-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Nie Wiatraczaj Wiatraku...
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota Sylwester_Lasota→Dzięki za zerknięcie. No fakt... chciałem coś ''przemycić'' w tekście. Jednakowoż lepiej nie tłumaczyć. Ciekawiej, gdy każdy rozumie po swojemu:)) P.S→Ciebie zawsze kojarzę z pierwszym kometem:)→Pozdrawiam:) -
wiecznie poniżane kostki brukowe spocone od wilgotnych kawałków deszczu w nieustannym wzajemnym przytuleniu malowane przymglonym światłem zardzewiałych latarni już dawno zwątpiły w zmianę swego przeznaczenia na chociaż trochę znośniejsze niskie kamienice przyczajone po obu stronach błyszczącej wstęgi niczym szare kamienne koty z żółtymi plamkami prostokątnych oczu miauczą raz po raz skrzypiącymi okiennicami szeleszcząca cicha ciemność pochłania zewnętrzny świat odarty z jaskrawego światła dnia przeciska błogi całun snu sączy go poprzez szpary zmęczonych ścian gdzie z wolna przenika do komnat umysłów zanurzając sen w kołysanym zbawczym opływaniu samotne przymglone światło omiata powłóczystą poświatą pęknięcia łuszczącej się farby nie widać źródła ukrytego za narożnikiem domu skryte w przezroczystej tajemnicy niewidocznej latarni cicho liczy wspomnienia brzasku czarny kot przebiega bezszelestnie drogę ciemne mokre futro błyszczy srebrzyście iskierkami drapieżcy dopiero teraz księżyc zdejmuje płaszcz upleciony z gęstej chmury wiesza go na rzeźbie czasu wyciosanej z przestrzeni żółta kula wisi nisko podparta na wstędze z nicości niby na wyciągnięcie ręki a jednocześnie tak daleko płynie z niej krew ścieka na dachy budynków a stamtąd w powolnym konaniu wolno kapie na chodnik budząc ledwo słyszalne skrzyżowane echa liczy czerwonymi krwinkami dołującą kwadraturę chropowatych płytek widząc na horyzoncie kratkę ściekową szczur zlizuje z żeliwnych przęseł czarne lepkie krople od czasu do czasu gorzkie chwile miodu
-
To jeno próba ukazania mowy, z której właściwie nic nie wynika. Poza ślęczeniem po pas w wodzie. Jak państwo zdążyli się zapewne zorientować, za chwilę zaczniemy debatę prezydencką. Każdy z kandydatów usłyszy to samo pytanie i będzie miał dribbla+ na odpowiedź. To znaczy nieco dłuższego, niż reguła cudza przewiduje. Jednakowoż, gdy tylko zacznie podejrzanie przedłużać do drabbla, usłyszy gong i będzie zobowiązany zakończyć wzwód… przepraszam… wywód. Kolejność wypowiedzi zgodna z kolejnością losowania. Pytanie brzmi→”Czemu chcę zostać prezydentem” Głos oddaje kandydatowi nr: 1. Dlatego milknę w szarej strefie ciszy. ~~@:)→1 Do jasnej ciasnej, chcę zostać pierwszą głową, by obiecywać na wybrane świętości, że dołożę wszelkich starań, by wrogie siły zboczone, nie szarpały szponami gospodarki naszej, wypracowanej na ojczystej ziemi, zbezczeszczając, plugawiąc i kradnąc, patriotyczny dorobek prochów naszych ojców. Jak mi tu stoi, przyrzekam solą, chlebem i biało czerwonymi kłosami zbóż złocistych, że takowe łapy poucinam i z dupy powyrywam, gdyż pragnę być polakiem wszystkich prezydentów. Oczywiście, istnieje sporadyczne prawdopodobieństw, bliższej koszuli (((Bim Bam))) ~~@:)→2 Drodzy siostry i bracia. Mojego przedmówcę, nieco nerwy poniosły, na zgniłe manowce pogardy, tyczącej innych narodów, inaczej sąsiadujących. Pragnę prezydentury, gdyż miłuję wszystkich bliźnich, a nawet pozostałych i tylko ja potrafię zapewnić sprawiedliwe łódki, na których popłyniemy, rzeką z miodu i mleka płynącą, by z moim niezatapialnym sterem, którego będę dzierżył w dłoni, pokonać każdy wodospad, lecąc bezpiecznie w dół (((Bim Bam))) ~~@:)→3 Dzień dobry. Poprzednicy zrobili państwu wodę z mózgów. A do racjonalnego, konstruktywnego sprawowania władzy, potrzebny jest nie tylko mózg, ale jeszcze to, co nie każdy posiada, ale ja akurat posiadam, tylko tego nie widać, bo mam głęboko ukryte, w jeszcze nieodkrytym programie. A nie widać dlatego, gdyż nie chcę was rodacy zniechęcić, aż tak znakomitymi pomysłami, bo jeszcze niesłusznie pomyślicie, że jest to niemożliwe. Dlatego pragnę zostać pierwszą głową, więc musicie mi po prostu zaufać. Wspomożecie? (((Bim Bam))) ~~@:)→4 Witam szczególnie ciepło, zgromadzonych przed szklanym ekranem. Kandydaci, którzy wypowiedzieli swoje kwestię, są po prostu niegodni waszego spojrzenia. A dlaczego? Bo tak naprawdę chodzi im o władzę i kasę. A jam bogaty w biedę. Nie potrzebuje nic do siebie. Przede wszystkim zlikwiduję wszelkie podatki, a plusów będzie tyle, że cała geometria naszego państwa ich nie uniesie. I żadne minusy ich nie przemogą. W pozytywnym sensie, rzecz jasna. Nie ciemna. Nie ze mną takie ciemne numery. A skąd na to wezmę (((Bim Bam))) ~~@:)→5 Szanowni widzowie. W głowie mi pierwsza głowa, gdyż patrzę szerzej od szanownych przedmówców. Zrównam kobiety z mężczyznami, szarych z kolorowymi, głupich z mądrymi, myślących inaczej, z myślącymi przeciwnie, wierzących z niewierzącymi i wierzącymi lub nie, w cokolwiek. Oddzielę wszystkie instytucję, od pozostałych urzędów, samorządy od władzy, służbę zdrowia od chorób, księży od celibatu, aborcję od ciąży, emerytów od rencistów, strażaków od ognia, policjantów od kryminalistów, moherowe berety od gołych głów, lasy od drzew, naturę od człowieka, sztuczne nogi od ciał, zwierzynę od myśliwych, władzę od tęsknoty za nią, rząd od nierządu, góry od dołów, złodziei od (((Bim Bam))) ~~@:)→6 Dzień dobry. Jestem skromnym kandydatem niezależnym. Marzy mi się Polska dla wszystkich polaków. Nie podzielonej na: a,b,c,d,e,f, g, h, i, j, k, l, ł, m, n, o, p, r, s, t, u,w, y, z. Przyrzekam, że będę szczodrze nalewać każdemu, z pustego naczynia, gdyż puste się nigdy nie kończy. Proszę o wzajemny szacunek, miłość, słowa: przepraszam, proszę, dziękuję, Niech każdy daje żyć innym. Dbajmy o środowisko naturalne. Żeby homo sapiens w końcu nie wyginął. A może jakby wyginął, to byłoby lepiej. Póki co dołożę wszelkich starań, by Polska miała dostęp do morza ze wszystkich stron. Na wypadek, gdyby wyszły z niego, stwory mądrzejsze od nas ((( Bim Bam )))→Bez przesady!
