-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Rozdroże / Chatka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)→Komet dość tajemniczy trochę:)↔Pozdrawiam:) -
Plecionka gdy czas zmieni oblicze ile go już nie ma życie wciąż garbate mały skrawek nieba na bruku skrzypi trumna w zaprzęgu co być musi odrywa to wspomnienie co nigdy nie powróci niewinny nóż na stole cichutko sobie leży ktoś go włoży w serce musi w to uwierzyć figurka zamrożona na progu tkwi samotnie żyje w niej nadzieja że ujrzy piękną wiosnę skowronek chociaż niemy frunie jednak w niebo mimo wszystko nucić przeistoczyć w drzewo korzenie w sercu ziemi wiatrem gnane słowa przeszłość tu zbłąkana nad nią lśni korona zmącenie wody falą zatrucie swoim jadem na hologram mostu ego znów się kładzie kolizja miodu z pszczołą śniegu z mroźnym wiatrem mroku z cieniem nocy oczu z własnym blaskiem trudno coś czasami w życiu całkiem zmienić próżne twe zmagania wiatru nie zastrzelisz jakby tak uśmiechu dodać cierniom cząstkę pryzmat ścian kryształu zrodzi dróg plecionkę wtedy łzy symetrii nie są takie same los w srebrzystej tafli chaosem śni nirwanę Sens Muzyki wiolinowym kluczem otwierasz drzwi symfonii w ciszy widzisz muzykę z rozpuszczonymi dźwiękami opadają bezgłośnie na ramiona coś tu nie tak kombinujesz zauważasz martwy akord oparty o ścianę z której odpadło trochę tynku na cień wspomnienia orkiestry spoglądasz w lustrzaną partyturę tam każda nuta jest łzą na pięciolinii przemijania cierpień i radości w różnych tonacjach przed ostatnią chwilą * nagle słyszysz szept muzyki niepojęty niezrozumiały wypełnia ciebie słyszysz pęknięcie finalnej struny już nigdy nie będzie tutaj całością jesteś
-
@lich_o lich_o→Dzięki:)→No w sumie mogło by być, lub w innej rybie:)) Ale napisany przed koroną:)→No chyba, że jestem wróżką:)→Pozdrawiam:)
-
Drewniane Umysły
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@CafeLatte CafelLatte →No w pewnym sensie zamordowali.Czasami sam nie wiem , jak rozumieć, to co piszę. Chyba nigdy nie będę całością. Jak zresztą wielu z nas. Bo życie jest jak durszlak:)→Pozdrawiam:) -
Cisza, spokój, ulica słabo oświetlona. Czasami tylko jakiś zabłąkany kot lub pies, potrąci pustą puszkę w poszukiwaniu pokarmu. Wtedy metalowy łoskot maluje echem przestrzeń między ścianami domów. Po chwili wszystko wraca do ciszy i tylko wiatr lekko szumi gałęziami drzew. Nie ma ich dużo, lecz są symbolem drewna z którego można wystrugać, to czy tamto lub zupełnie co innego. Mieszkańcy odcięci są skalpelem głębokiego snu od otaczającej rzeczywistości. ~ W oknie wystawowym oświetlonym mdłym żółtawym światłem, na brudnym szarym krześle siedzi samotny manekin. Czarna pobrudzona marynarka i czerwony, wypłowiały krawat, pasują jak ulał do samotnego otoczenia. Twarde bezkrwiste stopy, dźwigają na sobie porozrywane kapcie z dziurami w podeszwach. Na martwych bez życia oczach śpią zlepione taśmą okulary z niebieskimi szkłami, obsranymi przez muchy. ~~ Idzie wolno, niespieszno, bez określonego celu. Zimno szybuje w lichym ubraniu, szukając cieplejszego zakątka, którego i tak nie znajdzie. Spod postrzępionej czapki wystają włosy, niczym drogowskazy wskazujące drogę. Jemu to obojętne. Kroczy przed siebie. Stopy naprzemiennie doganiają tą z przodu, wyprzedzając brukową kostkę. Nie zostawia żadnych śladów. Brak mu wspomnień na podeszwach. Nie miał nigdy okazji wdepnąć w jakąś ciekawą sytuacje. Jego życie jest puste jak ulica po której podąża. Jedynym wyjątkiem jest wielki tłusty szczur. Właśnie przebiegł drogę. Na domiar złego, zaczyna padać gęsty deszcz. Każda kropla pieczętuje jego przygnębienie, chichotem rozbryzgu. Spiętrzone na dole nogawki, z lekka usztywnione, zgarniają brud z nawierzchni nieustannym szuraniem. Mały papierek, w którym był owinięty słodki skrawek świata, nie może uciec z potrzasku. Tańczy między butem a nogawką w więziennej ciemności. Pociechą dla niego jest to, że przynajmniej nie moknie. Wypełniacz ubrania nadal stąpa w monotonii mijanych kamieni, mając w sobie tyle emocji, co one. Jest nowym nabytkiem ulicy. Rodzinny piekarnik wypluł ciasto z zakalcem prosto na ulicę. – Spójrz kochana. Co za piękna ulica. A te krople deszczu, jak małe diamenty, przezroczyste gwiazdki spadające... – Mój drogi. Co z tobą? Aleś sentymentalny. – Tyś przy mnie, dlatego wszystko urocze. – No