Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Czeka na ścieżce. Dzień Wigilii. Las przykryty delikatnym całunem mroku. Ośnieżone świerki po obu stronach drogi, oświetlone poświatą księżyca, tworzą swoisty szpaler. Niczym wyciosane ze śniegu roślinne posągi. Minął już jakiś czas od tego wydarzenia, ale im więcej go upływa, tym jest mu trudnej. Kocha nadal ludzi, lecz jednocześnie denerwuje go ich obecność. Jakby nie cały film widział... jakby istotnych scen brakowało... tego najważniejszego aktora. Nie odczuwa fizycznego chłodu. W ogóle mało co odczuwa. Wie tylko, że po coś tu przyszedł. Tylko nie wie po co, tak dokładnie. W tym szczególnym dniu, jakiś wewnętrzny głos podpowiada, że wydarzy się coś, czego nie zrozumie. Chociaż to tylko zwykły kawałek lasu. Nawet zwierząt nie widać. Podobno dzisiaj mówią ludzkim głosem. Może mu coś wytłumaczą. O dziwo, nie odczuwa wielkiego smutku. Widocznie zamarzł w sercu na tyle, żeby za bardzo nie ranić. Zamrożony śnieg lśni na igliwiu srebrną poświatą. Nagle świerki po obu stronach, zaczynają się lekko poruszać, chociaż nie odczuwa żadnego wiatru. Jakby coś nieokreślonego, weszło między drzewa. Z gałązki, widocznej na tle księżyca, spada trochę śniegu. Na końcu drogi dostrzega nieruchomą postać. Z takiej odległości, nie może widzieć dokładnie, by rozpoznać twarz. Lęku nie ma w nim wcale. Dziwi go tylko, że pojawiła się nagle, nie wiadomo skąd. Biegnące myśli w umyśle, natrafiają na różne przeszkody. Postanawia iść w tamtym kierunku. Podejść bliżej, by rozpoznać. Gdzieś w podświadomości, rodzi się przypuszczenie, kto to może być. Nie wie jednak, jak ma na imię. Zapomniał. Nawet wyglądu za bardzo nie pamięta. Lecz idzie dalej. Księżyc nadal jasno świeci, a śnieg trzeszczy pod stopami. Wtem zdaje sobie sprawę, że im dystans się zmniejsza, to widzi ją coraz mniej wyraźnie. Nie zraża się tym. Chce być bardzo blisko. Żeby dotknąć, spojrzeć, wiedzieć na pewno. Niestety, im jest bliżej, postać coraz bardziej znika. Robi się przezroczysta. Jakby już nie należała do miejsca, w którym ją widzi. Nie chce uwierzyć w tę prawdę. Gdy zaczynał wędrówkę, dostrzegł przed nią leżącą gałąź. Teraz, gdy przekroczył granicę, nikogo już nie ma. Próba nawiązania rozmowy, nie przynosi żadnego rezultatu. A miałby przecież tyle pytań i tyle chciałby powiedzieć. Za tak wiele przeprosić. Postanawia iść do tyłu. Wszystko się powtarza. Im jest dalej od tajemnicy, tym postać jest bardziej widoczna. Gdy wreszcie wraca, do punktu wyjścia, widzi ją o wiele wyraźniej, niż za pierwszym razem, ale nie na tyle, żeby mieć pewność. Na drugi dzień, przychodzi w to samo miejsce, o tym samym czasie. Wszystko się powtarza, dokładnie tak samo. Im jest bliżej, tym bardziej prześwituje przez nią las. Mimo wszystko nie chce się poddać. Wierzy, że w końcu poczeka na niego. Chociaż trochę z nim pobędzie. Nawet gdyby mieli wspólnie intensywnie milczeć. Aż pewnego razu, odczuwa w tym miejscu, tak silną czyjąś obecność, że nawet poświata księżyca wydaje się piękniejsza, a mróz mniej doskwiera. Do umysłu, wpływają wspomnienia. Ma wrażenie, że słyszy ulubioną kolędę: ''Cicha noc''. Tę najbardziej ulubioną. Dźwięki dobiegają zewsząd. Mieszają się z padającym śniegiem i niczym małe śnieżynki w kształcie nut, lecą na ziemię. Teraz wie. Dostrzega ślady stóp. Inne od swoich. A może tylko, tak naprawdę, bardzo chce... zobaczyć, usłyszeć, uwierzyć? Kiedy następnego razu wraca w to miejsce, nie widzi żadnej postaci. Już nigdy się nie pojawia. Nawet niewidoczną obecnością. Zostaje tylko zwykła ścieżka. Cieszy się, że było mu dane odczuć tak mało, a jednocześnie tak wiele, mimo tego, że wcale na to nie zasługiwał. Solidna gałąź ugina się pod ciężarem lodu.
  2. Gdybym wiedział tyle co nie wiem, byłbym geniuszem. ––––––––––––––––––––––––––– U kanibali – Mamo! Dzisiaj przyrządzisz na obiad: mądrego czy głupiego? – Ależ dziecko! To nie istotne. Tak samo smakują. – A co jest istotne? – Właściwe przyprawy. ?<––––––~//~––––––––>? choć twoja moc jest ogromna nie zawsze spełniasz życzenia człowiek zgnębiony strasznie żegna cię pełen zwątpienia lecz co to byłby za pan Bóg chyba jakaś podróbka gdyby go łatwo pojęła ludzka myśląca główka człowiek jest nawet zdolny bardzo wysoko podskoczyć ale swojego rozumu nigdy on nie przeskoczy wierzący w to że nie wierzy z przekonań swych i niegroźny także jest godzien szacunku lub wielkiej miłości choćby lepiej innych nie sądzić po głowie znacząco się pukać ktoś dobrem bliźnich wałkuje lecz Bogu przestał on ufać może jest przekonany że pan Bóg zło mu dostarczył zawiódł się srogo i cierpiał błagał lecz nie otrzymał za krzywdy mu wyrządzone jego winą obarczył nie znamy przecież my jego planów na ludzkim padole co dla nas okaże się lepsze gdy życia nadejdzie koniec a może za różne cierpienia po stokroć będzie nagroda wieczna nie nudna ciekawa że ktoś pomruczy do siebie za mało cierpiałem a szkoda nie pan Bóg każe zło czynić to człowiek wali po mordzie gwałci morduje poniża jakby pracował w akordzie od dawna jest rzeczą wiadomą wewnętrzny głos nam to powie że najgroźniejszy na świecie drapieżnik to właśnie człowiek trzeba być bardzo zimnym albo diabelnie gorącym bo wszak takiego letniego chłodny i wrzący odtrąci zgnije światowe cielsko lub spłonie zostanie popiołek czy będzie to człeka każdego ostateczny już koniec? lepiej zwłok nie spopielić wetknąć w całości do grobu bo jeszcze kochane robaki pomrą nam biedne z głodu lub lepiej organy przekazać wiekiem ich nie zamykać wtedy na człeka podrobach bliźni poskacze pobryka nie może zniknąć materia bo coś innego wzbogaci lecz informację co niesie można na zawsze utracić spalona książka w ognisku nie zginie popiół zostanie lecz nie da się z niego zrobić rozdziałów i wznowić czytanie no chyba że jakaś siła co mocy ogarnąć się nie da zasadę tę przezwycięży czytanie wznowi jak trzeba jak mogło powstać coś z pustki można się zgubić w tym wątku albo Coś dało początek albo nie miało początku jeżeli się wszechświat rozszerza to nie w czymś jak sobie zechce dopiero się powiększając tworzy on czasoprzestrzeń za dużo pytań mam w sobie odpowiedź gdzieś mi umyka a może musiałbym zaufać po prostu bez żadnych pytań dopiero gdy człowiek ten pyłek znajdzie się w śmierci potrzasku czas nie będzie miał władzy ani w ciemności ni brzasku zerknie czy słusznie nie wierzył zrozumie wiele nie wszystko lub pojmie że jego niewiara była największą pomyłką tak czy inaczej przed kosą może przypuszczać on tylko albo też ludzkość przeminie nie pójdzie nigdzie w zaświaty w kosmosie będzie materią a wszechświat w dalszym istnieniu nie zauważy tej straty
  3. w szarej krainie gdzie świt zasmucony cierpieniem i żalem ostatnich dni mały chłopczyk siedzi nad rzeką miłość zabrała wstęga błękitna nie miała litości wzburzona i zła dziecko płacze a w każdej łezce wspomnienie o matce w tęsknocie śpi ~~~ wtem jedna z nich zlatuje na ziemię w zielonym tunelu szybuje w ciszy w kierunku rzeki dobrocią pchana wpada w nurt rwący wartki głęboki miesza się z chłodem ciepło oddając choć zimno odczuwa i lęk ją ogarnia szuka tam matki kochanej duszy ~~~ dziwna przemiana w niej się rodzi zaczynam żałować uczynku swego bardzo ja wtedy źle postąpiłam topiąc miłość w swoich odmętach kryształem czystym będę od teraz chłopiec uśmiechem łez jej wybacza słysząc na falach płynące słowa: spójrz we mnie dziecko i nie rozpaczaj w mojej toni odbija się niebo
  4. To jeno metafora czegoś. -------?/------ zapleśnij zapleśnij grzybeczki słociuchne żarłocznym tyś krasnoludkiem zrobiłeś serek na swoją miarę zjadłeś dużo choć wnętrze małe lecz pragniesz więcej zapleśnij jeszcze przecież masz chętkę o fajnie ekstra jesteś wielki w gorsecie dumy szczelnie zamknięty potężniejszy drugi i trzeci w zawiści się pręży z lilii wodnych upleć tratwę popłyniesz w chwale nie tak jak dawnej no nie krasnalku uważaj na szczura on twego rozmiaru wcale nie kuma wielkości jego dałeś początek właśnie wtranżala tłusty kąsek * zapleśnij zapleśnij krasnalki hurtem tyś przecież żarłocznym malutkim szczurkiem...