-
Nie Wiatraczaj Wiatraku...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
nie wiatraczaj wiatraku nie wiatraczaj dmuch przyciągasz on wiatrani zbożokłosy pragnie złanić do ziemi przygnieść wyjcogromem a one białomączeniem nie spełnione spójrz tam kołowodnik drewniany nieruchomy na nim żaba śpiewa choć klepka jej nie odbiła strumienia odpoczywa po horyzont łanocałun jeszcze nie złotawy zielony rośnie z wolna pomału gdzie początek chleba malusi uśpiony tyś cierpliwość zmieliłeś w fałszywym ziarnopyle trza było myślami poskrzypieć przez chwilę ~~~ nie wiatraczaj wiatraku nie wiatraczaj jeszcze za wcześnie bo w końcu ci młynarz skrzydła obetnie ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈ Wersja alternatywna nie wiatraczaj wiatraku nie wiatraczaj jeszcze za wcześnie po diabła się wyrywasz młynarz zdąży ci skrzydła z dupy powyrywać ~ nie przeminie z wiatrem gdy późnej zaczniesz -
sądzą ludzie świat cały ta duża ten duży albo też mały każdy widzi błędy tamtego spostrzega zło u tego drugiego rozpatruje pozory człowieka chce go osądzić żaden nie zwleka wnętrza problemów innych nie widzą może własnych cholernie się wstydzą psychiki drugich nie rozważają swoje kłopoty na głowie mają co dla jednego jest ważne strasznie innego rozśmiesza i sęk w tym właśnie co dla jednego jest bzdurą wszelką to dla drugiego potrzebą wielką jedni drugich zrozumieć nie mogą niezrozumiany czuje się każdy niepotrzebny i taki nieważny dowartościować pragnie swe ego zatem z radością niszczy bliźniego każdy każdego w błoto układa kładąc swe błędy jak za parawan albo dla własnych jakiś korzyści z rozpaczy miłości bólu z zawiści mówi o ludziach różne głupoty nie znając ich dobrze i co do joty a wszyscy jadą w tym autobusie szajbuski szajbusy i małe szajbusie
-
Wylogowany
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Gosława Gosława→Dzięki:)↔To takie trochę do podumania jest. To znaczy... chyba... tak sądzę... raczej... hmm... Też umiem Pozdrowić serdecznie przecież:)) -
Semafor podniósł się do góry, jakby jasne reflektory go zaiste podnieciły. Opadająca rdza, poprószyła biały śnieg, niczym tarta czekolada, zbitą śmietanę. Parowóz ruszył ze wszystkich sił, w każdym kółku, na jednym torze. Lekko przygarbiony maszynista, z wyświechtaną czapką, pochyloną w kierunku jazdy, siedział na prostym, trzęsącym się stołku, którego trzy cienkie nóżki, lekko się wygięły, tworząc przezroczystą beczułkę. Lokomotywa chłonęła coraz większą prędkość w kolistości podtrzymujących ją światów. Wirowały jak oszalałe, jakby chciały się oderwać, by podążać swoją drogą przeznaczenia. Raz po raz jakaś zabłąkana iskra, syczała przez chwilę w śniegu, niby wściekły wąż, polujący na swoją ofiarę. Maszynista wcinał bułkę z okrasą pojadając kiszonym ogórkiem. Mimo mrozu i wiatru, panującego na zewnątrz, był spocony jak mysz zwrotnicowa, otulona siankiem, którego nakradła z pobliskiego pola. Ale nie teraz, rzecz jasna. A zresztą to zwierzątko metaforyczne, w snutej opowieści. Kropelki potu kapały na brudną podłogę, w rytm stukania kół o szyny. W tej samej kolejności, kiwał się zjadacz śniadania. Główny prowadzący parowozu. Szarość dnia mijała smugami za oknem. Wewnątrz było ciepło i przytulnie. Tory zwężały się na horyzoncie, do granic możliwości. Siedział nadal na stołku, wpatrzony w dal, którą znał na pamięć. Tyle lat jeździł tą trasą. Była tak powszednia, jak bułka, którą się raczył nie podzielić, bo nie miał z kim. Dzisiaj podróż była inna. Samą lokomotywą. Lazurowy papierek, wyrzucił do nadbrzeża kosza. Na zewnątrz zapadał zmrok. Ukołysany miarowym kołysaniem, popatrywał w kierunku jazdy, jedząc ostatni kęs bułki. W kubku też niewiele zostało. Wypił ostatni łyk. Okapał brodę. Właśnie wycierał ją rękawem, gdy dostrzegł odbicie w oknie. Widział siebie i wnętrze pomieszczenia. Lecz nagle obraz zaczął się zmieniać. Ujrzał kuchnię w swoim domu. Żona stała przy stole i coś tam robiła. Nie dostrzegł dokładnie co, ale na pewno była to ona, chociaż widział ją od tyłu. Obraz nieustannie falował. Mieszał się z odbiciem, wnętrza, w którym siedział. Zobaczył mężczyznę. Podszedł do niej od tyłu i zaczął dusić. Trwało to chwilę. Obraz znów się zamazał. Po chwili dostrzegł żonę. Niewątpliwie nie żyła. Nie widział twarzy mężczyzny. Lecz nagle ów, zaczął się odwracać. Ale właśnie w tym momencie, maszynista zobaczył długą smugę świateł. Drugi pociąg, jechał w odwrotną stronę. Zamazał całkowicie twarz mordercy. Zdążył tylko zauważyć, że na głowie miał niebieską czapkę. Po chwili uświadomił sobie, że przecież na tej trasie, jest tylko jeden tor. Siedział zdruzgotany. Nie wiedział, co o tym myśleć. Co mogla oznaczać ta wizja. Czyżby widział przyszłość. Nie. To przecież niemożliwe. Myślał przed wszystkim o żonie. Nie chciał wierzyć, że to mogło wydarzyć się naprawdę. Zaczął padać gęsty śnieg. Czasami jakaś zabłąkana iskra, zderzała się ze śnieżynką, walcząc o przetrwanie. Miarowy turkot kół, przyćmione światło oraz przyjemne ciepło, sprzyjało rozmyślaniu. Lecz te myśli był lodowate. Raniły jego psychikę. Bardzo. Lokomotywa zbliżała się do strzeżonego przejazdu. W świetle reflektorów zobaczył jakąś postać. Nie wiele jej widział, z uwagi na gęsty śnieg. Dostrzegł jedynie, że poślizgnęła się na torach. Upadła. Nie zdążyła się podnieść, by uciec. Nie obchodziło go to całe zamieszanie, związane z wypadkiem. Miał inne myśli w głowie. Odpowiadał na pytania, ale jego odpowiedzi, jakby krążyły obok niego. Pamiętał na pewno, że postać dostała się pod lokomotywę. A właściwie był o tym przekonany. Nie wiadomo czemu. Tak faktycznie było. Miał racje. Zostały jedynie przemielone szczątki, podoczepiane to tu , to tam, w dolnej części lokomotywy. Patrzył na nie. Myślał sobie: był człowiek, nie ma człowieka. Prawie dosłownie. Jedynie kupa mięsa, kości i krwi. Nagle tak się poczuł, jakby ktoś go silnie uderzył. Dostrzegł zmiażdżoną głowę. A właściwie to, co z niej zostało. Na kościach czaszki, pomieszanej z mózgiem, była wgnieciona niebieska czapeczka. Pomyślał, że to może być zbieg okoliczności. Ale czy na pewno? Co tak naprawdę przedstawiała ta wizja? Teraźniejszość czy przyszłość? Czy było już po, czy przed? A poza tym był zmęczony. Mogło mu się wydawać, że coś widzi. Pożyczył telefon. Zadzwonił do domu. Jego serce waliło jak oszalałe, kiedy czekał na połączenie.