pewnie. Dla mnie też. Deszcz się wzmaga. On kroczy nadal. Zaczyna być niebezpiecznie ślisko. Buty tracą stabilność. Łapie słup starej latarni, by zachować równowagę. Przez chwilę jest ukośną podpórką. Metalowy drąg skrzypi przeraźliwie. Nienaoliwiony kościotrup wydaje podobne dźwięki. Słabe światło żarówki, omiata wszystko wokół, chwiejącymi promieniami. Wędrowiec zostawia słup i człapie dalej. Krople deszczu tworzą bąbelki na kałużach, w nieustającym chaosie. Towarzyszy im dźwięk, różnorodnego mlaskania. Woda wlatuje do butów, zwiększając impulsy mokrego chłodu. Odczuwa zimną lepkość, podartych skarpetek. Z wielkiej dziury w kieszeni, poprzeplatanej podszewką, wyciąga otłuszczoną pogniecioną folię. Kładzie ją na głowę. Zwisa z niej jak parasol z którego uleciało powietrze. Poprzez strużki wody na szarej powierzchni, widzi zarysy ulicy. Spogląda w górę. Na ułamek sekundy oślepia go z lekka migotliwy rozbłysk na roztańczonej mokrzyźnie. Kątem zaropiałego oka, dostrzega słabo oświetlone okno wystawowe. Żółta poświata doczepiona do prostokąta, oświetla chodnik bladym światłem. Ma wrażenie, że wewnątrz siedzi jakaś postać. Nękany pozytywnie resztkami ciekawości, podąża w tamtym kierunku, by spojrzeć co zobaczy. Stoi i nagle zdaje sobie sprawę, że to co widzi, to tylko manekin. Podziwia jego odzienie i elegancki krawat. Myśli sobie, że tamten sobie w cieple siedzi a on tu musi na zimnie sterczeć. W rzadko odwiedzanych komnatach jego ludzkich emocji, kiełkuje pragnienie, by mieć tak samo dobrze jak on. A na dodatek posiadać bratnią duszę, chociażby taką. Wtem jest świadkiem niecodziennego widoku. Okulary manekina samoczynnie zesuwają się z twarzy. Dostrzega drewniane oczy. Wyraźnie na niego patrzą, gdyż mrugają co jakiś czas. Człowiek na zewnątrz jest przerażony a jednocześnie urzeczony takim widokiem. Nawet nie wie dokładnie, dlaczego. Może ma podświadomą nadzieję, jakiejś zamiany w swoim pokręconym życiu. Radykalnej i raz na zawsze. Ma wrażenie, że postać z wystawy jest coraz bliżej. Wchłania jego ciało. Trwa to jakiś czas. Po chwili wszystko wraca do normalności. Po prostu patrzy na manekina, siedzącego na wystawie. Na parę sekund był komuś potrzebny. Człapie dalej tak jak człapał. Teraz więcej rozmyśla. Jest psychicznie podbudowany. Nawet deszcz przestał być dla niego, czymś uciążliwym. Zimna za bardzo nie odczuwa, gdyż jest mu cieplej wewnątrz. Tak jakoś inaczej widzi otoczenie. W pewnym sensie, wszystko go cieszy. Nie dużo, ale zawsze więcej niż jeszcze nie dawno. Lecz coś mu te doznania zakłóca. Nie potrafi określić: co. Idzie już dość długo i nadal nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Nie rozmyśla o tym za bardzo. Żadnego bólu nie odczuwa, aczkolwiek jego doznania nie są takie, jakie być powinny w normalnej sytuacji. Buty robią się za ciasne. Zdejmuje je i człapie boso. Nie czuje chłodu ani wilgoci. Spod jego nóg słychać drewniane odgłosy, gdy stopy stukają o kamienie. Nagle spostrzega, że stoi ponownie przed tą samą wystawą. Podejmuje szybką decyzje. Rozbija rękami szybę. Głośny łoskot zakłóca ciszę. Powstaje wejście o ostrych brzegach. Nie czuje bólu, gdy ranią gładkie dłonie, jego ciało. Siada na pustym krześle, którego przedtem nie zauważył, lub którego nie było. Jest wewnętrznie szczęśliwy. Jak nigdy dotąd. Obok siedzi nieruchoma postać. Ciepło mu tutaj, mimo że wiatr wlatuje przez powstałą wyrwę. Ciało pod ubraniem jest jakby inne. Czuje wewnątrz miarowe stukanie. Zapomniał prawie co to jest. Ma wrażenie, że odebrano mu człowieczeństwo, lecz jednocześnie coś zostawiono i coś dodano. A może mógł wybrać inną drogę. Bliższą jemu. * – Spójrz tam. Znowu cholerni wandale rozbili szybę. Tym dwóm w środku na pewno zimno. Nie sądzisz? – Skąd się wziął ten drugi. Jakoś go tutaj nie kojarzę. – O cholera! – Co się stało? – Miałam wrażenie, że jeden z nich się uśmiechnął. – Uśmiechnął? Rozumiem. – Nie wierzysz mi? – Ja tam wolę twój uśmiech. [ Złomowisko manekinów ] – Kurdę! Ten jest jakiś dziwny. – A skąd on? – No z tego okna, gdzie kiedyś wybito szybę. – A… z tego. Ludzie gadali, że czasami, jak była absolutna cisza, to można było słyszeć: bicie serca. Jakby się spoza szyby wydobywało. – Mam wrażenie, że też coś słyszę. – O w mordę. Bo uwierzę. Zaznacz gdzie słychać i dawaj go na krajzegę. – Nadal coś słyszysz? – Teraz nie.
