A ciebie Helenko co trapi? – Gówno tobie do tego! Daj mi święty spokój. – No powiedz wrednej babie. – No… też chciałabym odnaleźć. Przebaczyć nawet. Porozmawiać. – Co z tobą? Dziwnie mówisz. – Przestań. Jesteś dla mnie za dobra. Dlaczego? – Sama nie wiem. Nie potrafię wytłumaczyć. – Widzę, że tabletki połknęłaś tą swoją brudną, pogniecioną gębą. Wreszcie mogę iść. Odpocząć od ciebie. Najlepiej na zawsze. – Życzę ci, żebyś odnalazła. – Tego samego ci życzę, Helenko. * Siedzę w domu. Dzisiaj początek urlopu. Będą mogła czas poświęcić na dalsze szukanie. Chociaż pomału tracę nadzieję. Domyślam się, że były jakieś powody. Zawsze jakieś są. Ale to nic. Wszystko wybaczę. Nawet jak nie usłyszę słowa przepraszam. Jestem strzępkiem nerwów. Właściwie dlaczego. Powinnam mieć to wszystko w dupie. Odpłacić tym samym. Jeszcze to wredne babsko. Ile krwi mi napsuło. Chociaż w sumie, co ona winna, że na niej wyładowuje swoje pokręcone emocje. No ale nic. Będę mieć dłuższą przerwę od jej towarzystwa. Słyszę dzwonek. To cholerny telefon. No tak. Za szpitala. Zaraz się dowiem, że z urlopu dupa lub coś w tym guście. – Taa… słucham. – Mamy dla pani dobrą i złą wiadomość. – Nie rozumiem. Proszę jaśniej. – Pani nas prosiła o pomoc w odnalezieniu. Tak? – Tak… chce pan powiedzieć… ojej… kurde… strasznie się cieszę. Natychmiast chce porozmawiać. Kiedy to będzie możliwe? – Niestety… mam jeszcze bardzo złą wiadomość… z ostatniej chwili. – To niemożliwe. Żartujesz ze mnie pojebańcu. Powiedz, że tak! – Przykro mi. Z tego co nam powiedziano, rozmawiała pani z matką często. A zatem nie rozumiem... – Jak mogłam rozmawiać, skoro jej nie odnalazłam? Niby kiedy? Gdzie? – W pokoju 22.
-
"Ƭ í t í Տ ɾ í t í"
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@valeria Valeria→Dzięki:)↔Niewątpliwie niewątpliwie:)→Pozdrawiam:) @Victoria Victoria→Dzięki za trójpak uśmiechów:)→Pozdrawiam:) -
°~° gdzieś na świecie żyje dama co nie cierpi wręcz ciećkania chociaż utwór znakomity nawet noblem z lekka trąca ona groźnie cedzi słowa żadne mi tu t i t i s r i t i dla mnie sprawa jest nagląca °~° ma być pies a nie piesiunio mucha tylko a nie muśka brzuch normalny żaden bźuśek każdy głupek nie głupećek wie ze racja moja słuszna °~° oraz świnek i kaczuszek sraczków kłaczków i pitulek albo zgroza pipciów rypciów piranieczek i trupiątek tak ma być bo nóżką tąpnę °~° mnie tak mierzwi to ciećkanie że po rączkach wtedy walę by mi wariat tuś pod nośkiem lepiej już nie pisiu wcale °~° oj nieznośne te kobity co nie cierpią t i t i s r i t i O•˝˝O•
-
Nasza wioska położona na odludziu, w zasadzie o każdej porze roku, wygląda malowniczo. Przynajmniej dla mnie. Dość rozległa łąka, latem pełna lawendy, dzieli nas od lasu, który stanowi nieodłączny element horyzontu. Mamy taki zwyczaj, że większość spraw wyjaśniamy we własnym gronie. Ostatnio jednak niewiele brakowało, żebyśmy ową dziwną sytuację, zgłosili na policję. Jednak starszyzna zdecydowała, że tradycji za wszelką cenę nie splugawimy. Tak dokładnie powiedział Najstarszy. A jego słowa to rzecz święta. Od jakiegoś czasu, znajdujemy zwłoki we wspomnianym lesie. Każde ciało ma poderżnięte gardło i wypatroszony brzuch. O tyle jest to znaczące, że pochodzą z naszej wioski. Całun niepokoju zakrył wszystkich, łącznie z kobietami i dziećmi. W końcu zaczęło nas ubywać, a grobów przybywać. I to w takich banalnych, skądinąd okolicznościach. Dzisiaj rada starszych podejmuje decyzję, że kolejnym, który ma sprawę obadać, będę ja. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to wystraszyło. To prawda. Wielu próbowało i niektórzy zostali na miejscu poszukiwań, ale ja akurat często do lasu chodzę. Tak po prawdzie, jestem miłośnikiem przyrody. Lubię spacerować i spoglądać na otoczenie, z prawdziwą nostalgią i zachwytem. Nie do pomyślenia, ileż to piękna można zobaczyć. A u nas tylu stolarzy. Wczesnym rankiem, zabieram trochę prowiantu na drogę i wychodzę. Mgła zaścieliła łąkę, biało szarą pierzynką. Ciepło nie jest. Odczuwam zimną wilgotność, jakby mnie ręce trupa głaskały. Jestem już blisko celu. Szumią lekko, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Niedaleko przebiega sarenka. Na chwilę przystaje i dziwnie spogląda w moim kierunku. Nagle ucieka jeszcze szybciej. Czyżby odczuwała lęk? Ale przed czym? Wchodzę między drzewa. Pierwsze skrawki promieni słonecznych, prześwitują między gałęziami, malując światłem brzasku, otaczającą zieloność. Normalnie zachwyt sięga zenitu. Od wielu słyszałem, że potrafię czerpać radość z byle czego. Las nie jest dla mnie byle czym. To prawie sanktuarium. Tylko, że teraz coś lub ktoś – jakby powiedział Najstarszy – plugawi jego świętość. Nie mogę zrozumieć, dlaczego. Słyszę za sobą dziwny szelest. Ciarki strachu, przebiegają po plecach. A podobno jestem odważnym. To coś podchodzi od tyłu i mnie ustawicznie trąca. Jakieś cholernie miękkie i śliskie. Cholera jasna. Stoję jak sparaliżowany. Zero ruchu. Muszę spojrzeć do tyłu, bo brak wiedzy o źródle lęku, to jeszcze coś gorszego. Nawet nie zauważyłem, że wiatr przybrał na sile. Spoglądam do tyłu. To tylko worek lekkich odpadków, wiatr przygnał na plecy. Oddycham z ulgą. Lecz jednocześnie wiem, że mogę być obserwowany, przez coś gorszego. Wchodzę w zacienione miejsce, schowane wśród wysokich krzaków. Zakryte z góry gałęziami drzew, jest niewidoczne, jeżeli ktoś o nim nie wie. Kiedyś przyniosłem tu wielkie lustro. W tajemnicy przed innymi. Trudno je zauważyć, ze względu na odbicia i takie samo tło. Jednak siebie w nim widzę. Tam jestem innym. Jeszcze bardziej wyczulonym na piękno. Odczuwam większą siłę. Niech tylko dorwę tego zboczeńca, to zapewne przestanie zabijać, ludzi których kocham. Mam wrażenie odpływania umysłu i jego podziału. Między drzewami, widzę cień. Niesie inny. Mniejszy. Jakby literka→T. Stoję przy wielkim strumieniu. Płynie niczym wilgotna wstążka w lesie. Ryb tutaj tyle, że mogę łapać rękami. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam przy sobie wiaderko i nóż. Do patroszenia ryb. Faktycznie. Przypominam sobie. Są prawie codziennym przysmakiem w naszej wiosce. Musiałem często przynosić. Łowienie ma jeszcze jedną zaletę. Mam czyste ciało, po kąpieli. A przede wszystkim ręce. Zmyte z brudu, nie należącego do kryształowej wody. Chociaż szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego tak pomyślałem. I co tu w ogóle robię? Chyba, coś nie tak. Strasznie wielka i ciężka ta ryba. Czyżby lustro straciło moc. Zostawię ją tutaj. * Wracam żywy do wioski, przynosząc złe wieści. Mówię, że żadnego potwora nie zapamiętałem. Doradzam, by wysłać następnego śmiałka. Może on dokona tego, czego ja nie zdołałem. Dzisiaj zachorowałem. Najstarszy zdiagnozował silne przeziębienie. Położono mnie do łóżka. Piję jakieś zioła. Niektóre rozpoznaję. Te najbardziej działające. Rano mówią, że w nocy majaczyłem w gorączce o jakiś strumieniach, atakujących śmieciach, lustrach, miejscu, nożu i wielkich rybach. * Minęło kilka dni i jestem zdrowy. Tak mnie zapewnił, wiadomo kto. Mam wrażenie jakby... wewnętrznej odmiany. Nie wiem tylko, na czym polega. Jakby coś ze mnie wyjęto lub dołożono. Jedno mnie tylko martwi. Straciłem zainteresowanie lasem. Przestałem tam chodzić. Ale za to co innego cieszy. Nie tylko mnie. Przestaliśmy znajdować trupy. No nic. Muszę wstać, bo wołają na obiad. Znowu ta dziczyzna. W kółko to samo.