  5. @MIROSŁAW C. MIROSŁAW C. ↔Dzięki:)↔Tak to bywa:)↔Czasami można coś powtórzyć, ale elementy układanki już są nieodwracalnie inne. Niby podobnie, ale nie to samo:)↔Pozdrawiam:)
  6. @Konrad Koper Konradzie Koper→Dzięki za ""Nie"→Tylko nie wiem→Co nie? To była taka zabawa→Kto szybciej przeczyta, bez jednej pomyłki:))↔Pozdrawiam:)
  7. ––––?/–– zamglone światła krzyk wnętrza ciszy muzyka budzi ze snu poczwarkę wierzy że ktoś ją znowu usłyszy na horyzoncie gdzie nieba sploty tam ślady tęsknot dawno zdeptanych zespala skrzydłami biały motyl tworząc z wiatru ten czas pamiętny gdzie zapach kwiatów chwile jednoczy nowym obrazem w kryształ zaklętym –––?/–– czy skrawki światła mam odkleić z blasku tego co zwabia magią może lepiej tam gdzie są cienie nasączyć umysł znów rozwagą a gdyby zabić smak w pokarmie zdeptać co w ustach sens nadaje lub przeciwnie przestać się lekać przełknąć z wiarą gorzki kawałek siedzieć jak kiedyś na huśtawce rozkołysać pod same niebo łańcuchy trzymać odpowiednio rozhuśtać siebie na całego nie rzucać słów na wiatru powiew wśród drzew zaginą niespełnione lepiej zatrzymać ciernie róży zapach przemienić w kwiaty nowe
  8. Odzyskuję przytomność na gzymsie. Na zewnątrz budynku. Coś uciska moje nadgarstki. To pętle ze sznura. Tak samo dolne części moich nóg są nim owinięte. Wiatr by szeleścił w moich włosach, gdybym je miał. Schylam głowę. Dostrzegam malutkich ludzików i autka jak zabawki. Rześki poranek budzi świat ze snu. Przy moim bucie dostrzegam małego pieska. Nie wiem jakich jest faktycznie rozmiarów. Z mojego punktu widzenia – mniejszy od buciowego noska. Nie jest mi zimno, aczkolwiek mam drgawki. Staram się nie myśleć o tym , na jakiej wysokości umieszczono moje ciało. Póki co - jakoś żywe. Gzyms jest lekko pochyły i trochę oblodzony. Jestem rozkrzyżowany między dwoma oknami. Drugie końce sznurów znikają w prostokątnych wnękach. Podobnie jest z drugimi więzami, wstrzymującymi moje stopy. Czuję, że zaczynają się ślizgać w dół. Ku przepaści. Błagam w myślach - te nieznane siły - dzięki którym tutaj stoję, żeby mnie nie oswobadzały z ratujących pętli. Nie spełniają prośby. Oswobadzają. Głupki jedne. Od razu jedna noga zaczyna mi się smykać. Cofam ją do tyłu, a ona z chwilę – w przód. To ja znowu do tyłu, a ona znowu w przód. To cholerne szuranie zaczyna mnie wnerwiać. Serce chce ze mnie wyskoczyć, ale na szczęście zostaje we mnie. Dalej mnie bije nieustannie za to, że byłem taki nieuważny. i dałem się wpakować jak porąbany, w tą całą kabałę – na stojąco. Zostawili mnie na lodzie i poszli sobie. Sznurki trzymające moje ręce są… ale to wszystko. To znaczy – nie za mocne. Mam prawie pewność, że gdybym na nich zawisł, to tylko na krótki czas. Podyndał bym trochę i basta. A później to już bym leciał, jak sokół na betonową płaską mysz. Póki co jakoś stoję. Na nogach - traktory. A zatem mam nadzieję, że postoję jakiś czas – przy życiu. Może coś wymyślę. Wiatr się nasila. Kilka metrów na prawo ode mnie, skrzypi zardzewiała antena. Jak stara cmentarna brama, z huśtającym się na niej – grabarzem. Nie dziwię się wcale, że takie optymistyczne myśli, wlatują jak jaskółka, do mojej rozkołysanej głowy. Jaka sytuacja – taka wyobraźnia. Zastanawia mnie tylko jed… {O kuźwa! Znowu się smykam. No dobra. Stoję nadal}...no. Skąd się bierze ta dziwna mgła wokół mnie.Właściwie jest od początku. Spoglądam na obie strony i w dół. To co w dole widzę dokładnie. Mam nawet wrażenie, że – za dokładnie. Ale po bokach, z tą widocznością trochę nie ryktyk. Na kilka metrów, a później – to umarł w butach. Tak samo jak patrzę w górę. Też białawo. No cóż - mówię na głos – Pal to licho. Zamiast aniołków – białe misie wokół mnie – fruwają. Z tym fruwaniem to rzeczywiście wykrakałem. Na domiar złego, pętle na nadgarstkach zaczynają się robić… wspomnieniem. Nagle coś mnie dziabnęło w dłoń. Pomyślałem w pierwszej chwili, że to niedźwiedź mnie capnął. Ale gdyby rzeczywiście, to już bym wisiał na jednej ręce. To tylko jakiś ptak, zaczyna się do mnie dobierać. Z jednej strony się denerwuję, że nie mogę go odgonić, bo mam ręce przywiązane. Z drugiej jestem rad, bo gdybym miał je na wolności – to bym spadł na zbity pysk. Albo nawet nie tylko na swój, ale jeszcze na cudzy, gdyby się akurat nawinął pod końcówkę lotu mego. Patrzę w dół. Obraz jest niesamowicie wyraźny. Chyba już tego pieska w tym miejscu widziałem? Stało się. Więzy mnie opuściły. Słyszę jedynie, stuknięcie sznurka o gzyms. A ściślej mówiąc dwa stuknięcia. Z jednej i drugiej strony. Przyciśnięty jestem do ściany z całą mocą. Dłonie trzymam płasko na chropowatym murze. Wiatr znowu się nasila. Antena jęczy mój łabędzi śpiew. Kojarzy mi się, ze szuraniem powroza na wieku trumny. Na szczęście nie wracają do mojej głowy dziwaczne myśli. Tylko takie jak te – wygładzone. Ale wraca ptaszek. Pociesznie kiwa łebkiem, siedząc mi na nosie. Stoi bokiem. Jego spokojne oko widzi moje przestraszone. Na domiar złego z bliskiej odległości. Chyba nie muszę mówić o czym myślę. Na wszelki wypadek, oglądam wszystko - co tylko mogę – dla spokojności - na zapas. Mam dylemat. Bo nie chce bestia odlecieć. Jeżeli zacznę machać rękami, żeby upierdliwca przegonić, to na mur- beton spadnę. Pozostając nieruchomym, mogę stracić wzrok wraz z oczami. Spokojnie, bez nerwów, wydziobie moje wilgotne gałki. Może jeszcze zrobi kupę, do mojej dziurki w nosie – i odleci w siną dal. Zaczynam z lekka dygotać. Nie tylko od wiatru. Ptaszek siedzi jak najęty. Z tyłu zaczyna mnie uwierać jakaś wystająca cząstka. Chyba grudka tynku. Jeszcze ją diabli nadali. Akurat w takiej chwili, w której się ważą moje losy. Nagle wrzeszczę na całe gardło. Może się się ptaszysko przestraszy. Ale