-
Rozdroże / Chatka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@MIROSŁAW C. MIROSŁAWIE C.↔Dzięki:)→Tak to różnie bywa:)↔Pozdrawiam:) -
Rozdroże nad cmentarzem szybują cienie pośród gałęzi szepcą zaklęcia w zniczu uśmiech przypala smutek płomień zgaśnie czy zapamięta setki pożegnań spoczywa w ziemi a w każdej pełno skrytych tajemnic słońce zajdzie i po raz kolejny odpowiedź mrokiem znowu zaciemni gorące łzy wtopione w kamień pod literkami ciszą zastygłą ziemia przytula jasną nadzieją prawdą czy bajką jest przedziwną Chatka owinąć wspomnieniem chatkę rodzinną jak wstążką prezent którego już nie ma aż by się chciało wrócić w to miejsce i tak po prostu piosnkę zaśpiewać o tym że chociaż ściany i okna nie zawsze się dało sercem podpierać kwiaty kwitły rosły i więdły radości wielkie średnie malutkie a szczęście jak zwykle było figlarne przekomarzając się często ze smutkiem bo czasem człowiek nostalgią nasiąknie a wtedy znowu w życiu jest pusto nawet gdy sterczy w promieniach słońca to jednak osuszyć jakoś się trudno
-
Dziewięcioletnia dziewczynka, leży sama w łóżeczku. Środek nocy. Pokój rozświetla słaba poświata księżyca. Nie wszystko jest tak samo widoczne. Niektóre przedmioty, jakby się ruszały w jej wyobraźni. Okno jest lekko uchylone. Czerwona wstążka zdaje się być czarną. Lekko faluje w muśnięciach wiatru. Widocznie gdzieś jest przeciąg, chociaż drzwi są zamknięte. Ma oczy otwarte. Jest cała spocona ze strachu. Słyszy ciche mlaskanie. Nie leży na wznak, tylko na boku. Boi się, że zobaczy na suficie, ciemno - krwiste usta, ociekające tynkiem. Najbardziej przeraża ją fakt, że nie może zlokalizować źródła tajemniczych odgłosów. Pod szklaną tarczą zegara, odbija się księżyc. Widzi na nim ciemną plamę. Drgającą. Przebija szkło i dopada dziewczynkę. Z wielu kątów pokoju, dobiegają coraz głośniejsze dźwięki, które jej trudno określić. Zdobywa się na odwagę. Po chwili leży na plecach. Tylko nie swoich. Coś ją uwiera. Jakby leżała na twardych gałązkach. Domyśla się, co to może być. Słyszy pod sobą zgrzytające szuranie. Mimo strachu, siada na łóżku i patrzy w dół. Coś się rusza pod prześcieradłem. Kładzie się na wznak. W nogach – na końcu łóżeczka – widzi czarnego pająka. Prawie półmetrowej średnicy. Ma na sobie maskę klauna. Z czerwonego nosa wyłażą robaki. Jego nóżka jest coraz dłuższa. Prawie dosięga jej oka. Ostry pazur – odbity we wilgotnej gałce ocznej – zdaje się uśmiechać. Dziewczynka nie może się ruszyć. Leży jak sparaliżowana. Nagle obrzydlistwo znika. Natomiast obraz na ścianie ożywa. Wylatuje z niego mały motylek, zostawiając pustą łąkę, która natychmiast kryje się w mroku. Siada na stoliku, oświetlony słabym światłem. Skrzydełka zaczynają się powiększać. Po chwili są skrzydłami wielkiego czarnego nietoperza. Chce wylecieć przez okno. Uderza w szybę. Jego ciało się rozpryskuje, przykrywając dziewczynkę. Chce go z siebie strząsnąć, ale jego wilgotne kawałki, kleją się do rąk * Ma tego stanowczo dość! Wstaje – i natchniona szóstym zmysłem – zagląda pod łóżko. A tam jej kochany braciszek, smacznie mlaskając, wcina coś. Siostra nie widzi dokładnie co, bo jest za ciemno. Ma natomiast wrażenie, że to coś się rusza, a ona sama jest jakby odmieniona. Wchodzi pod łóżko. Słychać dziwny jęk i głośniejsze mlaskanie. Po chwili wychodzi. Reszta to moja wyobraźnia – mówi sama do siebie – wycierając zakrwawione rączki o sukienkę.