-
ostrze zwątpienia w mózgu szelestem myśli swym tańcem uniki czynią lecz w rytmie serca nadziei jeszcze choć szepty śmierci w takt muzy płyną sen na kawałki tnie stal srebrzysta w umyśle rzeźbi rany głębokie wtem jakoś dziwnie graje orkiestra aż sztylet myli wciąż krok za krokiem taniec trwa nadal choć prawie cisza zwątpienie teraz przeszłości chwilką tak szczerze mówiąc niewiele słychać szelest jest martwy to echo tylko
-
sopelki łez stukają o kamień zimnego serca płomienia brak nie ogrzane ~ rozdwoić czas być albo być za horyzontem zniknąć dalej śnić ~ zastygły płacz w bezsilnej krainie żeby tak chociaż móc przez chwilę powiedzieć żyjesz
-
Tu kiedyś było Życie
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Victoria Viktoria→Dzięki:)↔Dzisiaj coś mnie tak napadło i zacząłem pisać, nie bardzo wiedząc, co napiszę za chwilę. Starałem się wczuć w sytuacje:)↔Pozdrawiam:) -
To rzecz jasna, fikcja literacka:) Wtedy cała Ziemia, zacznie drgać na okrągło, niczym podskórne nerwy drapieżcy, gotującego się w kotle zagłady. Pnie drzew, zwiążą supełki, wyciskając żywiczny kwas. Spłynie na otoczenie bulgoczącą falą, a ciała zwierząt, rozpuszczane na miękką papkę będą i wszystko, co stanie na drodze żrącej rzeki. Niewinne echa, ugoszczą w sobie, odgłosy bólu i zawodzenia, poniżane przez chichot losu. A białym barankom sunących na niebie, ktoś nożem wyciosanym z ludzkości, gardła poderżnie skutecznie. Krew zacznie nieśmiało kapać, by za chwilę obficie ściekać na ziemię, niczym gęsty strumień przeznaczenia. Miasta, łąki, góry i morza, czerwony szkarłat zaleje, a słońce coraz szybciej wirować będzie, wyrzucając wrzące cząstki na wilgotną od szkarłatu i łez ziemię, paląc wszystko wokół, aż do spopielenia. Skończy się możliwość ucieczki gdziekolwiek, gdyż bezpieczne miejsca, znikną bezpowrotnie, cholera wie gdzie. Zerwie się wicher wyjący i tak potężny, że wiele obiektów oderwanych, czy to w częściach, czy to całych, pofrunie w stronę gorejącej gwiazdy, by powrócić na ziemię, jako szary, martwy proch. Wielu, przestanie słyszeć, wielu przestanie widzieć, a niektórym ręce i nogi odpadną lub inne jakieś członki. Zewsząd zaczną napływać cząstki ciemności, niczym sprawiedliwe bumerangi, szybujące w stronę macierzy. Każdy w siebie należność wchłonie, czy będzie mu to miłe, czy wręcz przeciwnie. Powrócą do źródła, wszelkie krzywdy wyrządzone, o zwiększonej po stokroć sile. Nikt się od tego nie uchroni. Bogaty, biedny, głupi, mądry i cała reszta. Nie ucieknie w te pędy, by tam się schronić. Tylko dźwięki w ludziach pozostaną, by mogli głośno jęczeć, z bólu, rozpaczy i wszechobecnego, zdziwienia. Miasta będąc wielkim gruzowiskiem, wchłoną w siebie, przemielone zwłoki domów i to co domem nazywano, razem ze szczątkami mieszkańców. Krew nadal spływać będzie z nieba, a wielu się na niej poślizgnie, niczym na posadzce w rzeźni, aż po horyzont życia i haków, którymi bliźnich dźgali, a na które się teraz, sami nadzieją. Morza, jako wrząca magma, pochłonie wiele istnień. Ciała morskich stworzeń, wypłyną na powierzchnie, pośród pływających szczątków. Połacie kości, mięsa i skóry, unoszone przez gęsty cuchnący płyn, wypełnią puste miejsca, w szponach wiecznie głodnej śmierci. Chociaż niektóre, przeciekać będą przez palce. Wszystko co na dnie zaistniało, na powierzchnię wypłynie, jako martwe i śmierdzące. Ludzkie flaki, niczym węgorze, ocierać się będą, o skrwawione szczątki własnych win. Każdy zanim umrze, zapomni o wszystkim. Matka nie pozna swojego dziecka. Dziecko nie pozna swojej matki. Amnezja spłynie na wszystkich, niczym czarny całun, na rozkład zwłok. Lecz tylko na chwilę. Aż nastąpi koniec, bez możliwości powrotu. Ziemia stanie się nagą i pustą. Opustoszałą. Lecz podobno w jakimś nieokreślonym miejscu, uchowa się skrzyżowanie dróg. Z wirującym drogowskazem.
-
Tekst jest bardziej metaforą... —?/— przyszło mi dzisiaj głowy znów ścinać krew tryska wszędzie moczy publikę wreszcie po pracy nie moja wina leżę na łące skowronka słyszę |=| ptaszek trelami pieśń sławi piękną kwiatki pachnące zrasza wciąż strumień widzę dwie łąki słońca i tętno dalej tak jakoś patrzeć nie umiem horyzont w dali złudzenia smugą ostatni rozdział więcej nie czytam szkarłatne maki z wiatrem się trudzą motyla w bieli pragnę zapytać w przezroczystości blaski już ciemne szybuje umysł błogim spokojem błękitne świece w gwiazdy zaklęte urwane skrzydła nie fruwam nie stoję
-
@dot. Dot→Dzięki:)→Otóż to↔ Ileż to razy, człek się musi powiercić, na ''obrzeżu talerza" Lub chce:))↔Pozdrawiam:))
-
ղɑ օbɾzҽżմ եɑƖҽɾzɑ ʍíęժzყ bƖɑեҽʍ ɑ թօsíłƙíҽʍ ժzíաղҽ ϲօś թɾzყsíɑժłօ ղɑ ϲհաíƖƙę zմթҽłղíҽ ղíҽ աíҽ ϲzყ աҽjść ա թɑɾɑժę sƙօszեօաɑć օbíɑժu ϲzყ zօsեɑć օbíɑժҽʍ
-
@ais Aisiu→Dzięki:)→No i skróciłem. Aczkolwiek w sensie treści, to samo zostało:)→Pozdrawiam:))