gdzie tam. Muszę gębę szybko zamknąć, bo zaczyna mi się ładować do środka. A co uduszonemu, po wzroku. Nawet najlepszym. Od tego hałasu, noga mi się ześlizguje. Na szczęście tylko jedna. Druga składa się jak scyzoryk mojego pierworodnego dziadka. Pierwsza dynda nad otchłanią a na drugiej ja przykucnięty dygocę. Dłonie pospiesznie dociskam do mego tyłu i jakoś wolniutko – wolniutko, powracam do postawy pierwotnej. Myślę sobie – no to po sprawie. Widzę jednak, że ptaszek siedzi na antenie, trzymając w łapce parasol. A obok siedzi biała myszka i gra na grzebieniu. Zaczynam podejrzewać, że coś ze mną nie tak. To ze strachu – myślę sobie. Co tu się wyprawia – krzyczę na cały głos? Czy ktoś lub coś robi ze mnie głupka ! ? Głupka nie – słyszę słowa z tyłu – Ale gościa z większą kasą – to tak. Jaką kasą – myślę sobie - Co do kuźwy nędzy się dzieję? Spoglądam cały czas pod górę i na boki. Boję się spojrzeć w dół. Przecież wiem na czym stoję. Ptaszka nie widać. Poleciał sobie. No niech pan na litość boską, spojrzy w dół – słyszę ten sam głos - Proszę się nie obawiać. Już po wszystkim. Spoglądam. Widzę ciemność. To jeszcze gorsze, niż tamto. Bo nie wiadomo jak głębokie Ciemny, bo wyłączony – znowu słyszę – To tylko ogromny ekran. Leży płasko. Ulica była na nim wyświetlana. W pętli, rzecz jasna. – Na jakiej wysokości się znajduję? – zaczynam pytać jak nie zdziwiony {to chyba z tego szoku} – Około jednego metra. Obraz jak żyleta. Przyzna pan? – Rzeczywiście. Zostałem nabrany. Ale jak tam się znalazłem. Bez mojej zgody? – Przecież pan się zgodził, wziąć udział w programie. Podpisał pan odpowiednie papiery. Proszę się uspokoić. Dokładnie rozejrzeć. Mgły już nie ma. To duże studio telewizyjne. – Ale nie wiedziałem w jakim? – Co w jakim? – Programie wezmę udział. – Pan wybaczy. Gdyby pan wiedział… – Zostałem uśpiony? – Można tak rzec. – Jak wypadłem ? – No nie mógł pan… – Nie o to pytam. – Znakomicie. Naprawdę. – Przepraszam, że zapytam z czystej ciekawości. Jak się wam udało wytresować ptaszka? – No wie pan… jakby to powiedzieć… wleciał nagle przez okno… – To nie był wytresowany!? To mógł mi wyżreć gałki !? Albo zrobić kupę do nosa !? – No przecież pana widzę. Nie stracił pan wzroku. – Ale mogłem stracić. – Jakoś to panu wynagrodzimy. Za każdą niewyjedzoną gałkę – z osobna. Proszę się uspokoić… – Uspokoić ? Zaraz panu usiądę na nos i powyżeram… – Proszę mnie zrozumieć. Jak się zaczęła scena z ptaszkiem… – …. to oglądalność diametralnie wzrosła. O to chodzi? – O to. Ma pan racje. Krótki epizod, ale świetny. Wyłupie, nie... – Żądam dużo więcej kasy, albo… – Dostanie pan. A proszę jeszcze pomyśleć o reklamach. – Na przykład czego, pytam się? – Chociażby... pożywienia dla domowych ptaszków. ………….???? …<<<@0000 ………..00000 ………….000;;;{{ ………...))))(((((((((( ……… ((((((())))))))))))<<<<<< …………...((((((((((((( ……………. 0……0 ………………0……..0 ‘’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’''''(((‘’’’’’’’')))””””
  9. Pomiędzy Mamusia powiedziała, że należy kochać zwierzątka, bo są dobre. Mam chęć zapytać, czy na pewno wszystkie, ale akurat wydłubuję oko z lalki, bo nieładne, więc nie mam czasu. Widzę wielkiego pieska. Dobrze, że zabrałam ostry nóż. Głaszczę, lecz jednocześnie dźgam w brzuszek. Chcę wykroić mięsko. Sprawdzić, czy będzie mi smakował, lecz on sprawdza mnie w rączkę. Dzisiaj usłyszałam, że nie wszystkie zwierzątka są dobre. Widzę dzieci. Biją kotka kijkami. Podchodzę. Tłukę też. Leżę w łóżeczku. Słyszę jak dziadek tłumaczy mamusi, że nie wyjaśniła tego, co jest pomiędzy. Może jutro rano się dowiem, co tam jest. Teraz zasypiam, przytulając urwane uszko misia. Moja Ukochana Stanowczo za długo zwlekałem z decyzją. Muszę w końcu powiedzieć, że ją kocham. Kupiłem nawet prezenty. Śliczną żółtą sukienkę, z fikuśnymi falbankami. Dodatek stanowi gustowny kapelusik, koloru świeżej wiosennej trawy, oraz delikatny naszyjnik z bursztynu. No i oczywiście pierścionek zaręczynowy, z oczkiem w kształcie czterolistnej koniczynki. Widzę wyraźnie okazały uśmiech. Wszystko pasuje jak ulał, do szczupłej sylwetki. Pięknie przyozdabia. Nie protestuje, gdy wkładam pierścionek na szczupły paluszek. Delikatny zgrzyt, zakłóca nastrój. Pod sukienką ma błękitny biustonosz. Najmniejszy rozmiar. Nie było bardziej płaskich. Czas na finał. Tak długo czekałem. Zapalam świeczki w pustych oczodołach. Przecież musi widzieć, jak wyznaję jej miłość. Ławka w Lesie Jestem w lesie. Nagle z tyłu czuję drgania. Jakby czasoprzestrzeń na harfie zagrała. Odwracam się. Na ławce siedzi cud dziewczyna. Nawet anioł byłby brzydalem, gdyby siedział obok. Nie siedzi. Dlatego siadam ja. Chce pogadać. Doznaję szoku. Piękność jest kamiennym posągiem. Wstaję. Znowu jest żywa. Lecz teraz patrzy inaczej. Zamykam oczy. Gdy otwieram, ławka jest pusta. Siadam. Powtórnie odczuwam drgania. Stoi przy mnie. – Dlaczego mnie nie pocałowałeś? – Miałem całować kamień? – Gdybyś wyszedł poza swoje… Nie wiem dlaczego, ale zaczynam płakać. Słyszę słowa: – Widzę łzy. Na pewno ci zawadzają. Nie mogę odpowiedzieć. – Nie martw się. Mam dłuto i młotek. Zaraz je odrąbię.
  10. ?? do dziupli zajrzał ptaszek oj ścianki tu wilgotne szybciutko trzeba zwiewać bo mam już piórka mokre lecz zwierzak to ciekawy zagląda coraz śmielej uczciwie trzeba przyznać tych zajrzeń ma już wiele zmęczony jest biedaczek facjatę ma niepewną bo właśnie zauważył raz jasno a raz ciemno choć z drugiej strony ćwierka szczęśliwość go rozpiera on zmężniał wydoroślał już nie jest mały teraz ponadto słyszy z dali mruczenie i wzdychania to pewnie las w euforii ptaszkami śpiewa z rana wtem wewnątrz coś buzuje powstrzymać może ledwo aż nagle sru trysnęło mu z dziobka ptasie mleczko ??