-
kiciu spocznij strudzony tu posiedzisz sobie słoneczko rzadko ujrzysz tłumaczę ja tobie choć byś wskoczył pod sufit gdzie dyndają łaty nie przepuszczą promieni gęste ciemne kraty trupi chłód rozkłada zimne macki na ścianach oj nie ujrzysz domku słowik śpiewa od rana pracowite pszczółki co kwiatkom kradną pyłek myszek tobie nie dadzą prędzej żądła w tyłek ty pomrucz dobrze radzę do tej swojej pryczy by sprawiła że sen twój wytchnienia użyczy ptaszki tłuste złociste los tobie zakrywa lecz zapewne ciebie wzmocnią zjawy mięsiwa ucztę spożywając twoja pręga usłyszy cud śpiewy anielskie w aureolkach klawiszy ściany pojaśnieją od skrzydeł kocich pienia błękitny kłębek ujrzysz który życie zmienia przestaniesz tutaj wreszcie tak smutno miaukolić wszak twoje ciałko sztywne już go nic nie boli dla ciebie kiciu obraz ujrzysz niepojęty że właśnie coś szybuje poza kicia pręty
-
Przyszpilony Motyl
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Jak tylko chwilami straszę, to jeszcze nie tak źle:) Aczkolwiek chwile bywają różne:)→Zwykłe, radosne, nieznośne... i takie, których nie powinno być, a są:) Pozdrawiam:) -
__?/–– wielka to mądrość dostrzec swe wady nie dla oklasków medali złotych tylko by umysł w swym zadufaniu nie zaczął wielbić ramki ciasnoty to niebezpiecznie gdy łeb zakuty w swą nieomylność komórek szarych co może sfajczyć w samospaleniu inne spojrzenie odmienne stany w granicach jesteś swoich zabawek gdzie tylko cieszy mały żołnierzyk który zastrzeli pluszaki poza byś w swoją mądrość nadal mógł wierzyć ty masz kochany mózg już wyprany w jedynym proszku swego koloru otwórz okienko wpuść świeży powiew inne spojrzenie dostanie wzwodu istnieje wszakże możliwość taka pójdziesz ulicą dumnie i wzniośle bliźniego belkę wadą zahaczysz zmiażdży ci dupę wtedy się ockniesz
-
? Siedzę na podłodze ubabrany krwią ukochanej. Pragnę ją znowu przytulić, ale kawałek zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. Mówię: przepraszam. Leży biedna w kałuży, dosłownie rozbebeszona. Nic z tego nie pojmuję. Rozumowanie osnute mgłą. To dlatego mimo wszystko dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona go już nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję. Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z twardymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na nią. O mało co, a straciłbym swoje, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko o policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam to wiedzieć. Co dopiero wyłączyłem komputer, Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo. Staram się patrzeć jakby z większym zrozumieniem. Wychwytywać obrazy i jakoś sensownie, między fałdami szarej masy układać. Jestem nie do końca wkręconą żarówką. Drucik nie świeci jakbym chciał. On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca. Wystaje z ciała jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka moich pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia. Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić. Część jego ścierwa jest schowana w podłodze. Ale i tak wiem jaki ma kształt, pojebaniec. Dopiero teraz dostrzegam wokół niego wystające skrawki, pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego jasnym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić. Coś ze mną nie tak. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ślęczałem dość długo przy komputerze. Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój. Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni swojego żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w coś uwierzyć. Z całych swoich sił chcę go wyrwać z podłogi. Żeby nie górował nad ciałem, tym swoim trójkątnym, białym bezruchem. Nie mam na to szans. Wbity solidnie. W jaki sposób tu przeniknął? Kto go tu skierował? Dlaczego wydarł z głębi duszy, cząstkę mojego życia? Najbardziej ważną oraz istotną. I dlaczego wybrał akurat mnie? Nie znajduję sensownego wytłumaczenia. Tym bardziej, że z moją pamięcią jest chyba coś zasadniczo nie tego. Oby tylko z nią. Tak naprawdę wścieka mnie tylko jedno, biorąc pod uwagę ilość potencjalnych morderców. Nigdy się nie dowiem, który z czytających użytkowników zabił kursorem moją ukochaną. ?