-
––//–– gdy zmrok zapada umierają cienie czy tylko światło źródłem zbawieniem całość wzmacnia nadaje sens czasem deptane krzywione bardzo lub po troszeczku mimo tego zawsze na wierzchu zostawią ziemię samą na chwilę o świcie wrócą zmartwychwstaną
-
Siedzi w sadzie, oparty o drzewo. Tęsknota rozszarpuje serce, tylko niestety nie pamięta, za czym tak tęskni. Jest starym człowiekiem. Siwe włosy, ładnie by wyglądały na tle żółtych mleczy, gdyby nie ciemność. Niewiele rozjaśniona poświatą księżyca. Tym co go cieszy najbardziej, w tej niewyjaśnionej sytuacji, jest wszechobecna cisza. Wtłacza w niego dziwny spokój. Mało widoczne cienie niewielkich jabłoni, jeszcze bardziej go wprawiają w dziwny, melancholijny nastrój. Właśnie kolejny raz przysypia, gdy nagle słyszy, cichy odgłos miękkiego upadku. Nie ma rozeznania, czy blisko, czy daleko, gdyż oczy kleją się do powiek. Zimno nie jest. Wręcz duszno. Koszulę ma przesiąkniętą potem. Jego dom stoi blisko. Tuż za sadem. Odgłosy dobiegają ze wszystkich stron. Częstotliwość wzrasta. Mało co dostrzega. Nagle uświadamia sobie, to o czym powinien pomyśleć od razu. Jabłka spadają z drzew. Dlaczego wszystkie naraz i właśnie teraz. Znowu zaczyna przysypiać. Łowi dźwięki jakby zza mgły. Powietrze już trochę chłodniejsze. Słyszy cichy szum drzew, kołysanych przez wiatr. Wiele gałęzi zdaje się być czarnych. Jak niektóre myśli. Mimo wszystko nie wraca do domu. Jakoś nadal nie ma ochoty. Wciąż te same dźwięki, lecz jeszcze coś poza tym. Chciałby sobie naprawdę przypomnieć, za czym tak bardzo tęskni. Nic z tego. Czarna plama w mózgu, zakryła wspomnienia. Zostawiła tylko tęsknotę na wierzchu. Do niej ma tylko dostęp. Na granicy snu i jawy, słyszy nie tylko odgłosy spadania na ziemię. Po każdym upadku jeszcze coś. Jednostajny szelest przesuwania czegoś na trawie. Blisko niego. Bardzo blisko. Wnioskuje to z odgłosów szurania. Zwiększają się z każdą chwilą. Otwiera oczy. Otaczają go ze wszystkich, możliwych stron. Następne przybywają, z zaciemnionych zakamarków sadu. Czuje intensywny, słodkawy zapach. Dziwne to wszystko. Nawet w pewnym sensie, odczuwa niepokój. Jak mogły do niego przyjść? Tak same ze siebie. To przecież nieracjonalne. W głowie pojawiają się strzępki wspomnień. Dopiero wychodzą z czarnej dziury, lecz są już niedaleko krawędzi. Nagle, ni stąd ni zowąd, czuje wielki głód. Odsuwa plecy od pnia i na klęczkach podchodzi do najbliższego jabłka. Chce je złapać, lecz ono turla się do tyłu. Inne też. Jednak po chwili, bierze jedno do ręki. Pragnie ugryźć, lecz nagle rzuca na ziemię. Z owocu wystaje pełno robaków. Jabłka prawie nie widać. Ogonek się wydłuża. Jest cienki i mocny. Oplata dłoń.. Przecina. skórę. Pojawia się krew. Z pozostałymi jest to samo. Atakują zewsząd. Czuje coraz większy ból. Nie może zdjąć czarnych sideł. Dusi go przeraźliwa woń jabłek. Znowu siedzi oparty o drzewo. Zaczyna się naprawdę bać. Jest mu wszystko jedno. Nie ma sił walczyć. Wtem słyszy głos: – Coś ty stary myślał. Że same tutaj przyszły. To moja sprawka. Pamiętasz, jaki dla mnie byłeś. Ile mi naubliżałeś. Ile razy powiedziałeś, że placek co zrobiłam, tylko na śmietnik wyrzucić. Widzi przed sobą starszą kobietę. Czyżby przyszła go zawołać na kolację? Tak późno? O księżycu. I co ona mówi o tych jabłkach. Że też jej się chciało takich figli. Boli jak diabli, a w głowie piekący zamęt. – Przepraszam Cię. Wiem, że jestem różny. Ale po co wstałaś w nocy? Żeby mnie przestraszyć? Zdejmij to ze mnie. Proszę. – Bądź tu jeszcze chwile. Pójdę coś słodkiego do zjedzenia przygotować. Za jakiś czas przyjdź. – Dobrze. Przyjdę. Nie wie, co o tym wszystkim myśleć. Zachowanie kobiety, było co najmniej dziwne. I za czym on tak nadal tęskni? Robi się naprawdę zimno. Z trudem wstaje. Nie ma żadnych jabłek wokół niego i ogonków na rękach. Widocznie nie zauważył, jak je gdzieś schowała, gdy mu z rąk zdjęła. Idzie w kierunku domu. Dziwi go tylko, że nie dostrzega żadnych świateł w oknach. Czyżby prąd wyłączyli. * Siedzi w mieszkaniu. Po chwili wstaje. Zagląda do kuchni, do pokojów, do pozostałych pomieszczeń. Nic. Cisza i spokój. * Wraca do kuchni. Na jego twarzy widnieje uśmiech. A jednak. Po prostu nie zauważył na stole jabłecznika. Jeszcze nawet z blachy nie wyciągnięty. Pokusa jest zbyt wielka. A przecież pamięta, że za bardzo za tym przysmakiem nie przepadał. Teraz jest inaczej. Siada, wyciąga z szuflady nóż i wykrawa sobie kawałek. Nawet nie zauważa, że na zewnątrz już dzień. Bierze pierwszy kęs do ust… ale nic nie czuje. Bierze drugi… to samo. Na domiar złego, słyszy gwar na zewnątrz. Po chwili wbiega zdyszana wnuczka: – Dziadku. Co tak siedzisz, przy tym pustym stole. No chodź wreszcie. Jedziemy na cmentarz. Dzisiaj rocznica. Nie pamiętasz? Czekamy na ciebie przy samochodzie.