-
tyś nieruchomy przestałeś być cały z padołu wylogowany konto czeka na twoją miarę taką samą jaką ty stosowałeś przeistoczone poza skalę ktoś panią śmierć wykosił kosą po mordzie dał tudzież nie musisz się lękać że kiedyś umrzesz a jeśli robi ktoś z ciebie idiotę i nie będzie żadnego potem a jeśli tak? wtedy dostałeś chleb i kopytka całkiem fajne zależy co dusza zjadała bardziej
-
Drabble→Testament Dziadka / Kuchenny Widok
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wokół popaćkanego krwią chodnika, zebrał się spory tłumek. A najwięcej, bliskich zwłok. W końcu ktoś ze zgromadzonych gapiów, zadał banalne pytanie: „Czemu”? Członek rodzinny odpowiedział nostalgicznie: „To wszystko przez jego dziadka, figlarza. Zapisał wnukowi spadek z dachu. A że on dziadka miłował bardzo, to zrealizował co mu nieboszczyk – jak się właśnie okazało, prawie świętej pamięci – zapisał.” – Chwila – dodał inny obcy. – O ile mi wiadomo, twórca testamentu, miał drugiego wnuka. Gdzie on? – Dziadek jemu zapisał… co ma wisieć, nie utonie. – Też miłował dziadka? – No pewnie. Co mi insynuujesz? Że niby nie miłował… o jasna cholera! – Co się stało? – Biegnijmy nad rzekę! ******************************************************************* Doprawdy nie mam już sił. Wiem, jestem kochającą: żoną , matką i jeszcze tam kimś i kimś… ale sytuacja mnie przerasta. Biegam jak goła w ukropie, a ścianki wysokie i wyskoczyć się nie da.. Ciągle czegoś ode mnie chcą. Mąż, dzieci i reszta. Pomału nie słyszę, co brzęczą. Jeszcze obiad trzeba zrobić. Czy oni muszą ciągle jeść? Na dodatek dzieci biegają z pokoju do pokoju, bo bawią się w wojnę. Internet nie działa. Normalnie padam na pysk. * – Tatusiu. Choć prędko do kuchni. Mamusia inaczej wygląda. Wchodzą, widzą i słyszą: – Dzisiaj miałam urwanie głowy – mówi samotna głowa, leżąca na podłodze. -
––?/–– Anton otwiera oczy całkowicie zlany. Od czubka głowy do zakończeń palców u nóg, cząsteczki potu okrywają słonym całunem ciało. Powodem jest sen, którego doświadczył. A właściwe końcowe słowa, niosące w sobie… polecenie i nagrodę. Brzęczą w głowie, niczym stado rozkazujących much. W końcu patrząc w sufit, powtarza głośno sam do siebie. – Od dzisiaj masz kochać wszystkich ludzi, oraz spełniać wobec nich dobre uczynki. Sprawa dotyczy szczególnie tych obywateli, którzy będą tobie urągać i prześladować w pełni. Zarówno czynem jak i słowem. Jeżeli wypełnisz misję należycie, to istnieje prawdopodobieństwo, że po śmierci otrzymasz nagrodę, o której na tym padole, możesz jedynie pomarzyć. Czy wszystko jasne? Odpowiada, że tak. Ewentualnie mógłby zapytać, szansa jedna na ile? Ale po co? Szkoda czasu. Lepiej działać zgodnie ze wskazówkami. Byle tylko zegar nie był zepsuty a nagroda wieczna. * Anton wstaje. Dokonuje higieny osobistej części intymnych oraz pozostałych. Ponadto zakłada odzienie, wyciąga wczorajszą bułkę, nastawia czajnik i po chwili patrzy przez okno. O cholera – złorzeczy – gdyż gołąb osrał mu głowę. O zwierzętach nie było mowy, więc nie musi kochać. Patrzy pod górę. Wygraża palcem złorzeczącym, opierzonej dupce, co wystaje poza krawędź dachu. Niestety. Ptak ma go gdzieś. Funduje drugą. Prosto w oko. I nagle – w tym samym momencie – przestaje rozmyślać o defekacji ptactwa. Drugie oko zachodzi łzą szczęścia, gdyż dostrzega sąsiada. Najbardziej wrednego z wrednych. Ów go często odwiedza, wrzeszcząc zza progu, że za bardzo… zapierdala na gitarze i tym rzępoleniem, sen z niego płoszy. Nie pozostaje nigdy dłużny. I właśnie ta łajza idzie do niego. To pewne jak śmierć. Tylko po co? Przecież teraz nie gra. Chyba w ogóle nie posiada gitary. Sąsiad jest po prostu złośliwy i już. A że go odwiedzi, to bardzo dobrze. Zacznie wypełniać misję. Po chwili słyszy człapanie za drzwiami i dzwonek. – Otwarte – wrzeszczy Anton o ton głośniej i radośniej. Sąsiad wchodzi. – Wszelki duch pana Boga chwali – słyszy wspomniana łajza. Anton przygotowany na to co zwykle w tego typu okolicznościach, stoi z niepewną miną. Nawet brzdęka paluchem, o prawie spalony i okopcony czajnik. Udaje odgłosy gitary, by sprowokować większą burzę. A niech nagroda będzie proporcjonalna do zasługi, to będzie jak znalazł. – Dzień dobry kochany sąsiedzie – rzecze przybyły. – Tylko nie mów, że mój widok ciebie zdziwił? Bo wiesz... ja tak cichutko… puszyście... jak maleńki kotek świeżo narodzony… to znaczy... czy aby nie przeszkadzam w porannym koncercie? – Ależ nie – odpowiada zawiedziony gospodarz. – Jeno wyrażę przypuszczenie… choryś ty? – Poniekąd – odpowiada inny niż zazwyczaj. – Mam problem. Sąsiad… ty mi normalnie utrudniasz. – Utrudniam? Chyba ty mnie. Miałem sen… – To sąsiad też… bo ja… też. – Tylko mi nie mów, że usłyszałeś polecenie. – Ano Anton. Usłyszałem. W tym momencie następuje konsternacja. Szachowy pat. Wszystko poszło inaczej niż miało pójść. Nie ma powodu do miłowanie bliźniego, bo za cholerę, żaden nie chce urągać i złorzeczyć. Stoją smutni, myśląc o nagrodzie pośmiertnej. Przelatuje obok jeszcze żywych nosów, niczym łabędzi śpiew. Nagle Anton doznaje olśnienia. Jeszcze nie wszystko stracone. Może nawet z tego tytułu gitarę kupi a jemu stopery. Przecież tam… w tym poleceniu… – Sąsiedzie! Ty też słyszałeś to słowo? – Niby jakie? – Szczególnie. – No nie… ja pierdzielę… czyli nie tylko… * Anton otwiera oczy całkowicie zlany. Nic nie słyszał. Wstaje. Sąsiad też otwiera. Też by nie słyszał głosu w głowie, gdyby nawet takowy zaistniał. Zagłuszają go dźwięki gitary. Po pewnym czasie, spotykają się na korytarzu.
-
≈–––?/–––≈ ° ° Prostokątna twarz parapetu. Bęc. Prosto w nos. Pierwsza szkicuje cząstkę wziętych przestworzy. Bęc. Druga prosto w rdzawe oko. Trzecia. Bęc. W zaschniętą kupę po gołębiu. Nagle tysiące w powtórzeniach. Każda gdzie indziej siada. Kap. Kap. Coraz szybciej i więcej. Mini fontanny, spływają poza krawędź. Werble bębniące kawałkami chmur. Tylko sisiolków z blachy nie ugnieciono. Na szybie strumienie chaosu. Wiją się na zamazanym prześwicie, niczym wnętrze żywego stworzenia. Każda żyłka z bąbelkiem na szpicy. Tylko krew przezroczysta, i prochy z kości rozmyte. Arterie drgające. Wilgotne pulsacyjki. Bez drogowskazów. W rytm stukania o metalową połać. Puk. Puk. Coraz głośniejszy i szybszy wododzirej. Pociesznie rozbryzguje. Jakby w każdej kropli, dziecko roześmiane biegało. Za taflą rozmazane kształty światłowodów, zamglone całunem wykręcanej chmury. Okalają wszystko. Zniekształcają obrazy. Spływają krawędzie parodią przezroczystości. Liście chłoną wodę. Na krótko. Za chwilę inna. Kap. Kap. Stuk puk. W plumplane kółka okrągłych fal zabawa. O kształtach niewyraźnych. A tam strumyczki, niczym foliowe węże, z powtarzalną falą grzbietową. W kałużach zatopione światy, rozjeżdżane kołami samochodów. Rzucane na boki, w radykalnym wytryśnięciu, na przemoczonych pieszych. Przylepione zebry, nie mogą się schować. Nie dosyć że mokną, to jeszcze przygniatane pospieszną cywilizacją. Różnorodne wodospady, szumią deszczoświatem, A każdy w innym, zamgleniu widoczny. Szara płynność, nasączona migoczącym lśnieniem kostek brukowych, przytula światłem niechciane odbicia. I cholera wie, gdzie woda w końcu spłynie. ≈↔↔↔↔↔↔↔↔↔↔≈