  11. Dekaos Dondi

    Ballada o Ględziole

    ględzioł glundział glęgolędnie glunglił glanglał glungoglał ględził gludlał glingoględnie gluglał glaglał glanguglał gilglu galglu gluglu glęgi gląglał glingu glingą glę glagu gagu gluga glenki ględzioł glągnął glęgoglę gigla ględzioł glungą glundzie glundzia glądzia glugla glą glinglunglają glangląglądzie glunglunglową glungę… swą
  12. Zupełnie nie wie jak się tutaj znalazł. W krainie, której wyglądu nie potrafi określić. Składowych nigdy nie widział. A zatem całość, w pewnym sensie, jest poza jego postrzeganiem. Po prostu mózg jeszcze takich obrazów nigdy nie przetwarzał. Nie ma wprawy.Jednak coś niecoś dostrzega. Na tyle, żeby wiedzieć: co. Białą postać w bieli. Właśnie tak ją w myślach określił. Lecz twarzy dokładnie nie widzi. Słyszy pytanie: – Wiesz dlaczego tu jesteś? – A gdzie tam – odpowiada zmieszany. – Część twoich wspomnień zostało wykasowanych. Za chwilę zostaniesz poddany testowi. Będziesz sędzią. – Sędzią – pyta ciekawie – A za ile? – To bez znaczenia. Pójdź za mną. – A muszę? – zaczyna się droczyć. – Musisz. No i poszedł. Na skraj krainy. Zobaczył coś w rodzaju łąki, a na niej ogromny ekran. Taki najnormalniejszy w świecie prostokąt. W tle… jakby gdzieś daleko… niby… jasne, szare i ciemne drzwi. Wtem rozbłysło co miało, a on, chociaż nie bardzo chciał, zaczął oglądać film. Do pewnego stopnia widział co widzi. Człowieka. Zachowywał się nieszczególnie. Itp… lub nawet gorzej. Nagle ekran niespodziewanie znikł. Usłyszał proste pytanie: – Co o nim sądzisz? – O ekranie? Spoko jakość. W domu takiego nie mam. – To już nieistotne. O rozrabiace co myślisz? – Co myślę? Dobre sobie. Paskud ze wszystkich możliwych stron. – Rozumiem. No i… – Co… no i? – Jaka kara, byłaby dla niego najlepsza? – Najlepsza? Chyba najgorsza? – Jak zwał, tak zwał. – Dla takiego łajdaka? Szkoda słów. – Hmm… a jednak zdecyduj. Proszę. – No powiedzmy… niech powtarza wciąż to samo zło, przypiekany żwawym ogniem. Aż do usranej śmierci. – Taka jest twoja wola? – No przecież. – Do usranej śmierci nie da rady. Zastanów się jeszcze. Może byś jeszcze raz obejrzał. Mogłeś coś przeoczyć. Nie dostrzegłeś, że tak powiem… wszystkich za i przeciw. No wiesz… może takie małe przebaczonko by się zdało? Co ty na to? – Przebaczonko? A co ja mam z tym wspólnego? Mnie nie dokopał. – Pomyśl. A jeśli żałował? – Nad czym tu rozmyślać? Ten obleśny cham miałby czegoś żałować? Durnia ze mnie robisz? Nie wstyd ci? Wiem co widziałem. Ma otrzymać karę na jaką zasłużył. – Jesteś pewien? – Jak tego, że nie wiem, o co w tym biega. – Czyli taką jaką dla niego wybrałeś? – To chyba oczywiste. Nieprawdaż? – No cóż. Skoro tak uważasz, to proszę… chodź ze mną za ciemne drzwi. – A czemu za ciemne, a nie za jasne? – Wyczerpałeś limit pytań. – A w ogóle muszę tam iść? – O rany… aleś upierdliwy. Musisz, bo taka moja wola. Dowiesz się na miejscu. Zrozum. Wszystko ma swój czas, ale już nie tu. Rozumiesz? – Nic nie rozumiem! Co jest za drzwiami? Po co mnie tam prowadzisz?
  13. Jestem Trollem jestem trollem i trollem zostanę uwielbiam mącić i robić zamęt kłaść różne kije w jedno mrowisko mącić zaśmiecać i mieszać wszystko kto mi co zrobi anonim jestem mnie takie hece do życia potrzebne kiedyś dostałem bardzo po dupie teraz innym przywalę przyłupię wcale nie jestem durnym idiotą tylko się zgrywam wiadomo po co żeby się poczuć lepiej w psychice tego najbardziej ja sobie życzę nie boję się diabła i mam gdzieś boga nie poratował gdy była trwoga po co mi na co złudzenia jakieś lepiej się czuję gdy robię drakę przecież dawno w miłość zwątpiłem a niech to cholera a jednak żyję uwielbiam w nocy tak sobie śnić że wirtualnie to jestem kimś piszę pierdoły mam taką władzę takie skrzywione jak ja wciąż same a jeśli to wszystko jest nieprawdą bawię się tylko spychając na dno ale najlepiej to kosztem cudzym żebym się tylko w tym nie pogubił a jeśli jestem jednak balsamem tym zajebistym by paćkać ranę a że czasami juzera wkurzę jak się zamyślę zapomnę tudzież co ja nawijam co ja tu gadam jestem trollem z dziada pradziada jedna z rodziny była trollicą dlatego do dzisiaj została dziewicą a protoplasta co wisi na ścianie zatrollował się biedak amen co będzie ze mną to nie wiadomo kiedyś słyszałem że coś mam z głową może niebawem palnę se w łeb by w niebie lub piekle trollować też Idę po Wodzie ślicznie tutaj tak mokro czyściutko zepchnę do morza popłynę łódką długo średnio albo też krótko bałwan mnie ściga z pianą na gębie za dupę tarmosi a łaj tak wszędzie ryczy paskudnie wściekły jest chyba jeszcze małego mi pourywa albo poszczuje mnie wielorybem topię się nagle trzeba stąd spływać dostrzegam postać z rogami złotą błyszczy i wabi nie bądź idiotą chodź prędko miły dawaj po falach ty nie utoniesz życie jak znalazł ta postać dziwna albo też zjawa tak sobie myślę ktoś robi se jaja lecz zajebiście po toni idę chyba jednak ze strachu rzygnę przecież nie jestem zapchlony fiutek albo co gorsza bezmyślny głupek wlokę się nadal pomoc potrzebna a diabli nadali topię się jednak rybki śpiewają łoj tra la la la durny był człowiek przekąską dla nas rekin szczękami myśli prostuje głupi czy mądry równo smakuje
  14. ależ wróżko kwiatki są zwiędłe postrzępione całkiem pocięte gdy przytulam skrzypią wszędzie smutne są bo oblepione skrzepłą krwią moja kochana mam kwaśną słodycz dla nas zjemy za niewinne wyrwane z zakwitnięcia trzeba o nich pamiętać chcesz powiedzieć że przez to zakwitną w rajskim ogrodzie chcę wierzyć że tak wróżko będę wierzyła przy tobie skoro tak mówisz powiedz dlatego przyszłaś nie każdy musi według własnych rozmyślań ale sądzę że tam się odrodzą ochroni je miłość czysta zaistniały na łąkowym łonie lecz stał się dla nich kaźnią nie domem ktoś z zakwitnięcia wyrwał pąki porozrywał choć sądzenie jest trudne życie bywa okrutne dlaczego wróżko? bo radość i smutki zwykła rzecz a sprawiedliwość złudzeniem jest gdy słodycz narasta to bywa że robi się kwaśna a zatem zwiędłe kwiaty w fałszywej słodkości położyć to tak jak świeżość kwaśnieniem ozdobić wróżko co to znaczy nie łatwo tak wiele słowami tłumaczyć poza tym o drugim istnieniu nie mamy tyle wiedzy by myśli decyzje sądzić jak należy ależ wróżko zwiędnięcie kwiatka jest niedobre nienaturalne podłe jak sądzisz czy spotkamy się kiedyś w łąkowym niebie? nie wiem nikt tego nie wie i nie wiem czy gdy zakwitną zwiędłe kwiaty to potrafią wszystko wybaczyć wróżko ale co? każde zło?
  15. Ɓօ́Ɩ Ɲɑժzíҽí Czy jestem ostatnim człowiekiem? Dołujące wrażenie, że właśnie tak jest, piecze jak wrzący metal. Świat wokół wygląda przygnębiająco. Ruiny domów, ruiny drzew i wszystkiego wokół. Niewidoczne pogorzeliska umysłów, nie są dostrzegalne, na tle różnorakich dokonań. Dobrych, złych, nijakich i pysznych jak gorzkie ciastko. Siadam na skrawku samotnych wspomnień. Jeszcze słońce czerwieni horyzont, gdy zmęczony zasypiam. We śnie widzę wielkiego owada. Rozpoznaję i pytam: – Dlaczego jesteś taka duża? – Moja wielkość, jest wielkością twojej wiary. Dzięki tobie, złożę siebie w ofierze. Może nie wszystko stracone. Budzę się. Chociaż czuję ogromny ból, to po raz pierwszy, użądlenie mnie cieszy. Bo skoro zostały pszczoły... ? ƬɾօsƙƖíաყ Ɑղíօłҽƙ Stoję na cmentarzu. Drzewa kołyszą gałęziami. Są groby. To mnie nie dziwi. Natomiast kamienny aniołek, który sfrunął i usiadł przy mnie → już tak. Widzę, że malec jakiś nieswój. Nerwowo wskazuje skrzydełkiem, a z ust mu dymi fluid słów: – Człowieku. Na miłość boską wracaj do grobu, jeśli ci życie miłe. Za wcześnie zmartwychwstałeś. Gdybyś teraz kopnął w kalendarium, zwłokami zostaniesz bez końca. – No coś ty marmurek. Chyba widzisz… jam nietutejszy. Żaden św. pamięci. – Cholera. Sorry. Myli mnie spirytusem. Pokusiło mnie… wchłonąłem trochę w strukturę. Plotę od rzeczy. Pa. * Widzę swój nekrolog. Co jest? Czyżbym za bardzo wciągnął z aniołka? Ƥszϲzօ́łƙɑ Tak się składa, że szkoła w miasteczku, jest usytuowana niedaleko wielkiego sadu. Duża ilość uli zdobi wnętrze. Lubi tam chodzić. Kocha pszczoły. Gdy tylko pogoda na to pozwala, zakłada sukienkę, w żółto czarne paski. Początkowo wzbudzała szczere zainteresowanie. Było wesoło i przyjemnie. Jednak z biegiem czasu, sielanka przerodziła się w nieustanne szyderstwa. Odzywki z dnia na dzień bardziej dokuczliwe, coraz dotkliwiej bolały. Nie skarżyła się, ale coś zaczęła podejrzewać. Zyskała pewność w sadzie. Owad usiadł na ręce. Wtedy wydała w myślach polecenie. Poleciał we wskazanym kierunku. Spełnił rozkaz. W tym pamiętnym dniu, pogoda dopisała. Bardzo wiele dzieci wybiegło na przerwę. Nic nie wskazywało na to, że coś się wydarzy. Nagle na piętrze w oknie dostrzeżono Pszczółkę. Zyskała ładny przydomek, nie adekwatny do sytuacji, z jaką musiała się borykać. Jedno z dzieci zauważyło, że dziwnie rusza rękami, jakby coś przywoływała. Wtem pojawiła się ciemna chmura. Cień przemknął po zgromadzonych. Nieustannie falując, zatrzymała się blisko okna. Pszczółka coś krzyknęła, wskazując ręką boisko. Po chwili rozpętało się prawdziwe piekło. Atak był dla wielu bardzo bolesny. Nie wszyscy zdążyli uciec do budynku. * Do naszej klasy chodzi taki jeden palant. Ma wciąż rozwichrzone włosy. Jakby piorun w niego strzelił. Mamy komu dokuczać. Świetny ubaw.