-
tak było fajnie luźno radośnie a pociągnięcia łatwe i proste życie zmieniło barwy zbyt piękne w pędzle bez włosów farby zaschnięte wypłowiał obraz prawdziwy wspólny nie kazał zwątpić lecz czas był trudny teraz tak jakoś myśli są same została rama i płótno białe lecz cóż poradzić żyć jednak warto szkicować chociaż choć nie jest łatwo
-
Tam w kąciku siedzi Drugi...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
tam w kąciku siedzi drugi lecz z myślami on się trudzi no bo taki pierwszy jeden klepie niechęć a nie biedę hej ty drugi jesteś zero durną paskudną cholerą spójrz ty na mnie ja kryształem nawet jajka lśnią mi całe panie proszę zrób coś z bucem bo normalnie go zatłukę ~ a ty w kącie przestań jęczeć bo cię w szambo wrzucę chętnie drugi ma też drugą rękę pewne sprawy są dlań święte nie nazywa wyjca gnidą lecz zaprasza go na piwo chce wybaczyć brzydkie słowa nawet mordę wycałować ale pierwszy jest zbyt święty pada drugi w zad kopnięty wtem się pierwszy dziwnie zachwiał i na jezdnię padł jak szmatka nagle zebra nie jest czysta tir przemielił we krwi kryształ choć drugiego boli całkiem to mu smutno widząc jatkę atak serca kurde molek też pożegnał się z padołem * * tak cię panie miłowałem więc ty nie psiocz na mnie wcale ty źle czynisz gdy tak mówisz … a to czemu synu? gdyż do raju ja nie wchodzę tylko jakiś durny drugi * * chociaż pierwszy też jest cały to ma problem wszak niemały no bo nawet w piekle biesy nie potrafią nim się cieszyć -
Przeczytaj mnie, proszę...
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Victoria Viktoria→Dzięki:)→To na pomyśle dawnego tekstu:)↔Pozdrawiam:) @Pan Ropuch Pan Ropuch→Dzięki:)↔Też mam zaległości w czytaniu:)↔Pozdrawiam:) @ais Aisiu→Dzięki:)→Ano. Rozumieć można różnie:)↔Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)↔No to miło, że na tak:)↔Pozdrawiam:) -
Stary Niedźwiedź wcale mocno nie śpi. Rajda się na drzewo. Odczuwa dolegliwość pnia, mimo gęstych włosów. Żeby wreszcie mógł gdzie indziej znaleźć przysmak, by na stare lata, nie być zależnym od widzi-misia pszczół. Uzyskać niepodległość. Szuraniem zesuwania budzi śpiące korniki. Wędruje sam z nadzieją. Dostrzega ogrodzoną polanę. Myśli sobie: „Czy... misie wydaje… czy znalazłem’’ Odczytuje na pniu napis: Strefa zakazana – 100 Ma w zadzie, że zakazana. Na środku stoi ogromne rozłożyste drzewo. Gałęzie oblepione gęstym, złocistym miodem, lśnią w promieniach słońca, prawie dotykając ziemi. Taranuje płot. Biegnie… dyszy spełnieniem… już blisko… blask słodzi oczy. Nie zdążył dobiec. Skończyło się drabble. ---------------------------------------------- Bonus: coraz mniej wody nade mną z chwilą kiedy płetwa grzbietowa wysunie się ponad lustro wyrosną mi cztery nóżki wyjdę na brzeg osuszę ciało zacznę iść lecz przestanę płynąć
-
Przeczytaj mnie, proszę...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
––?/–– przeczytaj mnie proszę całą książkę znasz tylko tytuł i początek lecz ty odkładasz na półkę cichutko słyszę znów słowa przeczytam jutro * zostaw za późno poparzysz ręce jestem popiołem niczym tu więcej * tak owszem możesz mnie przesypać ale już nigdy nie przeczytasz * a wystarczyła codziennie chwila żebyś wiedział jaką byłam -
Poprzedni tekst, wycofałem. Druga taka podmianka, jak tylko Tu wrzucam. ––?/–– Wchodzę na wysoką górę. Nie wiem, czy słońce za chmurami, czy po prostu robi się ciemniej. Dla mnie to nie istotne. Wiem, że muszę wejść na sam wierzchołek. Zmęczenie daje znać o sobie, z każdą chwilą. Ile drogi za mną, a ile przed? Nie mam bladego pojęcia. Spoglądam do tyłu. Wszystko wokół, spowite dziwnym rodzajem mgły. Droga wygląda podobnie. Nie potrafię określić, na czym ta inność polega. Tak samo jak umysł. Póki co, zapakowanym prezentem. Staram się odpakować. Przecinam sznurki. Szarpię. Słyszę darcie papieru. To dobry znak. Dociera do mnie, po co tu jestem. Nie mam pewności, czy ma to jakiś sens. Na dodatek zaczyna padać deszcz. Woda spływa z góry, po ostrych kamieniach. Idę boso. Dlaczego? Chyba stopy krwawią. lecz nie czuję bólu. Jeszcze nie teraz. Za bardzo jestem skołowany. Droga cholernie wąska. Po obu stronach rosną krzaki. Ciemność coraz szczelniejszym całunem, zakrywa drogę. Lecz nie na tyle, żebym nic nie widział. Mokre, błyszczące gałęzie, ocierają się o mnie, jak pokrzywione ręce śmierci. Czuję wilgotny szelest, gdy przesuwają wstrętne łapska, po materiale kurtki. Ale cóż. Będę musiał pokochać drogę, chociaż nie wiem, ile mam przed sobą. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ – Nie martw się kochanie. Na pewno wyzdrowiejesz. – Chcę w to wierzyć, ale sam widzisz jak jest. – Cholera! Muszę wyjść na chwilę. Nie wiem dlaczego. Jakiś wewnętrzny głos mi każe. – Zgłupiałeś. Nie wiadomo, ile czasu zostało. Czy tobie zupełnie odbiło? Chcę pobyć z tobą. – Właśnie dlatego chce wyjść. To znaczy... coś mi mówi, że to wiele może zmienić na lepsze. Pokonać chorobę. – Nie zostawiaj mnie dupku. Proszę. – Nic się nie martw. Zaraz wrócę. ~~~ Stoję na ulicy, patrzę w niebo i wrzeszczę jak opętany: czy istnieje szansa na ratunek? Doznaje szoku, bo prawie natychmiast, krople deszczu wystukują słowa: – ''Musisz wejść na wysoką górę. Znajdziesz tam Bezimienny Kwiat. On zmieni waszą sytuację'' – Jak to zmieni sytuację? Na jaką? Moja ukochana wyzdrowieje? Powiedz coś więcej głupi palancie. Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Przepraszam... to z nerwów. Nie gniewasz się? Dopowiedz coś więcej. Gdzie mam szukać? Chcesz, żebym zostawił ja samą, a ja w tym czasie, będę odgrywać jakąś skoczną kozicę Niestety. Głos milknie na zawsze, ale i tak jestem uradowany. Jakaś szansa istnieje. Co z tego, że zwariowana. Muszę poszukać tej góry. Tylko gdzie? Nie przypominam sobie, żeby w okolicach, było jakiekolwiek wzniesienie. Mimo wszystko wracam uradowany do żony. Powiem jej, że nie wszystko jeszcze stracone. Wchodzę do naszego domu i prawie biegnę po schodach. Nagle doznaje kolejnego szoku. Stopnie jakby zanikają. Odczuwam dotkliwy chłód. Kto powrzucał drobnych kamieni do naszego domu? Biegnę dalej. Schody zdają się nie mieć końca. Tak je w myślach nadal nazywam. Nie chcę uwierzyć, że już ich nie ma. Przecież na górze, w pokoju, leży moja żona. To mnie dopinguje do tego, żeby nie tracić sił na myślenie, tylko zwyczajnie zaufać usłyszanym słowom. Może rzeczywiście, ma to jakiś sens, którego nie pojmuję. Robi się cholernie ślisko. Mam wrażenie, że upadam do tyłu. W ostatniej chwili, chwytam poręcz... ...trzymam w ręce gałąź. Nie upadłem. Czyżbym na chwilę stracił rozeznanie? Nagle mnie olśniło zupełnie. Wiem już, jaki jest cel mojej wędrówki. Mam odnaleźć Bezimienny Kwiat. Czeka tam na mnie. U celu podróży. Droga ciągle taka sama. Jedyną zmianą jest coraz silniejszy wiatr. Słyszę wyraźnie, ocierające się o siebie, pokraczne szpony krzaków. Idę cały czas przed siebie. Nie zawracam. Choć nie mam już tyle sił, co przed początkiem wędrówki, to podpieram się laską, wyciosaną z nadziei. Wierzę, że to wszystko nie jest na próżno. Wiem... zostawiłem ją samą. Gnębi mnie to cholernie. Sumienie szarpie myśli, jak drapieżnik wnętrzności. Nie ustaje jednak w drodze. Mimo wszystko uważam, że słusznie czynię. Nagle ni stąd ni zowąd, zdaję sobie sprawę, że coś jest: nie tak. Nie z drogą, tylko ze mną. Nie chodzi o to, że wspinam się jak jakiś wariat, na jeszcze bardziej zwariowaną górę, tylko o poczucie mojego... ciała. W pierwszej chwili nie chcę wierzyć, w to co widzę. Wszakże nie dokładnie, bo ciemność nie ustępuje, ale jednocześnie nie jest tak gęsta, żeby nic nie dostrzec. Moje ręce są... starsze. Z lekka pomarszczone. Przecież mam dwadzieścia dwa lata. Coś mi tu nie pasuje. I to bardzo. Dotykam rękami twarzy. Także czuję zmarszczki. Jak długo już idę? – pytam samego siebie. Czyżby czas płynął tu inaczej? A może po prostu, starszy jestem, z każdym następnym krokiem. Nie chcę o tym za bardzo rozmyślać, bo zupełnie sfiksuję. A mam przecież zadanie do wykonania. Tylko sił zaczyna brakować. Już nie te lata, co kiedyś. Ile ich mam w tej chwili? Szkoda, że nie zabrałem lusterka. A może dobrze, że go nie mam. Wtem, kilkanaście metrów przede mną, widzę jakąś postać. Jest niewielka i ubrana