-
Czemu?→miniaturki
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Fraszki i miniatury poetyckie
@Konrad Koper Konrad Koper→Nie bardzo wiem za co:)→ale Dzięki:))→Pozdrawiam:) -
Życie Erotyczne Robtów
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→Mnie też już tak. Zostawiłem→Robtów:)↔Pozdrawiam:) -
@Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→Dzięki:)→Otóż to. Mam podobne zdanie↔Pozdrawiam:)
-
@Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→Dzięki:)→Napadły mnie słowa→Istota czyta książkę. Dopiero po jakimś czasie dopisałem resztę. Chciałem przekazać pewne treści i szczerze sądzę, że Wiesz, o co w tym biega. Ale najlepiej nie tłumaczyć swoich tekstów. Niech każdy rozumie według siebie.:)↔Pozdrawiam:)
-
––?/–– Czemu jesteś smutny dzisiaj Bo spotkałem w lesie misia Czemu jesteś smutny nadal Wciąż pozwalam mu się zjadać Czemu palant durny moknie Bo mu deszczyk z chmurki siąpie Ale przecież ma parasol Tylko nie wie po co na co Czemu leży człek na torach Pod pociągiem chce on skonać Przecież szyny zarośnięte Wśród przyrody zginie pięknie Czemu gwiazdki są na niebie Bo ta jedna jest dla ciebie Tak wysoko nie podskoczę Lecz pomarzyć można trochę Czemu bociek złapał żabę I do dzioba sobie kładzie Bo klekotał on zalotnie Tyś królewną zdejmę klątwę Czemu Jasiu ma Małgosię Nie zostawi on jej potem Mięsko skwierczy pachnie przednio Baby Jaga spiecze w jedno Czemu żółto na podwórku Ni to żali ni to smutku Bo to kaczko kura jedna Lubi dbać o swe pisklęta Czemu tutaj jest tak pięknie Śliczne kwiaty ciszą spięte Nikt nie stęka ani razu Tak przeważnie na cmentarzu Czemu ludzia nie je tygrys Czy apetyt małpiak wygryzł Drapieżnikiem zwierzak świetnym Ale nie chce być największym Czemu mina tobie zrzedła Bo mi wena ma uciekła To ją połóż gdzieś na drogę Gdy pierdolnie to wspomoże
-
Dzwonek. ((((!)))) Jestem zamyślony, więc odruchowo otwieram drzwi. Zwykle tego nie czynię. Kiedyś widziałem film, gdzie przez judasza strzelono facetowi w oko. Później już nic nie zobaczył, zarówno przez zdrowe, jak i przestrzelone. Od tego czasu jakoś nie mam chęci do patrzenia przez dziurę, by stwierdzić , kto przyszedł. Ale przeważnie jestem odważny i jednak spoglądam. Dzisiaj nie patrzę. Po prostu otwieram. Przed moim progiem stoi strasznie chudy… człowiek. Nawet mógłbym przysiąc, że jeszcze chudszy ode mnie – chociaż należę do bardzo szczupłych. To tu, to tam, wiszą na nim – mokre szmatki. A przynajmniej, tak mi się wydaje. Nie pachnie, ale też nie śmierdzi. Trochę jak ja. Nie zawsze mam ochotę, na dokładne mycie wszystkich szczegółów. Mówię o nim w rodzaju męskim, ale tak naprawdę nie wiem, czy jest kobietą, czy mężczyzną. – Czy mogę skorzystać z telefonu – grzecznie pyta – Ależ proszę – odpowiadam też grzecznie – Nie zimno panu / pani ? – Jestem mężczyzną. – Proszę wejść. Chce pan jakieś okrycie? – Lepiej nie. Przesiąknie, po jakimś czasie. Zostanę takim. Nie wiem co myśleć o tej sytuacji. Dawno przestałem się czemukolwiek dziwić. Mam widocznie taki pokręcony charakter. Jestem piekielnie ciekawy, gdzie on będzie dzwonił. Nie ma komórki. Dziwne. Wręcz niebywałe. – Proszę dzwonić – mówiąc to, podaję telefon. – Ja tego… no… nie wiem, co i jak. – Nie wie pan? – Nie – Pan mi wygląda na zmartwionego. Zje pan coś? – W moim stanie? Raczej nie. Pobrudzę podłogę. – A może się pan napije? Nagle sobie uświadamiam, że plotę od rzeczy. Jak jakiś wariat w czubatej sytuacji. Przecież on nie może jeść. Ani pić. Psu na budę to wszystko. Albo nawet nie. Nie mam psa ani tym bardziej – budy. Mam tylko w miarę czystą podłogę. – A te skrawki, co z pana zwisają? Co to właściwie jest? Proszę mi wybaczyć moje wścibstwo. Pytam z czystej ciekawości. – Należą do mnie. Po jakimś czasie, same odpadną. – No tak, rozumiem. Same. {Byle nie na moją podłogę – pomyślałem omyłkowo rozsądnie} Coś mi zaczyna świtać, w tej pomieszanej głowie. Widzę, ale nie wiem dokładnie co . Niby się nie przejmuję tą cała sytuacją. Mój rozum tak. Mam prawie pewność, że się trochę zawiesił. – Niech pan wreszcie usiądzie. Proszę tak nie stać. Skurcz pana złapie. – Skurcz? A w czym? – No jak to w czym. W łydce na przykład. – W łydce? Pan raczy ze mnie żartować. Aż mnie serce… Mniejsza z tym. Pan się nie musi martwić moim skurczem. Ale swoim – dajmy na to – jak najbardziej. – No tak. Racja. Położę folię na krzesło. No niech pan wreszcie siada. Pan się... – … dosyć należał. To pan chciał powiedzieć ? I nagle mnie olśniło. Wreszcie się dowiedziałem - od samego siebie – jaką funkcję sprawuję. Byłem święcie przekonany, że na tego typu dziwactwa jestem całkowicie uodporniony. Że już mnie cokolwiek, nie potrafi zaskoczyć. A jednak. Zapomniałem kim jestem. – Nie musi pan nigdzie dzwonić. Rozumiem, że w jakiś niepojęty sposób został pan wypłoszony… – To niestety prawda. Dlatego tu przyszedłem. Zgubiłem drogą powrotną. Ale moja… – Chwilę. Mam pytanie. Długo pan tam był? – Nie pamiętam. – Mniejsza z tym. – Pan mi pomoże? Prawda? – Prawda… Co tak mlasknęło? – To ze mnie spadło. Przepraszam. – Nie szkodzi. Wciągnę odkurzaczem. – Dziękuję. Taki pan wyrozumiały. – Słyszę klekotanie. To pan? – To ja. Mam drgawki. Ze wzruszenia. Teraz już nie mam wątpliwości. Jestem cieciem na cmentarzu. A jego biednego wykopano. Może nawet okradziono. I z tego stresu - ożył. W tym całym szoku, wszedł do pierwszej chałupy, którą napotkał. Biedaczysko. Mam nadzieje, że jego łóżeczko, jest całe. Klasnąłem wesoło i zawołałem: – No to panie szanowny.!!! Wracamy do trumienki!!! – To znaczy ja wracam. Pan chyba nie? – Bez obaw, drogi panie. Mam tylko nadzieję, że mnie nie wykopią.
-
Na melodię piosenki, sprzed ponad stu lat: „Wróć do Sorrento” ? kiedy księżyc srebrnym rogiem białą chmurkę drapnie czule to cię miła pod tym murem wnet do mego dziś przytulę tam w kosmosie błyszczy gwiazdka nasza wspólna ta jedyna co z miłością marzeń dywan w tej piosence nam rozwija tyś najdroższa złap łyżeczkę zgarnij z nieba cudny kąsek ja w tym czasie legnę troszkę przed kochaniem se odpocznę co ty leniu durny banialuki wciskasz tu spadaj na luuuuuuunę aa… leee… miiiii... juuuuż ?
-
Miał tylko jedno marzenie: jako pierwszy zdobyć szczyt wysokiej góry. W końcu zapomniał o tych, z którymi rywalizował. Z powodów jemu nieznanych, zrezygnowali z wyścigu. On nie zaprzestał dążenia do celu. Za wszelką cenę pragnął wygrać. Wspinał się, angażując resztki nadwyrężonych sił. Klapki na oczach zasłaniały wszystko. Nawet upływający czas. Lecz nie upragniony wierzchołek. Wreszcie stanął na upragnionym szczycie. Samotny puchar czekał na niego. Podniósł najwyżej jak mógł. Nie słyszał oklasków, tylko ciszę. Mimo tego, schodził jako zwycięzca, z tryumfem w oczach. Tak bardzo pragnął się podzielić radością, ze zdobytego trofeum. Powrócił do rodzinnych stron. Odwiedził groby wszystkich swoich bliskich.