  16. przez gęstą ciecz zamkniętą mazistą zawiesinę rozpuszczone pływające jak pontony na skraju intensywny zapach samotnych skórek południowych owoców wlewają musisz połknąć dziwne odgłosy dobiegają zewsząd wewnątrz po drugiej stronie spadają obłoki wyrywane z nieboskłonu błękitne blizny rozszarpany horyzont * szybuje błyszczący kamień ostre krawędzie ranią oderwany w oddali ziemia gorące łzy ogień woda wybuchają pięciopalczaste ślady wyprostowanych * znowu w domu na jutrzejszym placku dojrzewa smak pomarańczy apetyt wzrasta jak dawniej ostry nóż miękko głęboko ostatnie cięcie z wnętrza leje się krew
  17. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→To jest jeden z pierwszych dłuższych tekstów, jaki w ogóle napisałem. Teraz trochę zmieniony i... skrócony znacznie. Akurat ten, miał kiedyś szansę... ale nic z tego nie wyszło. Z mojej winy:))→Pozdrawiam:)
  18. Rodzina mnie dzisiaj wysłała w daleką przeszłość, w celu przyprowadzenia Diplodoka na święta. Żywego, żeby dysk nie wyskoczył od dźwigania znaczącego ciężaru. Mamy wiele gęb do wyżywienia. Wystawiają dziobki nad stół, jak pisklęta w gniazdku. Na dodatek bardzo zjadliwe i zawsze wskazujące na spożycie, poprzez ruchliwe żuchwy, oczekujące, że niebiosa ześlą strawę. Widocznie tym razem nie ześlą. Włażę do przeszłości i od razu uderzam w ścianę. – Cześć, Diplodok mnie wołaj! Głupi ssak! – słyszę po mojemu. Do jasnej kredy – myślę sobie. – Nie dosyć, że nie wyginęły, to jeszcze umieją mówić zrozumiale. – Jam jest człowiek! – krzyczę pospiesznie z patosem. – A ja mogę cię nadepnąć. I co ci z tego przyjdzie? Głupi ssak! – Powtarzasz się Dipcio. Papuga też powtarza, nie wiedząc co i po co. Ojej, myślę spłoszony. To nie Dipcio, tylko Tyrciu. Bogato wpadłem w potworną biedę. No nic, muszę być twardy jak wyschnięta guma do żucia, bo jeszcze pomyśli, że to ja skamienieje. Tu na miejscu, zaraz! – Głupi ssak! – No już dobrze, w porządku. Słuchaj Tyrcio… jakie masz ładne ząbki, główkę, tułów zgrabniusi. No wiesz… ja tylko chciałem zaprosić Dipcia na święta. – Potencjalnie pokrajanego? – ryczy wszystkimi zębami. – A gdzie tam potencjalnie. Żartowniś jestem. No co tak podnosisz łapkę? Przecież wiesz, że twoja wielkość, przyprawia mnie o małość. Nie bójcie się. Nie chce was bić. Wasz czas jeszcze nie minął. Będziecie występować w filmie oraz jako skamieniałości. Nie otwieraj tak gęby, bo ci plomba wyleci. Macie tu dentystę? No wiesz… tego co pluje, żeby znieczulić obiad przed posiłkiem? Pozdrów go ode mnie. – Bo cię zamknę – słodko mruczy Tyrcio. – A gdzie, jeśli można wiedzieć? Masz taką słodką buzię i ogonek, takie tycie łapki i takie większe z tyłu. Jak taka mała świnka. – W paszczy. – Co w paszczy? – W mojej paszczy cię zamknę. – Miedzy zębami, wzdłuż czy w poprzek? Bo gdyby wzdłuż, to jeszcze miałbym szansę. Pamiętam jak kiedyś, podczas meczu… no wiesz… kopciu kopciu piłeczkę. – Tyrciu, co on gada? – wtrąca autentyczny Dipcio. – Kopciu kopciu? To jakiś nowy gatunek? Usiądę na nim. Co mówisz? – Ty i tak ciągle siedzisz, padlinożerco liściasty! Masz tyłek, gdzie nie widać końca, bo tłuszczem zarośnięty. – Co się czepiasz Reksio? Mówisz o tych kilku liściach, które spadły z drzew. Wcale nie jem padniętych, tylko co wiszą, gdy je zrywam. – A co będzie ze mną? – wrzeszczę jak głupi do sera. – Zostanę wreszcie zjedzony, czy nie? Nie lubię niedomówień przed obiadem. – Powiedziałeś, że chcesz wiedzieć na czym stoisz – czule wtrąca kwestię Reksio. – W rzeczy samej. – Otóż dowiedz się, że stoisz na moim ogonie. – A ty masz ogon? – Raczej tak, skoro na nim stoisz. Nieprawdaż? – Mógłbym stać na innym. Pamiętam, że kiedyś stanąłem szczurowi na ogon, a on mnie ugryzł w rękę. – Ogon? – dziwi się Dipcio – Jaki tam ogon! Drugi szczur zaczął podskakiwać, bo tego pierwszego chciałem pogłaskać. – Pogłaskać? To ty głaszczesz wszystkie ssaki? – tym razem dziwi się Tyrcio. – Tylko te, którym nadepnę na ogon. Odszkodowanie za krzywdę. – Odszkodowanie za krzywdę, powiadasz. Słyszysz Dipcio, co on gada do gada? – Słyszę. – I to cię nie rusza? – Nie. – A co o tym myślisz? Czy się nad tym zastanawiasz? – W tej chwili nie, bo jem. Trudno mi się skupić, na dwóch kwestiach naraz. – To przestań żuć zielsko, bo w mordę zdzielę, twój mózg przy końcu. – Mózg?! Tylko mnie nie strasz! To jest to coś, czego nie ma u ciebie? – Ojej! Jednak myślisz, skoroś ripostowaty. – Szukam liści. – On jest Dobroczyńca! – wyjaśnia Tyrcio. – No i co z tego – dziwi się Dipcio. – Znowu żresz!!! Nie wytrzymuję jurajskiej konwersacji. Z tej to przyczyny, wrzeszczę czym popadnie, byle głośno: – Kim niby jestem!? Chwileczkę, co tu jest grane? Wczoraj zabiłem muchę i złamałem pająkowi palec, a przedwczoraj wydłubałem kornika ze starego skrzypiącego dziadka, tak że biedak zupełnie zdechł na śmierć. Jaki ze mnie dobroczyńca? – Biedny dziadek. – Cholera! Tyrcio! Z fotela wydłubałem. – Aż tak głęboko się zasiedział? – Gwiżdżę na pająka i stare dziadki – skrzeczy Ptrecio, co akurat sfrunął. – Wykorzystajmy Dobroczyńcę. W razie niestosownych uwag z jego strony, polecę z nim, by po chwili lecieć bez niego. Rzucę gościa na wypustki Stegcia. Jak wejdą w głąb zadu, to od razu zmieni zdanie. – Zwiń skrzydła i siedź cicho, bo ci z dzioba świder zrobię! – nie wiadomo kto wrzasnął. – Tylko się nie pozabijajcie – tym razem ryczę ja. – Macie wyginąć przez meteoryt, choroby, oziębienie klimatu, trzęsienie ziemi i co tam jeszcze nadejdzie. A chcecie wyginąć z padołu przed własną śmiercią… i głupotę? Jaszczury! Łby do góry! – Żadne do góry – posmutniał nagle Tyrcio vel Reksio – Co mu się stało – chyba myśli Dipcio. – Coś go gryzie. Czyżby odważny problem. Jaki z niego Król, to każdy widzi, ale jest nam bliski. Nawet niektórym ostatecznie. Taki mamy klimat. – Coście tak posmutnieli – przerywam ciszę myślenia. – Tyrcio, co z tobą? Nie roń łez. Jeszcze nie płoną paprocie. Dipcio, daj mu chusteczkę. – Chyba jedynie liść nadgryziony. Straciłem apetyt i więcej do mnie dociera. Domyślamy się, o czym Tyrcio wie, ale informacja z pierwszej paszczy, jest bardziej wiarygodna. Jego pytaj. – Reksio, o czym wiesz? Bądź grzeczny. Powiedz