na biało. Już naprawdę ledwo idę. Odczuwam skutki starości. Ona czeka na mnie. To mała dziewczynka. Trzyma coś na rękach. Podchodzę bliżej. Pyta się mnie zupełnie niespodziewanie: – Naprawisz mojego misia? – Czy naprawię... kim ty jesteś i co tutaj robisz? Sytuacja jest... jakby nie z tej ziemi. – Napraw. Proszę. Łapka mu odpada. Biorę pluszaka do ręki. Rzeczywiście. Misiowa ręka, wisi ledwo ledwo. Gdybym miał buty, to też sznurowadła. Wtedy mógłbym nimi przywiązać jak trzeba. – No co, da się? – Nie wiem jak. A poza tym, spieszę się na górę. Nie mogę tracić czasu, na naprawianie głupich misiów. Po co mi w ogóle głowę zawracasz. Przepraszam, ale sama widzisz, jak wyglądam. – Jak fajny stary dziadek. – No cóż... właśnie... przynajmniej mam pewność. – Naprawisz? Męczę się z tą całą naprawą paskudnie. Aż w końcu za pomocą cienkich gałązek, tyle o ile mi się udało. – Ojej! Dziękuję. – Daleko jeszcze do wierzchołka? Może wiesz dziewczynko. – Niedaleko. No to cześć. Rozglądam się na boki, lecz nikogo nie ma. Myślę sobie, że halucynacje w mojej sytuacji, chyba nie mogą być złudzeniem. Tylko jak rozróżnić, co naprawdę, a co nie. Dostrzegam wierzchołek. Cel podróży. Po jakimś nieokreślonym czasie, wlekąc starcze ciało, docieram do niewielkiego płaskowyżu. Szczytu góry. Jest jako tako oświetlony... tylko nie wiem czym... i pełno na nim kwiatów. To muszą być te. Tylko który jest: Ten? Słyszę z tyłu znany głosik: – Pokażę który. – Skąd się tu wzięłaś. I co tutaj robisz? – Nie jestem z... tutaj. – A skąd? – Dziadki nie powinny być takie ciekawe. Niby mi wesoło, ale nagle przypominam sobie, po co tu przyszedłem. Może potwornie źle zrobiłem. Zamiast być z nią, to idę jak czubek na pieprzoną górę, tracąc czas, który powinienem jej poświęcić. Stopy okrwawiłem, naprawiałem głupiego misia, a na dodatek, stałem się starym dziadem. Nawet jak wyzdrowieje, czy będzie takiego chciała? Wątpię. – Nie możesz wątpić. Twój wiek nie upoważnia ciebie, do gadania takich bzdur. – Wiek? Raczej wieko. Jak masz na imię? – Jestem Bezimienna. To ten Kwiat. – A niby skąd wiesz? – Bo go Misiu wskazuje łapką. Tą naprawioną. Pamiętasz? – Jakbym mógł nie pamiętać. Staruszka na górskim zboczu, przywiązującego pluszakowi łapkę, trudno określić czym. – Przestań marudzić, tylko bierz Kwiatka i zmykaj stąd. Tak musi być! – Łatwo powiedzieć. A z tobą co będzie? – Mną się nie przejmuj. – Krzyż mi dokucza, sflaczałe policzki, a w zmarszczkach chodzi mucha. – Weź się w garść. – Raczej w skórę i kości. – Podołasz. Nie biadol! – Ale... – Bo się naprawdę wkurzę. No złaź z tej góry, do jasnej cholery! – W ustach dziecka takie słowa? Do dupy z tym. Mam dość! – Spadaj! Bo tupnę nóżką! Zaczynam schodzić. Tą samą trasą, którą przyszedłem. Przestało padać jakiś czas temu. Mniej się ślizgam po kamieniach. Nadal nie wiem, ile mam lat. Na pewno nie mało, biorąc pod uwagę samopoczucie. Trzymam w ręce kwiat. Wierzę, że to ten właściwy. Tam, na szczycie, trochę w pewnym sensie odreagowałem. Pyskata to sprawiła. Kim ona jest? Wątpię, żebym się dowiedział. Idę już jakiś czas i tak samo jak przy wchodzeniu, z moim ciałem, zaczyna coś się dziać dziwnego. Jednym słowem: młodnieje. Za każdym krokiem, lat ubywa. Ręce robią się gładkie. Na twarzy nie czuję zmarszczek. Tylko Kwiat, który niosę, pomału więdnie. A byłem przekonany, że taki niezwykły, nigdy nie straci swojego blasku. Będzie wciąż taki sam. Życia nie straci. Nie wiem, czy go zdążę zanieść żonie. Na dodatek, kapie z niego krew. A ja jestem młodszy z każdą sekundą. Nie widzę siebie, ale wiem to na pewno. Dostrzegam charakterystyczną gałąź. Miejsce z którego wyszedłem. A poza tym, jest prawie jasno. Znikła ciemność. Ścieżka jest nadal wąska, lecz krzewy po bokach zakwitły. Widzę przed sobą jakby jasność. To znaczna polana. A właściwie pusta łąka. Nagle dostrzegam żonę. To musi być ona. Nie mam wątpliwości. Kiwa do mnie ręką. Podchodzę bliżej. To żadna halucynacja. Na pewno ona. Z dłoni lecą mi zwiędnięte strzępki. Widocznie spełniły swoje zadanie. Oddały swoją żywotność. Stoję blisko niej. Mówi do mnie: – Na