-
Łąƙօաყ Ƥօɾɑղҽƙ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Czasami lubię takie właśnie. Gdy mnie coś najdzie:)) Pozdrawiam:) @~Mari_anna~ Mari_anna→Dzięki za ładny ciąg dalszy i ciekawą formę zapisu:) Pozdrawiam:) @MIROSŁAW C. MIROSŁAW C.→Dzięki:)→Jak najbardziej słusznie prawisz:) Pozdrawiam:) -
w ciepłej poświacie promieni słońca dzionek porankiem przyozdobiony błękitem nieba śpiewem skowronka muzyką łąki wabi kolory w kropelkach rosy malutka żabka pod pajęczyną przysiadła ledwo a już rechoce dumna i ważna ty pewnie nie wiesz jam jest królewną radośnie dźwięczy wesoły strumień dzwonkami budzi przeróżne dziwy aż pasikonik zatańczyć umie a kwiatek ziewa tylko na niby w poświacie jasnej migoczą w wodzie zaczarowane płyną wciąż słowa niczym diamenty z cicha tulone by żadnej chwili tu nie zmarnować
-
– No to możemy zaczynać. Jak widzę jesteśmy w komplecie. Świnka, Piesek, Kotek… no i ja, Pani Przewodnicząca. – A kto cię wybrał, że zapytam? – Droga Świnko, zważ na to, że odróżniam się od was nie byle czym. Mam dwie piękne nóżki, a wy wszyscy pozostali, po cztery. – Ja zrozumiałem: wypróżniam. Nieważne. Tak czy siak, gdyby założyć, że mamy po dwie zapasowe, ale schowane, to też wychodzi po dwie. – Piesku drogi, psu na budę twe gadanie. Fakt jest faktem. To ja jestem najbardziej podobna do człowieka. – O rany. Ale wybrałaś porównanie. Ja tam chodzę swoimi drogami. Szczególnie tymi, po których chodzą myszy. – Mniemam, że do czasu. – Masz racje Gęś. Ale zdarza się, że zamiast do czasu, uciekną do dziurki. – Drogi Kotku. Chcą przeżyć. Nie możesz się dziwić. – Drogi Piesku, ja też… ale ktoś musi polec… niestety. – Chwileczkę. Mieliśmy gadać o sensie życia, a nie o sprawach kulinarnych. – Świnko. Twój sens jest oczywisty: rzeźnik, wyroby, obiad. – A ty to niby niezniszczalna? Oskubią ciebie śpiewająco, poduszki zrobią, wypatroszą, wspomogą nadzieniem, zaś na patelnie włożą, usmażą... i taki finał będzie. – A ja wątpię, żeby mnie zjedli. Stoję sobie przy budzie… – Przy jakiej budzie? Teraz dyskutujemy na łące wśród polnych kwiatków. – O psia mać! Rzeczywiście. Ale skąd tu my? – Piesku, nie wiadomo. Co się przejmujesz. – Jestem kocim drapieżnikiem, ale odczuwam lęk, bo podobno ludzie potrafią drzeć ze sobą koty. Nie pomyślałam... psia krew. – Gdzie? Jestem ranny? Wzywajcie weterynarza! – Tu ziemia... piesku. Nieładnie drzemać podczas epokowej dyskusji. – Chwaliłam się dwoma nogami, ale teraz jest mi cholernie wstyd. Chyba mówię do rzeczy? – Częściej od. – Jesteście złośliwi. Naprawdę. – Chcesz dostać w dziób? – Kocie! Wypraszam sobie… – Kluskę. Leży obok. Przecież karmią cię nimi żebyś była tłuściutka… a później skwiercząca. – Przestańcie. Nie lubię takich gorących wygłupów. – Skąd tu się wzięła kluska? – Może przyszła? – Co ty bredzisz? – A widziałeś, że nie przyszła? – Nie. – No właśnie. – A mnie ktoś ostatnio podłożył świnię. Sztuczną kość mi dali. Myśleli, że się nie zorientuję. – Nie przypominam sobie, żeby mnie ktoś ostatnio położył przed psią budę. Ale nieważne. – Oj Świnko. Metaforyczną świnię. Wiesz co to jest metafora? – Jak ktoś dostaje fory przed metą. Zgadłam? Na pewno tak. – Jestem Przewodniczącą i powiem wam definitywnie: metafora jest wtedy, kiedy człowiek nabazgra jakieś hece pazurem, a inni mogą to przeczytać i pomyśleć sobie, co im się żywnie podoba. – To nie lepiej pisać bez metafor? – Pewnie, że lepiej. Ale to ludzie. Nie pogadasz. – Gęś… aleś ty mądra. Po same pióra. A każde bardziej puste od poprzedniego. – Co? – Nic. Tylko się przekomarzam. – A mnie kiedyś gęś kulawą nogą kopnęła. – W które miejsce? – Nie wiem, ale wiem, że miauczałem przez jakiś czas. Tylko mysz szukałem w jej z piórach. – Za przeproszeniem, ja tobie nie przywaliłam. Mam dwie zdrowe nogi i nie łażą po mnie myszy. A poza tym jestem dobrze wychowana i nie w głowie mi kopanie miauczących kotów. Wolę rozmyślać o przystojnym łabędziu. – Raczej hodowana i lepiej rozmyślaj o łabędzim śpiewie twojego żywota. – Kocie, czy ty zjadłeś zatrutą mysz? – To powiedział Piesek. Odgęgaj się ode mnie w tym temacie. – Piesku! Surowa kość ci zaszkodziła. Nie jedz tego więcej. Proszę. Błagam. – Gęś! Co z tobą? Pytamy wszyscy. Kiedy przestaniemy nawijać o pierdołach. Przecież nikogo to nie interesuje. – Ależ Świnko! Niby kogo ma interesować, skoro poza nami nikogo tu nie ma? – Skąd masz tą pewność? No powiedz sama: ile rozumu może się zmieścić w takiej małej gęsiej główce? – Nie liczy się ilość, tylko jakość. – Powiedziała, co wiedziała. – To, że nikt nie słucha naszego gadania, nie upoważnia nas do tego, żebyśmy pieprzyli głupoty, na całą łąkę. Chociaż nie wiadomo… może pasikonik? – Piesku drogi… słuchał, ale przestał. Wlazłam na niego omyłkowo raciczką. – Na pewno omyłkowo? – Ojejku! Na pewno. Gdyby świadomie, to bym na niego usiadła. – Kocie! Dlaczego milczysz? – Czekam na mysz. Głodny jestem. – Skoro milczysz, to po co odpowiadasz? – Żebyście wiedzieli, że milczę. – A ja czekam na rzeczową merytoryczną dyskusję, o sensie naszego życia. – Przecież wszystko jasne. Ja Gęś i Prosiak, zostaniemy zjedzeni, ty Piesku, staniesz przy budzie, a ty Kotku, będziesz sobie chodził, gdzie się tobie podoba. Oto cały sens. – To niesprawiedliwe!!! – Sens nie musi być sprawiedliwy, tylko sensowny.