co cię trapi. – Jest mi wstyd. – No nie wstydź się. Jesteś groźnym jaszczurem. – Tak? – Jak babcię kocham! – Ja swoją zjadłem. Przez pomyłkę. Naprawdę! Wyplułem co się dało, ale już nie chciała biegać. – Wierzę ci, ale i tak jesteś groźny, a nawet straszny. – Nie robisz mnie w skamieniałe jajo? – Skądże znowu. Takiego dużego wszyscy się boją – co przeżyją. No powiedz… co cię trapi? Co przytłacza w otchłani smutku, twoją gadzią duszę. Wyjaw tajemnicę waszemu Dobroczyńcy. Gadaj co wiesz, zawzięty uparty jaszczurze, bo pójdę precz! – Nie unoś się tak nade mną. Poddani słyszą. Proszę. Spadnij. – No już dobrze. Przepraszam. Jesteś cacy, ale powiesz, prawda? A może tak na uszko. Tylko żebyś nie odgryzł razem z głową. No co? Sztama? – No dobrze. Na uszko tak. Widzę, że ogromna głowa, zbliża się do mojej, maciupeńkiej, tyci tyci, do prawie niczego. Otwiera paszcze. Mam wrażenie, że stado pokrzywionych zębów, niczym stado wygłodniałych sępów, tańczy mój łabędzi śpiew, a ja widzę na każdym z nich, bardziej ciemną niż jasną, oznakę jurajskiej władzy. Taką mlaskającą i krwistą. Goreje we mnie paskudna obawa, że te głupie jaszczury, bawią się mną i za chwilę zostanę pożarty, przeżuty, pokrojony i zmielony. W takim stanie nie przyprowadzę Diplodoka na święta, goście nie przyjdą, nie dostanę prezentów, a w ich głowach zaświta nieprzyjemna nadzieja, że ujrzą mnie dopiero jako skamieniałości, w rękach uczonego faceta, który z wielkim poświęceniem i oddaniem, odkurzać będzie skamieniałego członka, do niczego nie podobnego, delikatną zwiewną miotełką, jak skrzydełka aniołków, oraz ich chóralne śpiewy... Ssak. Wylatuję z myśli, jak z katapulty. – Ssak? Co za ssak? Jaki ssak? Ja jestem ssak! – Ssak żyje. Ten Mały Złośliwiec. Nie taki jak ty. Wstydziliśmy się przyznać. Pomóż nam go wypłoszyć z naszych czasów. Taki jest mały, że bez względu na to gdzie nadepniemy, to i tak nie trafimy. – Ale jak? – Co jak? – Mam go wypłoszyć? – Nie wiemy – posmutniały ich twarzyczki. – Jeżeli go wygnasz i jemu podobnych gości, to ty sam nie zaistniejesz A wtedy co z nami będzie, na wypadek podobnej awantury. A niech to. Rozklejamy logikę czasoprzestrzenną. – I co z tego. Ja i tak nie będę wiedział, że mnie nie ma, chociaż mogłem być. A wy sobie jeszcze pożyjecie. – A trzęsienie ziemi, meteor i zarazy, to co? – mruknął Ptercio. – Co wy sobie do jasnej kredy wyobrażacie!? Mam zatrzymać trzęsienie ziemi i chuchać profilaktycznie w przestrzeń, żeby się klimat nie oziębił. Siatkę ochronną nad wami rozwiesić. Szczepionki w dupki powciskać. Takie wielkie jaszczurki, a takie bojące. Nie wstyd wam? Musicie się same bronić, a ja co najwyżej wytropię Małego Złośliwca i pogadam z nim po dobroci albo odwrotnie. Nie o to chodzi, że nie chcę wam pomóc, ale pomyślcie, czego ode mnie oczekujecie. Na pewne sprawy wpływu nie mam, a na inne – po przemyśleniu – jest mi głupio mieć… jestem w końcu ssak. – No ba. – Co za ba? Chcecie mieć podane niewymarcie na tacy, jak ciasteczka na talerzyku? Czy o to wam chodzi? Tylko na tyle was stać? Zachowujecie się jak dzieci. Gorzej! Jak niemowlaki! A może smoczki wam przynieść, co?! – Tak tak, smoczki. Ojej, będzie nas więcej – skrzeczy Ptercio. – Nieznośny głupi Ptercio – też wrzasnąłem. Po wygłoszeniu właściwej reprymendy w stronę Ptercia, oraz wewnętrznie poirytowany, gadzią przewrotnością, idę do budki telefonicznej, by przekazać rodzinie wiadomość, że mam sprawę z futerkiem, co nie znosi jajek i muszę jeszcze chwilkę zostać – albo trochę dłużej. Oczywiście nie rozumieją, o co mi właściwie chodzi {ja też bym nie rozumiał}, ale tłumaczę, że wytłumaczę później. Teraz nie możemy wyginąć. – wrzeszczę do słuchawki. – Tyrcio, Dipcio, Stegcio i Ptercio też nie mogą – wysławiam się nadal. Odkładają słuchawkę. Widocznie dzwonią gdzie indziej. Dręczy mnie nadzieja, że być może, wszystko zakończy się pomyślnie. Chociaż nie jestem tego taki pewien. Jest tak jak myślałem. Mały Złośliwiec siedzi pod wystającą skałą i ryje świat jak popadnie. Podchodzę bliżej i walę prosto z mostu, by sobie nie ubzdurał, że płochliwy jestem jak zając, na nie swojej między: – Sio ssak stąd!!!. Ruchy ruchy!!! Podczas wypowiedzi, tupię nogą i wyszczerzam zęby, żeby dać do zrozumienia, że to nie jakieś bzdury, tylko odważne poczynania, mające swój cel. A ssak nic, ryje nadal. – Precz stąd! – powtórnie tupię nogą, złowieszczo się uśmiechając, jak kiedyś do zębowej szczoteczki. Nagle widzę, że ssak przestaje ryć. Staje słupka, maszeruje do pobliskiej skrzynki, wyjmuje butelkę piwa, kładzie się na ziemi, zakłada nóżkę na nóżkę, dłoń wtranżala pod główkę, drugą trzyma butelkę, która wystaje z pyszczka… i po prostu chla. Przerwa przedśniadaniowa. Ani mnie widzi, ani słyszy. Robi swoje. Chla i już! Wnerwiam się doszczętnie. Dosyć mam pobłażliwego mediatorstwa. Podchodzę do ssaka, by kopnąć go w tyłek, wyrwać butelkę i wychlać resztę. Tak też robię, jak pomyślałem. Stoję teraz pod drzewem, popijam piwo i otrząsam się z napiętych nerwów, jak młynarz ze zbytecznej mąki. Taki mały brzdąc, a taki złośliwy. Piwo mu w głowie, dinusie chce wyplenić, a mleka ma pod nosem, jakby mu w tym miejscu, krasnoludek bożą krówkę wydoił. Nagle widzę, że ssak zmierza w moim kierunku. Nie zwracam na niego uwagi. Gdyby przyszło co do czego, złapię az futerko i wytrząsnę złe maniery. Dam mu nauczkę. Jeszcze mnie popamięta! Ssak podchodzi bliżej, a gdy jest całkiem blisko, pluje na mój but i odchodzi. Robi metr ode mnie, tego swojego słupka, znacząco tupie lewą nóżką, łapką podpiera ten swój przemądrzały boczek, główkę z ryjkiem jak kreska kieruje w prawo, patrząc na błękitne niebo i widać od razu, że jest wnerwiony na cały świat. Taki mały, a na cały świat. Coś takiego! Otrząsam się z nerwów, jak jesienne drzewko, co przed chwilą miało liście a teraz ma mniej i odzywam się w te słowa: „No dobra stary. Bądź łaskaw wytrzeć swoim ogonkiem, twoją plujkę z mojego buta, a nie rozwalę ci skrzynki z piwem. No co, głupi? Idziesz na to? Nie – odpowiada Mały Złośliwiec. Co i tak nie ma większego znaczenia, bo właśnie spada meteoryt. Duży. Ciężki. Ciekawe, czy w nas trafi?