drugi raz bądź tak miły i się nie spóźniaj. W końcu jestem twoją narzeczoną. Mamy się pobrać. Chyba nie zapomniałeś? Masz zamiar całe życie być takim spóźnialskim? – Narzeczoną? Co ty chrzanisz? Przecież jesteśmy małżeństwem od kilku lat! – Doprawdy kochanie? Traktuj mnie poważnie. Czyżbyś bredził po próżnicy? – Ale przecież... jesteś ciężko chora! Leżałaś w łóżku. – Mniemam najdroższy, że ktoś inny jest tutaj... jakby chory. Bardzo cię kocham... ale do prawdy nie rozumiem, o czym mówisz. Ja nigdy nie chorowałam. I oby tak dalej. Ta sytuacja mnie przerasta. To wszystko, co było, jest... i co będzie... o to jest pytanie. Chyba jej nie powiem o tym, jak od niej uciekłem, co przeżyłem, że byłem starym dziadem, a teraz jestem powtórnie młodym... a może jednak. Nie. To by nie miało żadnego sensu. I tak mi nie uwierzy. Słyszę jej głos: – Chyba widzisz tamtą drogę? – Widzę kochanie. – Tam jest przystanek autobusowy. Poczekamy trochę i pojedziemy. – Oczywiście. Jak sobie życzysz. Przestaje mnie cokolwiek dziwić. Nawet przystanek autobusowy na środku łąki. Stoimy i czekamy. Sceneria wokół normalna, lecz zarazem... dziwna. A poza tym, gdzie się podziała góra? – Kochanie. Widzisz? Autobus jedzie. – Widzę. – Jak przystanie, to do tego wsiadamy. – Trudno do innego, skoro będzie jeden. Wiem, że nie powinienem być taki... dowcipny, zważywszy na sytuacje, ale chcę zachować resztki świata, którego znam. Ona jest niewątpliwie moją żoną. Wiem, że ją kocham, ale... – Przygotuj się. Za chwilę wsiadamy. – Kochanie! Coś mi tu nie pasi. Jest coraz bliżej, a większy wcale. A zatem się zmniejsza. Czy aby się zmieścimy? – Zobaczymy. Podjeżdża autobus. Rzeczywiście jest mały, ale na tyle duży, że możemy wejść. Nachodzi mnie dziwaczna myśl, że inni nie mieli takiego szczęścia. A może czegoś wręcz przeciwnego? W środku jest pusto. Tylko kierowca. Moja żona jest trochę zdenerwowana. Nie wiem czemu. Popatruje po całym wnętrzu, jakby czegoś szukała. O co w tym wszystkim chodzi? Nagle słyszę zamykanie drzwi i pojazd rusza. Ukochana siedzi na siedzeniu i milczy. Jest dziwne nieobecna. Czyżby to wszystko było jeszcze bardziej pogmatwane, niż by się mogło wydawać? Czas upływa na podróży. Świat wokół, wygląda zupełnie normalnie. Zwyczajny autobus i zwyczajna łąka na zewnątrz. Niby wszystko pasuje. Oprócz ciszy. Coś powinienem słyszeć. Chociażby szum silnika. Cokolwiek. Nagle na przednim siedzeniu, coś zauważam. Siedzę trochę z tyłu, dlatego widzę jedynie część. Dopiero po jakimś czasie, dociera do mnie, na co patrzę. To widoczny fragment pluszowego misia. Ma łapkę przywiązaną sznurowadłem. Odruchowo spoglądam na swoje nogi. Jeden but ma puste dziurki. Co tu jest grane, do diabła? Przecież byłem bez butów... i o co chodzi z tym pluszakiem? Czyżbym nie pamiętał wszystkiego? Albo inaczej, niż być powinno. Postanawiam zrobić coś, co w takiej sytuacji jest w moim mniemaniu, bardzo zasadne. Idę do przodu i grzecznie pytam; – Przepraszam... ale dokąd my właściwie jedziemy? – A skąd mam wiedzieć. Jestem tylko kierowcą.
-
Kłapouszna Jestem Taka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Jan Paweł D. (Krakelura) Jan Pawe D (Krakelura)→No ta pała, to taka metafora jeno:))→Pozdrawiam:) -
latowianki latowianki toż to nowe już początki przestać mi tu goło biegać czas założyć wam jesionki marność wisi nad marnością barwne liście tam się wiercą a ogonki naderwane łabędziową skrzypią pieśnią malarz krótko dzionkowaty moczy pędzel w blasku złotym i maluje nim przyrodę gdzie są deszcze tam przeoczy powiedz listku ty mnie kochasz czy mój kolor radość sprawia tak najdroższa oczywiście lecz niestety muszę spadać spadnę z tobą przytulona skórka wiotka żyłki smutne co ty mówisz tyś jest piękna uśmiech zdobi twą szypułkę no bo wiesz tak sobie myślę tyle nas na tych gałązkach pozwól zdanie twe dokończę czas przychodzi ktoś nas strąca spójrz ty jednak wokół siebie jeszcze słońce świeci deczko chociaż właśnie w dół lecimy to odrodzi się znów piękno właśnie sobie przypomniałam tej przyrody myśli złote obiecała że wrócimy zakwitniemy znów powrotem ᵈᵒᶰᵈᶤ