-
czy można dla picu ślicznie narysować by w trójkątnym kształcie cztery kąty schować albo kątów wiele chociaż tak dla hecy przecież to możliwe nie można zaprzeczyć lub o dużo więcej plus te trzy z trójkąta kiedy człek punktami boki wnet pokąsa wtedy każdy punkcik to wierzchołek kąta gdy sto osiemdziesiąt na boku się błąka chociaż twór trójkątny kształty swe zachowa nie można naprawdę takiej nazwy podać no bo przecież trójkąt trzy boki mieć musi a gdy ma ich więcej do kąta wyrzucić
-
—?/–– Zaszeleściło na gałązce. To mała wróżka ubrana w sukienkę z zielonego listka z doczepionymi kryształkami światła, wierci się niespokojnie. Coś ją trochę niepokoi, chociaż nie wie dokładnie co. Siedzi dość wysoko, blisko dziupli Starego Dzięcioła. Straszny z niego maruda, chociaż tak poza tym, to do rany przyłóż. Własne stukanie mu przeszkadza. Musi robić przerwy, żeby całe zdenerwowanie mogło spłynąć na gałąź, jak woda po kaczce. Jedyne chwile, kiedy biedne robaki mogą bezpiecznie uciec. Teraz go nie ma Obiecał, że szybko powróci, ale nic z tego. Siedzi więc sama zamyślona, a ciemny całun strachu zaczyna na niej osiadać, niczym zimna wilgotna mgła. Dawno straciła swoje wróżkowe możliwości. Jest zdana jedynie na samą siebie. A przynajmniej w tej chwili. Nawet ptaki ucichły. Nie widzi też żadnych zwierząt, przechadzających się daleko na dole. Postanawia wejść do dziupli. Na pewno by nie miał nic przeciwko temu. Znają się jak łyse żuki. Wie, że może... tak bez pytania. Jakby wchodziła do swojego domu, którego już nie ma. Sukienka nadal świeci cichym blaskiem złotawej nadziei, oświetlając wnętrze dzięciołowego domku. Straszny tu bałagan… ale samotny, bez właściciela mieszkania. W normalnych okolicznościach, wygarnęła by jemu, co o tym wszystkim myśli, lecz teraz chce po prostu, żeby powrócił. Niech nawet zrobi jeszcze większy bałagan i marudzi na nią cały dzień. Byle przy niej był. Ale go nie ma. Jakby się pod ziemię zapadł. Teraz jedyną przyjaciółką jest tęsknota. Soczyste krople deszczu uderzają mlaskająco o gałęzie, odmierzając smutne i męczące chwile czasu. Suną po liściach, by przystanąć na krawędziach, jakby się namyślały, by po chwili spadać dalej na kolejny liść z cichym chlupnięciem. Nieustanny wilgotny szum, jest jedynym wyraźnym dźwiękiem jakiego słyszy. Promienie słońca wnikają refleksyjnie w szeleszczącą zieloność, ale jest ich niewiele. Trudno im się przebić przez ciemne łapska chmur. Siedzi samotna w dziupli niczym wystraszone pisklę. Nadzieja w niej nie gaśnie. Jeszcze kilkanaście kryształków światła, dodaje otuchy, jakby chciały wniknąć do skołatanych myśli, by przytulić je niezwątpieniem. Wyczuwa, że za chwilę coś się wydarzy. Coś bardzo ważnego, chociaż niekoniecznie dla niej miłego. Odczuwa dziwne zimno, jakby ktoś plecy posypywał kawałkami lodu. Nie bardzo wie, co się z nią dzieje. Coraz większy strach bierze ją w swoje posiadanie. Wyobraża sobie, że jakaś ciemna gęsta mgła, wnika w każdy zakamarek umysłu. Gaśnie kolejny kryształ na sukience, lecz trochę jeszcze zostało. Wtem słyszy przeraźliwe dźwięki, jakby setki aluminiowych łyżeczek ocierały się o siebie nawzajem. Dostrzega srebrzyste migotanie, spotęgowane refleksami światła na mokrych liściach. Widzi zielono srebrną zasłonę utkaną między gałęziami. W pierwszej chwili nie wie na co w ogóle patrzy. Jest coraz większa i wyraźniejsza. Zaczyna dostrzegać szczegóły. Jakiś szaleńczy wirujący taniec. Nie, to nie możliwe. To nie może być prawdą. Szybując między gęstymi gałęziami, zbliża się do niej, stado metalowych ptaków. Są srebrne, prawie białe. To skrzydła wydają takie dźwięki. Skrzeczą i skrzypią przeraźliwie. Drą liście na drobne kawałki, odłupują pazurami kawałki kory. Kaleczą całe drzewo, szarpiąc stalowymi dziobami. W wielu miejscach wypływa żywica, jak krew z rannego zwierzęcia, któremu podcięto gardło. Lecz nie to jest dla niej najbardziej straszne i niezrozumiałe. Różne dziwy w tym lesie widziała. Nie może pojąć dlaczego przywódcą tej całej morderczej masy jest właśnie: on. Dlaczego powrócił taki odmieniony. I skąd się wzięły te wszystkie straszydła. Stary Dzięcioł stoi na szerokiej gałęzi blisko dziupli, w asyście tych, którymi włada. Wróżka patrzy na niego ze łzami w oczach. Bardzo jej smutno. Najlepszy przyjaciel okazał się takim łajdakiem. Może za bardzo pukał tym swoim dziobem i mu się klepki w mózgu poprzestawiały. Aż żal na niego patrzeć. Chociaż jego oczy są dziwne. Jakby dobro ze złem wymieszane. Stalowy ptak podchodzi do niej. Chce ją rozszarpać ostrym dziobem. Jest takim smakowitym kąskiem. – Zostaw ją! – słyszy gniewny głos. – Ona jest Zakazanym Owocem. – Zakazanym co? Szefie, jak to… mamy wszystko niszczyć w lesie. Czyż nie? – Ale nie ją. Za dużo jej zawdzięczam. – Chyba szef za mało się napił, skoro ma takie skrupuły. A zresztą co mi tam. Jedna więcej, jedna mniej. – Cicho bądź. Sfruwajcie stąd. Chce z nią pogadać na osobności. – Oczywiście, szefie. Nie ma sprawy. Poczekamy na sąsiednim drzewie. Znowu słyszy metaliczny szum. Wszystkie ptaki odlatują zostawiając okaleczone drzewo. Stary Dzięcioł wchodzi do dziupli. Z dzioba spływa zabłąkana kropelka krwi. Stoli chwilę nic nie mówiąc. Patrzy tylko na Wróżkę, jakby chciał wniknąć w jej ukryte myśli. Ona też milczy. Słychać jedynie krople deszczu uderzające o próg. – Mówiąc krótko, napiłem się Zła z Czarnego Źródła. Jest we mnie. Nic na to nie poradzę. Muszę niszczyć wszystko wokół. Stalowe ptaki są Urzeczywistnieniem Mojej Wyobraźni. – To dlaczego mnie nie zabijesz? – Odpowiedź nie jest taka prosta, ale postaram się wytłumaczyć. Jakby to powiedzieć… chodzi o zachowanie równowagi. – Równowagi? – Nie wiem dokładnie o co chodzi. Gdybym był samym złem… to bym nie mógł nim być. Rozumiesz? – Nie. – Ja też nie. A poza tym dobrze się składa, bo akurat ciebie nie chce zabić, chociaż nie wiem dlaczego. – Ale Stalowy Ptak chciał. – One wszystkie chciały, bo są mną. To tylko zwykły odruch. Szefem jestem ja. – Nadal nie rozumiem, o co w tym biega. Zawiłe to trochę dla mnie. – Dla mnie tym bardziej. – Czyli chcecie zniszczyć las… i wszystkich. – Musimy. – A można was… to znaczy Ciebie powstrzymać? – Można. Musisz się napić z Białego Źródła. – A gdzie jest to źródło? – Nie wiem. Jeszcze jedno. W dziupli. Pamiętasz? – Ale gdybym je odnalazła i się z niego napiła, to co mam później zrobić, by wygonić z ciebie zło? Nie uzyskuje odpowiedzi. Słyszy jedynie zanikający metaliczny odgłos. Siada na dnie dziupli, rozmyślając o tym, co się przed chwilą wydarzyło. To wszystko takie niepojęte i nie zrozumiałe. Jak to się mogło stać. Co go do tego podkusiło. A przede wszystkim: gdzie jest Białe Źródło. I jak ma dotrzeć do tego miejsca. I dlaczego odleciał tak nagle. Czyżby się obawiał, że jednak... Nagle przypomina sobie co powiedział, gdy przed chwilą odlatywał: „W dziupli. Pamiętasz?” Ale o czym ma pamiętać. Pamięta jedynie swoją matkę , która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. A cała reszta jest jakby za mgłą rozwianych wspomnień. I właśnie z tej mgły, zaczyna się wyłaniać pewien obraz z dzieciństwa. Miała kiedyś wielki Złotawy Liść, na którym mogła szybować gdzie chciała. To było zawsze super przeżycie, tak śmigać radośnie wśród gałązek i liści, nad drzewami i blisko ziemi, gdy czuła pod sobą przesuwającą się szybko trawę, wlatując w cząsteczki dmuchawców. Matka kiedyś powiedziała, że jak będzie tak ciągle latać, to w końcu wyczerpie zupełnie: Moce Lotne Liścia. Nie wiedziała wtedy, co to oznacza: Moce Lotne Liścia. Chciała się bawić i radośnie wariować. Napawać się pięknem całego lasu. A tu takie rzeczy słyszy. Że ma przestać, bo liścia zamęczy. Lecz w końcu matka ją przekonała. Powiedziała wtedy: „Najlepiej schowaj