  19. Dekaos Dondi

    Buty / Zawisienka

    wdepnąłem w gówno na szczęście jeszcze widzę bliźniego szedł trochę wcześniej cieszy mnie kupa na jego butach spoglądam na nie z tak wielką chęcią że rachu ciachu wlazłem w następną bliźni już dawno buty wyczyścił ja ciągle śmierdzę jak skunksa wytrysk ≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈•≈• u sąsiadów ładne kwiaty a nam same chwasty rosną zaraz prędko pobiegniemy podepczemy fajnie mocno po co sąsiad ma się cieszyć skoro nam bez kwiatów smutno nadmiar szczęścia mu zaszkodzi jeszcze umrze biedny jutro on jabłonkę ma przed domkiem połamiemy ją przepięknie ale najpierw na gałązce przyczepimy zawisienkę
  20. –//––– jeszcze wczoraj szybowałaś nad łąką ćma stukająca o horyzont lecz nie było w tobie lęku światło zamglone i wiele pytań kwiaty już zwiędły nawet ten jedyny który zabrałaś ze sobą wznieś się wyżej nasącz błękitem spójrz na ziemię tam ciebie nie ma lecz nadal jesteś nadszedł świt mgła spowija myśli poświatą jutrzenki rany i kapiącą krew pośród wielu dróg wyschnięta rzeka na spękanym dnie dostrzegasz ślady uchroniła ciebie nie pozwoliła utonąć lecz popłynąć też się nie dało
  21. @Moondog91 Monndog91→Dzięki:)↔Słowa są dopasowane w miarę możności, do melodii, więc nie mogę zmienić. Musiałbym napisać na nowo:)↔Pozdrawiam:)
  22. @AOU AOU→Dzięki:)→To taki przeinaczony mój dawny tekst. Żeby było po 13 sylab, jeżeli słusznie policzyłem:)) Adasiowy. No faktycznie. Coś takiego! A to dopiero!→Pozdrawiam :))
  23. Nie widzą siebie nawzajem i nie wiedzą gdzie mieszkają. Inne zmysły napędzają życie. Pojęcie pionu nie istnieje. Jak powstał ich świat i jak wygląda? Kim oni są? Też nie mają pojęcia. Poruszają się przylgnięci do podłoża. Wszystko takie jest. Doskonale płaskie. Nie wystaje poza świat. Ma jedynie grubość nałożonej farby. Kiedyś owa kraina, była Wielkim Białym Płótnem. Nad nimi pusta przestrzeń, którą trudno sobie wyobrazić. Dotyk, zapach, wzajemne rozmowy oraz coś, co po prostu trudno zrozumieć, ułatwiają trochę egzystencje. Aczkolwiek ciała nie mogą się na siebie nakładać. Tak samo jak cała reszta. Jedynie stykać bokami, niewyobrażalnie płaskimi. Do swoich domów, mogą wchodzić jedynie ustalonymi ścieżkami. Przesuwanie po ścianie, jest oczywiście niemożliwe. Wyobraźnia im nie wystarcza, żeby wyrobić sobie pojęcie, o wyglądzie świata, którego zamieszkują. Są jednak krótkie chwile, kiedy widzą przebłyski otoczenia, lecz niewyraźnie i jakby za mgłą. Dzieje się tak wtedy, gdy jedno z nich wykrusza się z podłoża lub jest bardzo wytarte, prawie niewidoczne. Wtedy jest Wielkie Święto. Wielkie Coś, włochate na końcu, zbliża się do świata i maluje nowego osobnika, na miejsce tego, którego już nie ma. No właśnie. W jaki sposób mogą określać słowami, to wszystko, co istnieje poza ich wyobrażeniem. Tego też nie wiedzą. Część malująca, w przekroju kołem, sprawia wrażenie ogromnego walca, składającego się z tysięcy cienkich nitek. Są mokre, a zatem błyszczące. I właśnie w nich, mogą widzieć jak za mgłą, zarysy samych siebie i otoczenia, spoglądając z ukosa na odbity obraz. Nie daje to jednak możliwości stwierdzenia, co tak naprawdę widzą. Nawet wtedy, gdy malowany jest większy obiekt i przestrzeń odbijająca jest większa. Tym bardziej, że tego typu czynność przebiega bardzo szybko. Kiedy postać już istnieje i zaczyna się ruszać, Wielkie Coś szybko znika. Zostaje znowu nad nimi absolutna pustka. Nastaje kolejna tak zwana: noc. Po przebudzeniu, nie wiedzą w pierwszej chwili, na co patrzą. Zdają sobie jedynie sprawę, że wszystko jest nie takie jak wczoraj. Szczególnie gdy spoglądają przed siebie. Widzą wielkie ilości kolorowych ruszających się kształtów. Jakby ktoś nad nimi rozwiesił ogromny obraz z ruchomymi postaciami. Dopiero po bardzo długim czasie, gdy ich mózgi dostosowały się do nowej sytuacji, zdają sobie sprawę, że patrzą na samych siebie. Widzą świat w którym żyją. Muszą tylko spoglądać w górę. Nie wiedzą skąd, ale przychodzi im na myśl, że jakaś ogromna siła o wielkich możliwościach, rozwiesiła nad nimi ogromne lustro, równoległe do ich świata. Wreszcie wiedzą, gdzie żyją, w jakim otoczeniu, jak wyglądają, jakich mają sąsiadów. Cieszą się i wiwatują. Na dodatek zwierciadło posiada przydatną właściwość. Dostrzegają siebie jakby spoglądali z góry. Gdyby cokolwiek pisali, napisy można by normalnie odczytać. To bardzo ułatwia postrzeganie tego co czynią. Radości i zachwytów nie ma końca, lecz po jakimś czasie, kiedy pierwsza euforia mija… zaczynają dostrzegać różnice… A im więcej różnic, tym więcej waśni się rozprzestrzenia. A ten ma ładniejszy domek lepszą farbką wybudowany, a sąsiad solidniejsze ciało, takie z utwardzaczem. W tym sadzie drzewa się nie łuszczą, a w innym liście odpadają. Jeszcze inny drugiemu terpentyną zalatuje. To dziecko z farbek wodnych, a inne z plakatowych. W jednym miejscu ślad po pędzlu widoczny, a obok sąsiada wszystko ładnie wygładzone. Nerwowość jest coraz większa. Im więcej obrazów dociera, tym konflikty się potęguję. Ktoś zechciał pomóc. Uszczęśliwić. Dał im możliwość, której jeszcze nigdy nie mieli. A może rzeczywiście owa Siła była przekonana, że lustrem polepszy. Zobaczą wreszcie świat w którym żyją. Będą wiedzieli jak się poruszać i co jest ważne, a co mniej. Niestety. Poszło niezgodnie z oczekiwaniami. Tylko nieliczni, po prostu nie patrzą w górę. Żyją tak jak kiedyś. Jakby lustro nie istniało. Nie jest im łatwo. I nie wiadomo, co lepsze. Zaczynają walczyć między sobą. Tym bardziej, że w lustrze widzą kogo tłuc. Oczywiście słowo: tłuc jest trochę nie na miejscu. Okazuję się, że odwieczna tradycja zabraniająca nakładania się na siebie, przestała obowiązywać. Osobniki z grubszej warstwy farby, włażą na te z bardziej cienkiej. Wydrapują te pod spodem, z podłoża. Inni znowu nasuwają się na ściany domów, by sąsiadowi życie uprzykrzyć. Niektórzy z nerwów, dostają łuszczycy. Mieszają się z innymi obrazkami. To całe zamieszanie rodzi wiele pustych wydrapanych miejsc. Wielki Pędzel nie nadąża malować nowych osobników. A jeżeli nawet, to wychodzi mu koślawo. Jest bardzo nerwowy. Koślawe nie chcą być koślawe. Mają pretensje do wszystkich w koło. Zawiść zaczyna wrzeć. niczym gotująca się farba. Niektórzy psują swoim ciałem okoliczne obrazki, żeby były tak samo brzydkie jak one. Nie ważne, czy żywe, czy nieożywione. Wielki Pędzel jest tak roztrzęsiony, że uderza w lustro. Powstaje ogromne pęknięcie. Część świata wraca do punktu wyjścia. Nie widzą samych siebie, ale inni dostrzegają ich i to niezwłocznie wykorzystują. Powstaje wielki chaos. Już nie jest tak pięknie jak kiedyś. Niestety, pęknięcie się niebezpiecznie powiększa. Znowu następni nie wiedzą jak żyją. A ci co jeszcze mają lustro nad głową, coś jednak widzą. Wreszcie dostrzegają swoich największych wrogów. A przynajmniej tak ich w myślach nazywają, bo nie wypada tłuc za nic. Wiedzą jak się do nich dorwać. Zdrapać do gołego płótna. Do ostatniej nitki. Same pozostając warstwą farby. Pęknięć w zwierciadle jest tak wiele, że wszyscy zdrapują wszystkich, nie wiedząc, czy to przyjaciel czy wróg. Słychać nieliczne głosy nawołujące o spokojne przyleganie do podłoża, ale na nic to się zdaje. Walka jest tak zacięta, że lustro zaczyna niebezpiecznie drgać, wpadając w rezonans. Na dole odbywa się prawdziwa wojna. Taka zajadła, że w płótnie powstają dziury. Wiele istot jest przedartych na pół lub dosłownie na strzępy. Niektóre części wojujących farb, wylatują przez rozdarcia w płótnie, w nicość. A że wojuje większość, to i niewinne kończą tak samo. Rezonans doprowadza do tego, że ogromne lustro rozpada się na kawałki, które zlatują na obraz. A właściwie na resztki, co z niego pozostały. Mieszają się z lepkimi cząstkami farbek, które jeszcze tak niedawno, były żyjącymi istotami tego świata. Ostre odłamki tną płótno na strzępy. Wszystko spada, w trudną do określenia rzeczywistość. Nie ma już obrazu ani lustra. Tylko zapach świeżej farby, gdzieniegdzie pozostał.