-
zapytaj mnie co myślę nami razem błądzimy chociaż sami wiemy co ukryć potrafisz musisz zakrętem jaźni na afisz pragnień skojarzeń trójdzielność bólu marzeń rozmów szalonych odmiennych wrogich wyzwolonych w istnieniu pierwszym drugim trzecim spojrzeniu szerszym umysł jeden jest mi dany na trzy części poszatkowany
-
szybują kryształki biało srebrzyste wewnątrz sopla lodu komnacie wiruje zimowy tajfun iskrami w sali mroźnej zawieja i zamieć jedna drugą ślizgawką częstuje żaglują drobinki płomyków złocistych wewnątrz ogniska królestwa żaru fruwają cieplutkie karmazynki tańcem ożywczym dupki macają ognik z ogienką w miłości się palą na przezroczystych taflach obrazy skrzypiącym pędzelkiem namalowane otulona mgła śnieżnym puchem tka sukienki zwiewnym tancerkom chociaż niejedna już oblodzona na deskach sosnowych piruety wypala napalonym krągłym węgielkom spąsowiały szkarłatną czerwienią językiem płomienia pulsuje w zaułkach pogrzebaczem miesza w nich całym w diamentach nutki muzyką mrożą owinięte chłodem śnieżynki wszelkich ptaków chmara wlatuje skrzydełka splecione są koronkowo z błyszczących sopelków cienkich w oleju nutki piosenkę gotują skwierczy ciepłem aż cała płonie miota ptaki co żar połykają skrzydełka zlepione mięciutką skórką na środku sztabka z płynnego złota * prześwitujący sufit wskazuje iskierki w gałązkach świerków srebrzystych lśnią jak małe skrawki światełek na gałązkach jak białe wstążeczki przepalone sklepienie wskazuje lepiące się szaty dębów zwęglonych przylgnęły żołędzie do śladów płomieni jak popielatych iskier tysiące *~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~* słońce wyzwala gorące śnieżynki toczą się one po chłodnych ściankach słychać strumyczek rześki lecz smutny koniec imprezy spłynęła sielanka minus dwadzieścia stopni na balu mroźny płomień na twardym popiołku słychać skrzypienie oraz pogrzebacz w zamarzniętej wodzie w kociołku
-
? Z miasta zostało tylko to, na czym można wzrok zawiesić. Widok budynków pozostawia wiele do życzenia. Powybijane szyby, obrośnięte dachy, zarośnięte rynny… no i wszechobecne zwierzęta, biegające gdzie się da, w poszukiwaniu pokarmu. Fetor jest dokuczliwy i gęsty. Można by maczetą wycinać kawałki skunksów. Dwa idące „obiady’’ są już bardzo wyczerpane. Cały pot z nich wypłyną,ł a na resztę zabrakło sił. Właśnie jeden z nich, upada na szarą kość udową. Obgryziona, ale nie do końca. Padnięty odruchowo się na niej wspiera. Ręce ma oblepione jakąś zielonkawą, cuchnącą mazią i kawałkami mięsa. Wyciera o spodnie. Upał gorąco doskwiera. Słońce kryje się przed samym sobą za ciemną chmurą. Na pobliskim cmentarzu, niektóre zwłoki leżą na wierzchu. To po ulewie, która była tu wczoraj. Płytko kopano, stąd taki rezultat. Skołowane wiewiórki, biegają po mieście. Coś rozbłysło na niebie. Są teraz inne niż zazwyczaj. Mają w dupie orzechy i bieganie po drzewach. Stały się mięsożerne. Chodzą twardo po ziemi. W obłokach niech sobie bujają ptaki. Zwłoki bez domieszki, przestały im smakować. Wolą świeże mięso z dodatkiem, lecz ono jest trudno dostępne. Reglamentowane przez sytuacje. Jednak w małych sercach błyszczy iskierka nadziei. Tam idą dwa zwierzęta. Chude nie tłuste, ale to nic. Poobgryzać warto. Tylko jeszcze nie teraz. Nie wszystkie są przeobrażone. A poza tym, te cholerne koty i psy. Duże, a one małe. Całym stadem muszą zaatakować. Ciała ludzkie lepiej smakują. Trochę jakby słodkie. Umywają się do wspomnianych orzechów, ale cóż. Bez przesady. Byle przeżyć i nie dać przeżyć innym. Będzie więcej dla nas. Martwe pożywienie nie ucieka. * – Cudne twe lico, na strumyczka tle, aż kochać bardzo cię chcę. – Cię chcę? No wiesz. To ma być poezja? – Dobre i to, na takim świecie. Cóż nam pozostało. – Tam jest miasto. Pójdziemy? – Czemu nie… w słońca promieniach... – lecz co to zmienia… – gdy przyszło żyć… – by przetrwać tylko… – to co