Liść w dziupli Dzięcioła. Niech tam sobie leży. Może kiedyś, w jakiejś szczególnej sytuacji, gdzieś na nim polecisz. A on będzie znał drogę” No i zaczyna się wielkie szukanie. Dziupla nie jest duża, ale wiadomo, strasznie zagracona. Po co on tyle wszystkiego naznosił. W sroce się zakochał czy co? Wróżka marudzi w różnych tonacjach, ale szuka dalej we wszystkich możliwych kątach. Wreszcie znajduje w miejscu zupełnie widocznym i o mało co zawału nie dostaje. Widzi Latający Liść jako wycieraczkę do pazurków. Też coś, myśli sobie. Głupi stukający osioł. Żeby w taką cenną rzecz swoje czcigodne nóżki wycierać. Ale cóż. Najważniejsze, że się odnalazł. Stracił co prawda złotawą barwę, ale cóż... ważne, że jest. Muszę go wypróbować. A właściwie po co próbować. Lepiej od razu poszukać Białego Źródła. Na szczęście Liść zachował swoje właściwości, mimo ciągłego miętoszenia przez dzięciołowe pazurki. Sprawuje się znakomicie. Jak nowo narodzony. Tyle lat nie latał, to nic dziwnego, że pragnie się wyszaleć. Kłopot jest taki, że nie zawsze szybuje tam, gdzie ona by chciała. Śmiga w różne miejsca z wielką szybkością, a biedna Wróżka trzyma się kurczowo boków i patrzy, czy już nie leci, ale bez liścia. W końcu zaczyna szybować, gdzie pilotka sobie życzy. I tu znowu problem. Kompletnie nie wie , gdzie lecieć, by ujrzeć potrzebne Źródło. Aż w końcu zauważa coś białego. Zniża lot, ale się okazuje, że to tylko resztka śniegu. Innym razem zahacza o biała koszulę świeżo wypraną. A Źródła jak nie widać tak nie widać. Po prostu nie wie, że Liść się tylko z nią droczy, gdyż dokładnie wie, gdzie śmigać jak oszalały. Nagle dostrzega wśród skał białą migotliwą plamę. Zniża lot. Leci nisko nad ziemią, ocierając się o różne krzaki raniące delikatne ciało. Nie zważa na to. Musi ratować przyjaciela, a poza tym cały las. Jest już bardzo blisko. Czuję ożywczy chłód, nie zimny, lecz przyjemny, dodający otuchy. Wreszcie ląduje na brzegu. Źródło nie jest duże, ale dla niej raczej pokaźnych rozmiarów. Jest idealnie przezroczyste z białymi kwiatami rosnącymi na dnie. Nie ma chwili do stracenia. A co będzie później, tego nie wie. Chce się napić… W tej samej chwili zostaje brutalnie odepchnięta. Robi kilka fikołków, by zatrzymać się kawałek od pluskającej nadziei. Stalowy Ptak zbliża się do niej. Idzie wolniutko, niespieszno, skrzypiąc przeraźliwie. Jest już bardzo blisko. Wróżka leży na ziemi i czeka na śmierć. No cóż, nie udało się. Ale chociaż próbowałam, że wszystkich możliwych sił. Ptak stoi nad nią i zaczyna dziobać ziemię wokół niej. Ciosy padają blisko, ale w nią nie trafiają. Obstukuje Wróżkę ze wszystkich stron. Jest przerażona. Wystarczy jedno celne puknięcie i będzie po niej. Refleks światła tańczy na jego stalowym skrzydle jej łabędzi śpiew. Słyszy skrzekliwe słowa: – Nie obawiaj się malutka. Nie mogę cię zabić, nawet gdybym chciał. Ale straszyć mogę. Jestem tu po to, żebyś nie mogła się napić z tego Źródła. Chyba wiesz dlaczego? – Wiem. – To dobrze. A zatem wsiadaj na Liść i zmykaj stąd. Chyba nie chcesz słodyczy ty moja, żebym go rozszarpał na śliczne małe kawałeczki? – Nie chcę. – No to się rozumiemy. – Mam prośbę, jeżeli pozwolisz. Chciałabym porozmyślać chwilę o różnych sprawach i zaraz później odlecę. Przyrzekam. Co tobie szkodzi. Minuta w tą lub tamtą. Ty tu jesteś panem. Ja tylko pokornie proszę. – No dobra. Możesz podumać minutkę. – A ty, o panie najlepiej przycupnij pod tą wielką gałęzią. Po co promienie słońca mają palić twoje najjaśniejsze skrzydła. Jedyne w swoim rodzaju. – Hmm… co racja, to racja. Stalowy Ptak spełnia prośbę Wróżki. Siada pod gałęzią, która z chwilę spada na niego, robiąc z niego, płaską foremkę do nie wiadomo czego. Dobrze, że nadłamaną gałąź zauważyła i wszystko zgrała w czasie. Błagała Matkę Naturę, żeby jej pomogła. Nie była pewna czy w nią wierzy, ale co szkodziło spróbować. Teraz wiedziała chociaż tyle, że albo to był zwykły zbieg okoliczności, albo Ona rzeczywiście istnieje. Pije ze źródła. W tej samej chwili sukienkę pokrywają setki świecących kryształów. Zachowują się dziwnie. Jakby nie mogły usiedzieć na miejscu, chcąc jak najszybciej odlecieć. Póki co, falują milimetry od liściowej sukienki. Wtem słyszy znany jej dobrze metaliczny szum. Dziesiątki Stalowych Ptaków zaczyna krążyć nad głową. Wiele z nich pikuje prosto na nią, by w ostatniej chwili zmienić kierunek. Na domiar złego z niewiadomej przyczyny, powstają wokół niej słupy ognia. Ptaki wlatują w nie i wylatują. Czerwone i jeszcze bardziej wściekłe. Nigdzie nie widzi Starego Dzięcioła. Przecież to on nimi kieruje. Musi gdzieś tu być. Niech wreszcie coś odmieni jego umysł. Żeby był taki jak dawniej. Ogień szaleje wokół, ale nie przybliża się bardziej. Nie odczuwa żadnego żaru. Jakby płomienie nie były wrogiem. Ptaków jest coraz więcej. Na niektórych palą się gałązki. Wyglądają jak latające pochodnie. Znowu pikują prosto na nią. Nagle z sukienką robi się coś dziwnego. Jest sztywna, jak metal. Wolno się obraca, by za chwile szybciej. I nagle zupełnie niespodziewanie, zaczyna… strzelać kawałkami kryształów w atakujące ptaki. Słychać nieustanną kanonadę stuknięć o metalowe ciała. O dziwo wszystkie strzały są celne. Wiele pocisków leci prosto w ogień, lecz… wracają, by jeszcze bardziej dokopać ptakom: ognistym żarem. Tym razem skutecznym. Na dodatek źródło zaczyna tryskać do góry. Moczy ich ciała lawiną białej wody. Ogień, woda i kryształki nie walczą ze sobą. Walczą za wspólnym wrogiem. Wróżka w tym czasie ma jakby wizję. Nad lasem wyrasta ogromna postać w kształcie człowieka, której ciało składa się z ognia i wody. Są jedną naprzemienną masą. Jednym ciałem. Nie są wrogami. Są przyjaciółmi. Ptaki zaczynają rdzewieć w zastraszającym tempie. Wyciekają z nich płynne wnętrzności. Odpadają skrzydła. Ciała są podziurawione przez zabójcze kryształki, które ciągle je atakują. Nawet te które już leżą na ziemi w bezruchu. Ptaki zamieniają się w kopczyki parującej i gorącej rdzy. Każdego dotyczy taka sama przemiana. Ogień przygasa samoczynnie. Źródło płynie cichutko jak płynęło. Ostatnie resztki rdzawego popiołu opadają na trawę. Gra skończona. `````````````````````````````````````````````` – Ej Wróżko! O czym tak rozmyślasz? – Sama nie wiem, Stary Dzięciole. Czy coś się wydarzyło? – A skąd mam wiedzieć. Pamiętam tylko, że piłem wodę. A później, że siedzę na tej gałęzi. To co było między, jeżeli w ogól coś było, to nie pamiętam. – Ja pamiętam, że też chciałam się napić wody. – No i co… napiłaś się? – Chyba. Jeszcze miałam jakąś wizję. – Ja też mam wizję bałaganu w mojej dziupli. Muszę wreszcie posprzątać. – Najwyższy czas. – Marudzisz. – Nie zapomnij wyczyścić wycieraczki… stary marudo. – Taka jest dla ciebie ważna? Wycieraczka? – Tak… chyba tak. A jeżeli mi nie wierzysz, to spójrz w głąb siebie. – Spojrzałem. – I co widzisz? – Głąb. – Jesteś taki kochany. ********************************************************** – Mamo, spójrz. Ale tu zardzewiała ziemia. Od czego taka? Jak myślisz? – A skąd mam wiedzieć. – Wejdę na nią na chwilę. Pokażę Misiowi. Na pewno mu się spodoba taki czerwony dywanik. – Ale wracaj prędko. <*> – Mamo! Już wróciłam. – To bardzo się cieszę… ale dlaczego Misiu ma podrapaną buzię? – Nie wiem. Może to miejsce jest: głupie niemądre i niedobre. – Wiesz co… powiemy wszystkim dzieciom i dorosłym, żeby lepiej nie wchodzili na Rdzawą Polankę. Co ty na to? – Chyba lepiej płocikiem ogrodzić, żeby nawet jakieś zwierzątko nie mogło wejść… no tak… ale co z biednymi ptaszkami. One mogą wlecieć przez górę przecież. – Nic się nie bój. Wszyscy razem coś wymyślimy. <*> Cicho w lesie i spokojnie. Jedynie w oddali, słychać jakby... szemrzące Źródełko. A może tylko wiatr szeleści.