  24. Tekście! Mój ty kochany! Niech nikt cię nie nęka Stracić ciebie o zgrozo to wielka udręka Juści dla mnie Dziś twe zdania widzę na stronie Na tym biało-czerwonym ojczyźnianym łonie Choć zachłannie myślą dziwaczne durne ludy Żwawo stanę do boju karmiąc siły wprzódy Orężem akapity tudzież dusze drukiem Na ekranie ojców naprawiać chce zepsute Kompa tutaj kładę na łonie zbóż złocistych By nie targał mącił wiatr wrogi porywisty A później na miedzy pośród krzewów zielonych Tam krew maków ojczystych wolności stęsknionych Z obcych sadów wiśnie rzucają cię pestkami Walczysz atak odpierasz twardymi spacjami Nagle swobodne góry strumyczki szemrzące Bociany orły i pszczoły miodem pachnące Interpunkcja łodyżki stokrotek kołysze Nie muszę cię ja chronić gdyż lęku nie słyszę Pod baldachim błękitny promienie złotawe Ekran już bez kajdan na blask jutrzenki kładę * Odpocznij pod niebem Tam kwiaty wróciły kwitnące Nie znikniesz na wieki Podziękuj nie mnie Łące
  25. Nie wiem skąd przybyli. Atakują ze wszystkich stron. Wgryzają się w ciało. Tworzą cienkie rządki z wirującą kolczatką. Cholerne świdrujące kreski. Słyszę wilgotny szelest. Te jeszcze na zewnątrz, chwytam całymi garściami i rzucam na podłogę. Rozdeptuje. Słyszę jak pękają. To nic nie daje. Większość z nich zdążyła wejść w rękę. Wciąż przybywają nowe. Nieustannie. Płynące szare rzeki. Otaczają mnie ze wszystkich stron. Nieustanny skrzypiący szelest, jest nie do wytrzymania. Czuje je wewnątrz ciała, lecz o dziwo, nie odczuwam bólu i nie widzę żadnej krwi. Mam wrażenie, że płyną w żyłach w kierunku serca. Pulsuje ze strachu niczym zwierzątko w potrzasku. Skóra nieustannie faluje. Szara i chropowata. Są bardzo żywotne. Dalsza walka nie ma sensu. Zaprzestanie przyniesie więcej korzyści. Lepiej stać się nimi, wchłoniętym przez miliony żarłocznych punkcików. Przeżuwają nie tylko ciało, wnętrzności, ale także psychikę. Mam zupełnie inne myśli. Szybsze i dokładniejsze. Wiem co dla mnie najlepsze, a co może mi zaszkodzić. Czuję wewnętrzną przemianę. Jestem nią. Nieustannie drgającym. Setki z nich wylatuje z ust. Nie mogą się pomieścić, ale wracają. Uparcie dążą do celu. Wiedzą, że ich pragnę i oczekuję. Wchodzą do oczu. Przez moment jestem ślepy. Nawet zaczynam się bać. Zupełnie niepotrzebnie. Teraz widzę o wiele lepiej. Krystalicznie wyraźnie. Z samych siebie utworzyły nowe oczy, a w nich drgające źrenice. Robię się coraz większy. Włażą do uszu. Słyszę o wiele dokładniej. Nieustający świdrujący szum, jeszcze przed chwilą cholernie mnie denerwował. Teraz jest balsamem. Płynącą muzyką. Zmieniłem się. Już nie jestem tym samym, co na początku. Ciało i psychika są nowe, lepsze, bardziej wytrzymałe. Jestem nimi, a one mną. Muszę znaleźć więcej do mnie podobnych. Takich jak ja. Też staniemy w rządkach. Większych. Ogromnych. Potrzebujemy żywności. Nowych ciał do zawładnięcia. Nasze moce przerobowe znacznie wzrosną. Nauka nie poszła w las, ale jej owoce tak. Będzie łatwiej polować na grubą zwierzynę i na tych śmiesznych bezbronnych ludzików. Jesteśmy głodny. Dużo nas, cholernie dużo. Drgających olbrzymów. Mali wielcy tego świata, nie mogą mnie powstrzymać. Żadna bomba nam nie zaszkodzi. A nawet gdyby, to tylko na moment. Od razu wracam do pierwotnego kształtu. Nigdy się nie mylimy. Powroty zawsze są do macierzy. Na początku biliśmy słabe. Mało odporne. Można mnie było zmiażdżyć byle butem. Lecz w miarę wchłaniania kolejnych ciał, nasza odporność wzrastała. I wzrasta nadal. To jest ważne. Wziąłem ten świat w posiadanie. Żywe istoty już nam nie wystarczą. Zresztą niedużo zostało. Żywię się wszystkim. Nie ważne czy ma w sobie życie, czy nie. Pochłaniamy co popadnie, co staje mi na drodze. Kształty nasze są początkowe. Olbrzymich ludzi. Nie byle ludzików. Są we mnie. Jestem wieloma, składających się z milionów. Idziemy ciągle do przodu. Zostawiam za sobą puste przestrzenie. Więksi i większy. Coraz bardziej doskonali. Moja empatia jest przeogromna. Zrozumieliśmy ludzkie potrzeby i tęsknoty, jak żadne inne organizmy, przybyłe na tą planetę. Wchłaniać za bardzo już nie ma co. To cholernie dołujące. Miliony moich mózgów myśli intensywnie, jak wybrnąć z tej cholernej sytuacji. Dochodzę do wniosku, że musimy zacząć pożerać własne ślady oraz samych siebie. Postanowienie wprowadzamy skrupulatnie w życie. Poczucie psychicznego komfortu nieustannie wzrasta. Ciało jest większe i potężniejsze. Pochłaniamy wszystkie jeziora i wszystkie morza. Zauważam, że obszaru pode mną ubywa. Nie martwi nas to. Pragnę być jeszcze bardziej potężny, władny i absolutnie panować nad światem. Niby wszystko takie cudowne i wspaniałe, ale niektóre nasze maleńkie ciała, wyrażają obawy, czy aby postępuję słusznie. Nawet przytaczają maksymę tych śmiesznych minionych ludzików… o nie podcinaniu gałęzi, na której się siedzi. Nic dziwnego, że w nas takie niedorzeczności. Może nie wszystkich dokładnie strawiłem i pokręcone ludzkie myśli w nas pozostały. Na szczęście jest ich mało. Nie zakłócają naszej wędrówki i moich pragnień. Pochłaniamy świat konsekwentnie i metodycznie. Bardziej rozumny, rozsądni i rozważny. Tyle genialnych umysłów w nas siedzi. Różnorodnych, a takich samych. Oprócz wspomnianych kilku milionach wyjątków. Nie przeszkodzą nam. Nie powstrzymają. Jeszcze trochę i stanę się jedynym władcą tego świata. * O kuźwa! Chwila. Jakiego świata?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...