kiedyś… – minęło wszystko. * Pokrwawiony pies, biegnie z ludzką głową w pysku. Trzyma jak największy skarb. Długie włosy, zamiatają ulicę. Inne psy biegną za nim. Chcą dorwać kulistą, włochatą zdobycz. Głowa nie miała szczęścia. Została odgryziona od tułowia. Najtrudniej było z kręgami szyjnymi. Nie trafiła jednak na byle kundla. Poradził sobie. Trzask pękniętej kości, odbił się echem od ścian budynków. Jednak rozumu psu zabrakło. Zamiast jeść ciepłe flaki i pożywne różowe mięso, mlaskając w krwi, to biegnie z częścią w pysku. Ale cicho… jednak ma plan. Zatrzymuje się gwałtownie na krawędzi urwiska i odbija w bok. Pozostałe z rozpędu lecą w przepaść. Pies im mordę lizał. Porzuca głowę i spokojnie wraca do reszty ciała. Małe kundelki ma w dupie. Co one zjedzą? To raczej on ich. Nie wie, że szykuje się coś groźniejszego. O pomarańczowo, czerwonych futrach. Nie będzie widać krwi. * – Zrobić ci wianek z polnych kwiatków. Takie normalne… jak kiedyś. – No zrób. Spocznę na chwilę na miedzy, bom deczko drogą studzona. – Kochanie… co z tobą… że tak dziwnie mówisz? – Och, jam płocha trochę. To miasto nie wygląda miłosiernie. – No coś ty. Będzie świetnie. — Pleciesz bzdury. – A gdzie tam. Wianek plotę. * Siedzący na łące jeszcze o czymś nie wiedzą. Natomiast dwóch przybyszów, którzy są tutaj... jakoś też nie. Stoją właśnie na środku placu. Coś w rodzaju rynku. Małe uliczki rozchodzą się na boki. Patrzą właśnie w jedną z nich. Oświecona z tyłu przymglonym blaskiem słońca, nie wygląda na pustą. Podłużne wielkie cienie, snujące się po jeszcze mokrych kamieniach, przykuwają uwagę. Nie wiedzą do jakich żywych ciał należą. Uliczka jest wąska i trochę łukowata. Słyszą natomiast głośne stukanie pazurów o bruk. Nagle dostrzegają coś, w co im trudno uwierzyć... ale wierzą, że trzeba wiać. * – Zobacz. Ślimaczka znalazłam. Jaki ładny. – Zostaw go tu. Musimy iść. W mieście coś się dzieje. Słyszysz? – Taa… – Przestań marzyć o świecie, którego już nie ma. – Przestań mnie pouczać. Tu jest łąka. Pasikoniki słyszą. – Kochanie. Idźmy już, bo jeszcze mnie zacznie odwalać. – To miasto ma zły wpływ. – Akurat. Gadasz jak zając na pijanej między. – Ciebie też dopada? – A co? Nie słychać? – Pogniotłeś wianuszek. Daj mi choć takiego. – Proszę. Ładnie wyglądasz. * Futrzane bestie są ogromne jak na wiewiórki. Mają od około metra, do dwóch, nie licząc ogona. Pazury większe i bardziej ostre. Kły wystają na zewnątrz pyska. Futro skudlone z wilgotnymi plamami. Okazuje się, że wychodzą ze przylegających uliczek. Ludzie wyraźnie słyszą, odgłosy ocierania kłaków o ściany budynków i głośne popiskiwania. – Cholera! Uciekajmy – wrzeszczy drugi biegając w kółko, bo nie ma gdzie uciec. – No co się glapisz. Wymyśl coś. Ty zawsze byłeś szefem – nadal biega a wiewiórki coraz bliżej. – Bo cię stuknę w ten głupi łeb – tym razem podskakuję niczym pajac w krwawym teatrzyku. – Cholera! Niedługo zjedzą nam dupy! – Nie tylko dupy. Zamknij się wreszcie – pierwszy drapie się po głowie, bo mu nasrał przestraszony ptak. – Tam jest pusta uliczka i otwarte drzwi. Biegnijmy w tamtą stronę. Ale już – wymachuje rękami, ale tylko jedną wskazując kierunek. – Pospiesz się, bo za plecami masz wiewiórkę. Dobrze, że nie są takie szybkie. – Ta jedna ma coś w pysku. Co to może być? – Jelito grube… sorry… chyba chude… nie ważne…. No pospiesz się. Nagle pierwszy upada. Bestie są coraz bliżej. Leżący czuje smród wilgotnych futer. Gramolą się na niego. Wyżerają wnętrzności strasznie siorbiąc. Jedna odgryza ręce, druga nogi, a trzecia głowę. Słychać twarde odgłosy łamanych kości i wilgotnego rozdzierania. Dzielą się obowiązkami. Są solidarne. Każda zabiera część i niesie do wspólnej spiżarni na cmentarzu. Powracają tam jako odmienione. Lubią mieszać mięsa. Trupie z świeżym. Mają wyrafinowany gust i coraz więcej świadomości. Rozumnodajne coś, zmienia ich