-
Życie Erotyczne Robtów
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@ais Ais:)→Adyć popełniam. I to dość:) Ale w sumie, to może być pewna... metafora→brak literki ''robotowej''. Są bardziej... ludzkie:) Czy to dobrze, czy źle? Nie wiem, czy poprawić::)? -
>#< Cisza jest tak przeraźliwa, że tuptanie mrówki na lewym pasie źdźbła trawy, odbija się głośnym echem w całym lesie. <#> Tak naprawdę sosna jest podobna do wszystkich pozostałych. Stoi spokojnie na skraju polany, nie wyróżniając się niczym szczególnym. No chyba żeby spojrzeć trochę dokładniej. Ale nawet w takiej sytuacji, trudno cokolwiek dostrzec niezwykłego w jej wyglądzie. Gdyby jednak zacząć się wspinać na owe drzewo, to po jakimś czasie można by ujrzeć na jednej z gałęzi, pierzasty drgający obiekt, o raczej małej wielkości. To mały barwny ptaszek, przyszpilony szyszką między dwie cienkie gałązki. Mokre wnętrzności przylepione do ścianek, odbijają migoczący promień Słońca. Toną w szemrzącym czerwonawym źródełku, kołysane przez śmierć. Słaby wiatr wprawia w ruch martwe piórka. Te zlepione, to nawet nie drgają. Na maleńkiej wystającej kości przysiadł kolorowy motylek. Jego wielobarwny wzór zlewa się z różnorodnym upierzeniem, które już nigdy nie pofrunie, niesione na płaszczyźnie ciała, z którego wyrosło. <#> Matka z siedmioletnią córeczką idą przez las. W ten sposób postanowiły uczcić pierwszy dzień jesieni. Słońce prześwituje przez liście oraz między nimi, w nieustającym migotaniu. Jakby ktoś garściami diamentów gęstwiny drzew obrzucał. Ptaszki śpiewają wesoło, rozciągając nad runem leśnym pajęczynę ze szczebiocących nutek. Atmosfera jest tak zachęcająca do rozmyślań, że matka dopiero po chwili zauważa, że idzie przez las sama. Natychmiast krzyczy imię córki. Odpowiada jej echo i nic poza tym. Jeszcze raz ją nawołuję. I znowu nic. Dosłownie nic. Bo nawet ptaki umilkły i wiatr ustał. Na dodatek słońce zakryła ciemna chmura. Zrobiło się chłodno. A córeczka jakby się pod ziemię zapadła. Nagle matka zauważa ciemną smugę sunącą między drzewami. Tworzą ją niewielkie punkty. Przemieszcza się szybko i po chwili znika. Towarzyszy temu dziwny dźwięk. Trudny do określenia. Wtem matka słyszy głos: – Mamo tu jestem. Musiałam wejść w te krzaki… – Jak chciałaś siku, to mogłaś mi powiedzieć. Nie znikaj tak nagle. Przyrzeknij, że tego więcej nie zrobisz. – Ależ mamo, musiałam tu wejść. Coś mnie tutaj zaprosiło. – Zaprosiło? – One mnie zaprosiły. Tańczyły wokół mojej głowy i mnie rozśmieszały. Robiły takie dziwne śmieszne rzeczy. Rzeczywiście posikałam się ze śmiechu. Prawie tchu nie mogłam złapać. – Co ty nie powiesz. Stanowczo czytasz za dużo bajek. – Mamusiu! Ty mi nie wierzysz, tak? – Trudno uwierzyć w takie… coś. – Nawet dotykały mojej twarzy. Ale ja tak się śmiałam, że nie miałam sił je odgonić. W końcu same odleciały, aż liście szeleściły. No mówię ci. – Odleciały? Dobre sobie. A to co? Masz małe zadrapanie na policzku. – To chyba od jednej z nich. Nie boli mnie. Kotka którego rzuciłam w złości patykiem, chyba bardziej zabolało. <#> Grzyby tego roku tak bardzo obrodziły, że w niektórych miejscach, jest ich więcej niż można nazbierać. Wtem ciszę rozprzestrzenia na wszystkie strony: szelest liści i gałęzi oraz odgłosy szurania. To człowiek człapie z wielkim koszem w ręce. W pewnym sensie: podwójnym, gdyż wczoraj dostał kosza od narzeczonej. Dlatego wybrał się na grzyby. Chciał muchomora znaleźć, lecz nie brać na wynos, tylko zjeść na miejscu. Jednak gdy widzi wkoło tyle prawdziwków, to dostaje apetytu. Co zwłokom po apetycie, myśli sobie. Mało to nieboszczyków widział. Nagle coś chrupnęło pod butem. Nie przejmuje się tym. Nawet nie patrzy, na co nadepnął. Bo niby kogo miałby przeprosić? Zresztą i tak by nie przeprosił. Śmiech tak pomyśleć. <#> Jest cichutko i spokojnie, jakby ktoś maki poukładał na leśne runo. Słoneczko pomału zachodzi, wsysając swoje promienie do płonącej gardzieli. Jutro znowu je wypuści, by pobiegały sobie po tej okruszynce Ziemi. Uśmiecha się pobłażliwie gorącą paszczą, znikając za horyzontem. Ale czerwonawy poblask pozostaje. Nagle słychać: ciche stuknięcie. Za chwile następne. I znowu to samo. Coraz więcej tego typu odgłosów, zewsząd dobiega. To szyszki lecą z drzew. Nie tylko słychać odgłosy spadania, ale także szelest liści, jeżeli akurat rosną na ich drodze. Gałęzie niektórych sosen, ocierają się o siebie nawzajem. Wzmagają odgłosy szurania. W pewnym sensie są zjednoczone. Podają sobie ręce. Leżące szyszki, zaczynają się przesuwać w jedno ustalone miejsce. Wiele z nich szybuje równolegle do ziemi, jak startujące samoloty. Tworzą jedną szeleszczącą masę. Jedno z nich zostało zamordowane. Rozgniecione, jak się rozgniata niepotrzebnego robaka. Sygnał do nich dotarł. Już wiedzą o wszystkim. Żeby chociaż przeprosił. To prawda. Mógł nie zauważyć. Ale z drugiej strony, wielu swoich potraktował tak samo. Z tą różnicą, że wiedział co czyni. Lecą do niego, by otoczyć go zemstą. I jeszcze czymś. Po co się mścić na smutno. <#> Kolorowe ptaszki szczebiocą wesoło w koronie drzewa. Nie dziobią szyszek. Jakaś siła nie każe im tego czynić. Ale poza tym mogą zajadać co popadnie, co im tylko ptaszkowa dusza zapragnie. Wszystkie jednocześnie spoglądają w dół. Coś muska ich piórka zlatując na ziemię. Natychmiast wzbijają się do lotu. Opuszczają drzewo jak najszybciej. <#> – Mamusiu, dlaczego ptaszki uciekają z drzew? – To chyba nic dziwnego. Może się czegoś wystraszyły? Na przykład groźnej małej dziewczynki, co to chodzi po lesie i widzi cuda. Nie sądzisz, skarbie? – Ależ mamo! Wcale nie jestem groźna. No… może troszeczkę. – Za to ja jestem strasznie głodna i za chwilę cię zjem. – Nie żartuj tak. Ojej...stado szyszek nas wyprzedziło. Widziałaś mamusiu. Leciały nisko nad ziemią. Kilka z nich między twoimi nogami przeleciało. Gdzie się tak spieszyły. Jak myślisz? – Myślę, że mała dziewczynka ma bujną wyobraźnię. Chwilę… muszę usiąść… ja nie mogę… śmiać mi się chce – Ale on już odleciały. – Odleciały? A niech to... latające… przeurocze – Naprawdę je widziałam! Nie mów mi, że tak nie było, bo było. – Wstaję. Idziemy. Co się stało ze mną? – To one tak ciebie... – No nie! Po prostu świetnie! <#> Właśnie wyciąga rękę po następnego grzyba, gdy nagle zauważa, że kilka czegoś szybuje wokół jego dłoni. Patrzy jak głupi w mądrość i nie wie, co myśleć. Wie na pewno, że żadnego muchomora nie spróbował. A zatem to się może dziać naprawdę. Tak bardzo jest zaskoczony, że nawet dłoni nie cofa, nie wiedząc na co patrzy. Jedna z szyszek zahacza o kapelusz grzyba, wyrywając spory kawałek. Po chwili druga pikuje prosto na trzonek, rozwalając go doszczętnie. Gdyby w tym miejscu stał krasnoludek, to na bór ciemny, życie by stracił, wgnieciony w ziemię kapeluszem. No chyba, że slalomem by zwiał, między śmigającymi zbiorniczkami nasionek. <#> Grzybiarz zaczyna chichotać. Nie wie właściwie czemu tak mu wesoło. Nadlatuje więcej atakujących. Otaczają go. Robią różne śmieszne rzeczy. Jemu coraz bardziej do śmiechu. Zaczyna rechotać jak ogromne żabsko przez megafon, w wielkim stawie. Trzęsie się i nie może przestać. Pada na ziemię i leżąc na plecach, trzepoce rękami i nogami, wprost wyjąc z rozkosznej radości. Nadlatują następne. Jeszcze bardziej śmieszne. Grzybiarz zaczyna drgać na całym ciele. Dopiero teraz zauważa, że coś jest nie tak. Ale nie może przestać. Za późno na cokolwiek. Na dodatek formują z siebie coś, na kształt człowieka. Tyle, że większego. Między szyszkami prześwituje las. Na niby twarzy, widnieje uśmiech. Taki wesoły, że aż poważny. <#> Leży na ziemi. Nie może się ruszyć. Nadal się śmieje, ale w duchu. Szyszkan stoi nad nim. W falującej dłoni, trzyma szyszkę. Zniszczoną . Wtyka człowiekowi do ust. A on zaczyna się dławić. Reszta atakuje całą gromadą. Wnikają w niego. W każdy zakątek jego ciała. Robią wewnątrz zamieszanie i wylatują z powrotem ze strzępkami ciała. Człowiek o dziwo nadal żyje. Nie może wrzeszczeć z bólu, bo usta ma zatkane. Widzi tylko, rozrywane ciało. Szyszkan już przy nim nie stoi. Miał na chwilę wygląd człowieka, bo to mu się wydało bardzo śmieszne. Wręcz rozbrajająco zabawne. <#> Wielkie stado transportuje kawałki ciała, w różne części lasu. Te właśnie stado, widziała matka. Kładą je pod różnymi drzewami. Korzenie wysuwają się na zewnątrz, pochłaniając pokarm, do ostatniej kosteczki. Są to sosny wybrane. Wyglądają tak samo jak pozostałe, ale żywią się ludzkim mięsem i szkieletem . Mają po temu możliwości. Oraz tysiące pomocników. Czasami zjedzą jakieś zwierzątko, ale nie zbyt często. Lecz nie łamią pewnych zasad. Tylko niektórzy kończą jako obiad. Zdarza się to niezmiernie rzadko. Dlatego nikt nie nazwie tego lasu: morderczym lasem. Duża większość, jest tylko przez nie rozśmieszana. Ludzie pośmieją się i odchodzą. A nawet jakby jacyś opowiedzieli, co przeżyli i dlaczego rechotali jak głupole do stada szyszek, to kto im uwierzy? Chyba jedynie Szyszkan. <#> Gdyby można zajrzeć w to miejsce, to oczom by się ukazał dziwny widok. Oparty o pień wielkiego dębu, siedzi człowiek. Całe chmary dębowych liści wiruje wokół niego i pnia. Raz po raz, przez to całe zamieszanie, można dostrzec skołowaną twarz. Jest zapłakana, smutna, jakby skora do głębokich przemyśleń. A gdyby można było usłyszeć i zrozumieć, o czym szumi ogromne silne drzewo, to do naszych uszu doleciały by słowa: on miał szczęście, dostał drugą szansę, wprowadziłem go w stan budującego przygnębienia. <#> Szyszki szybują blisko wirującej masy. Atakują ją raz po raz. Niestety, nie mają dostępu. Nie mogą przekroczyć tej granicy. Jak tylko jakaś dotknie lecący liść, to rozpada się na kawałki, w krótkim skwierczeniu. Smużka brązowego pyłu. Tyle z niej zostaje. Człowiek jest chroniony. Musi mieć czas. Na przemyślenia. W końcu zniechęcone, odlatują nisko przy ziemi, żeby po chwili wzbić się po skosie w górę i zniknąć z cichnącym szelestem wśród drzew. <#> – Tatusiu, coś szumi w gałęziach. A przecież nie ma wiatru. Co myślisz o tym, co? – To pewnie ptaki. <#> [ W innym lesie, kiedyś... ] Przedszkolne dzieciaki ze swoją panią, maszerują przez las. Błękit nieba aż razi w oczy, dopełniany przez blask Słońca. Soczysta świeża zieleń, aż wabi oczy do spojrzenia. Jakby ktoś zieloną farbką pomalował początek wiosny. Każde z dzieci rozprawia głośno. Mają wiele marzeń do spełnienia. Dreptają radośnie. A ich twarzyczki są roześmiane.
-
*&* Ogromny pająk, litościwy, spokojny, taka poczciwota nasza kochana, co by to muchy nie skrzywdziła w dobroci swojej – człapie ciężko, ledwo dysząc. Jego styrane życiem ciało, strasznie poranione, ledwo się wlecze a nawet skrzypi. Za mało piłem oleju albo innych tego tam, myśli jego umysł. Mogłem chociaż członki smalcem smarować. No nic, mówi się trudno. Głupi byłem i tyle. Rany piekielnie go swędzą. Kilka dni temu, darował życie hordzie much, co wpadły hurtem do jego sieci. Pajęcze serce, litością oblepione, kazało mu te potworki oswobodzić. A one mu się tak odwdzięczyły. Pogryzły jego ciało, śmiejąc się prosto w żuwaczki i robiąc kupy na odwłoku jego. Żeby chociaż posprzątały po sobie. Pamiętajcie niechlujne muszyska. Muchołapki są cierpliwe. Poczekają. *&* A pająk idzie dalej. Widzi budowlę w kształcie ołtarza. Na jego marmurowej chłodnej posadzce, wielka księga znalazła spoczywanie. Jak zimny pingwin na zimnym lodzie. Ogromny pająk zbliża się, postękując. Myszy uciekają do swoich norek. Ptaki zastygają w locie. A w grobie nieboszczyk otwiera oczy. Lecz pająk o tym wszystkim nie wie. On tylko czuje, zapach starej księgi. Przyciąga go swoją nęcącą zmurszałością. Między żuwaczki, wkrada się pokręcony pył minionych wieków. Myśli sobie, że wreszcie poczyta, ten stary wolumen. Wywlecze z niego słowa i zdania, jak flaczki wywleka rzeźnik z wesołej świnki. *&* Podchodzi jeszcze bliżej. Stoi przy księdze, ciężko dysząc. Podmuch oddechu jego, szeleści wśród kartek i świece gasi – na szczęście nie wszystkie, bo by nie wiedział, co czyta. Jego wielkie włochate nóżki, muskają zwiewnie obwolutę. Otwiera. Pełen zachwytu i dobroci wzrok, zaczyna chłonąć tekst, jak gąbka wodę – oraz łzy wzruszenia, kapiące z oczu jego. *&* A pod wielgachną kartką, leży malutka dziewczynka, co ją rodzice przesadnie pająkami straszyli. Jej paskudne, wredne serduszko, tęskni za zemstą, jak sucha gleba, za życiodajnym deszczem. Przez prześwitującą kartkę, widzi zarysy pąjaka. Jednego z przedstawicieli znienawidzonego rodu. Nie ma dla niej znaczenia, co to za pająk. Czy ją skrzywdził czy nie. Pająk to pająk. Paskud i tyle. Dziewczynka zaczyna się ślinić. Ma coraz większy apetyt na zemstę, na to wredne, obleśne ciało.Wyobraża sobie, jak będzie wyrywać ząbkami swymi, jego świeże mięsko. Popsuje przy okazji, aparat korygujący zgryz. Ale co tam. Kupi nowy. Śliny jest coraz więcej i więcej. Pająk – pochłonięty tekstem – nie zauważa, mokrej plamki na wybrzuszonej kartce. Plamka robi się większa i większa. Nadal jej nie zauważa. Treść jest ciekawa i lepka. Wciąga jak do otchłani. Kartka jest już cała mokra.Wilgotne skrawki papieru, zesuwają się po wilgotnych krągłościach dziewczynki. Dopiero teraz pająk zauważa, że coś jest nie tak. Chętnie by sobie popatrzył dłużej – ale cóż – pora się bać. Pragnie uciec do toalety, by schować się do sedesu. Ale jest za późno. Dziewuszka błyskawicznie, skacze mu na twarz. Wgryza się w jej powierzchnię. Odgłosy mlaskania, błądzą pod sklepieniem, jak echa minionych dni. Jedną rączką trzyma się żuwaczek, a drugą maca po sukience swojej, szukając kieszeni. Wyciąga wielki- jak na jej małość – megafon i wrzeszczy mu do ucha: „Przestań się wiercić” *&* A z oddali dobiega wkurzony głosik: „STOP!!! Wszystko popsułaś!!! Powtarzamy ujęcie!!!”
-
–?/–– zbudzony ze snu w bezsenności krainie łąki ukwiecone przyszłość płatkami zwątpienia zatrzymały słyszysz drgający zapach błękitem rozwiany w mocy śpiewie chcesz go zatrzymać nie zniknąć chociaż resztki siebie noże dni minionych dawno stępione ranią wciąż tak samo lepka przeszłość w teraźniejszość wciska zardzewiałe ostrze co ból wyzwala wiatru nie zrani on nie krwawi tylko łza płacze prawdziwie