mózgi. Drugi nawet nie patrzy, co się dzieje. Biegnie do jakiegoś mieszkania na parterze. Na szczęście drzwi są otwarte. Potyka się o zdechłego kota i ląduje twarzą na cuchnących zwłokach. Wstaje jednak, opiera się rękami o kolana i rzyga chwilę, lecz prawie niczym. Za długo nie jedli. Nagle dostrzega nos wiewiórki w drzwiach. Wali ją pogrzebaczem. Stoi akurat przy kominku, ze szczątkami pieczeni z otwartymi ustami. Wiewióra skrzeczy jak zarzynana świnia. Wyłupuje jej oczy. Przebija gardło. Wypija trochę krwi. Długo nie miał płynu w ustach. Musiał sobie łyknąć. * – Kochanie. Nie zdejmuj wianka. Tak uroczo wyglądasz. – Nie marudź. Pospieszmy się. Do miasta już kawałek. – Czerwonawy kolor tam się kotłuje. – O… to na pewno wiewióreczki. Jak byłam mała, to karmiłam orzeszkami. One są fajne. – Nie mów tyle, bo dostaniesz zadyszki. Chociaż taka spocona wyglądasz zachęcająca. – Tobie tylko jedno w głowie. – A gdzie tam. O… już peryferie... szczątek miasta. Spójrzmy do tyłu. Ostatni raz na łąkę. * Zauważa, że w mieszkaniu są schody na dach. Wbiega po nich i sam się dziwi, skąd ma jeszcze tyle sił. Zobaczy z góry. Zorientuje się w sytuacji. Musi jakoś przetrwać. Podnosi klapę i wychodzi. Wiewióra stoi na skraju, obrócona tyłem do niego. Wielkim ogonem zamiata poziomo. Podchodzi trochę bliżej. Nie zauważa go. Spycha zwierzaka na ulicę. Widzi jak upada z dziwnym mlaśnięciem na plecy. Skrzeczy głośno, omiatając futrem ścianę. Ma szczęście, że trafił na mały okaz. W przeciwnym wypadku, byłby daniem na cmentarzu. Spogląda na miasto. Co z pozostałymi mieszkańcami. Być może siedzą w piwnicach. Nie widać ich na mieście. Oczywiście kolorem przeważającym jest kolor śmierci. Nagle dostrzega dwoje ludzi. Idą w kierunku rynku. Nie widzą wiewiórek. Czekają przyczajone w uliczkach. Macha do nich i krzyczy, żeby uciekali. Nie słyszą go. Za nimi wystają między domami pomarańczowe pyski. Zmiana decyzji. Wrzeszczy, żeby biegli do budynku, na którym stoi. Póki co, jest pusto na ulicy. Wiewióra co spadła, dołączyła do tamtych. Chyba go wreszcie słyszą… i dostrzegają zagrożenie. Biegną co sił w nogach do tych samych drzwi, co on przed chwilą. * – Mamusiu. Co tak głośno nad nami. Boję się. – Niepotrzebnie. Tu nie wejdą. Urosły za duże. – Pójdą sobie kiedyś? – Oczywiście. Nic się nie martw. – Jeść mi się chce. – Wiem kochanie. Masz tu trochę mięska. Tylko dobrze pogryźć. – A co to jest? – Jedzonko. – Nie smakuje mi. – Mnie też nie. Ale musimy coś jeść. Tatuś przyniesie więcej. – Bo nas kocha? – Tak. – Dał mi wczoraj niebieską kokardkę. Powiedział, że spadła z nieba. Ładna. Podoba się tobie? – Jest śliczna. Taka jak ty. – Mamusiu. Tak cię kocham. * Biegną co sił w nogach. Już wiedzą, co z tym kolorem. Doganiają ich. Na szczęście dla ludzi, nie przemieszczają się za szybko. Jakby zyskały coś, tracąc coś. Uciekinierzy słyszą ten sam szelest, ocierających się futer o ściany budynków a czasami dziwny zgrzyt, gdy jakaś bestia zahacza kłem o ścianę, żłobiąc głęboka bruzdę. – Cholera szybciej – z całych sił wydziera się do nich z krawędzi dachu. – Dwie macie po lewej a jedną z prawej – wskazuje rękami jak tylko umie. – Są tuż za wami. Niedługo odgryzą wasze tyłki. Co tak się wleczecie. No nie… dziewczyno… nie wracaj po wianek… to w tej chwili nie istotne… a tobie co się stało…. nie biegnij z nią… o w mordę. * – Kochanie… one cię gryzą… mnie też… po co ten wianek pierdolony plotłem… mogłem pleść bzdury… zostawcie… * Z dachu widzi o wiele więcej. Znowu rzyga. Tym razem na ulicę. Słyszy mlaskanie i rozszarpywanie. Popatrują na niego z dołu. Chcą wiedzieć, że jeszcze tu jest. A niby gdzie ma iść. Stały się bardziej krwiożercze. Nie biorą już na wynos. Zjadają na miejscu. Dopiero teraz dostrzega to, co nie widział z dołu. A może wtedy jeszcze tego aż tyle nie było, kiedy tu przyszli. Ludzkie szczątki walają się wszędzie. Jednak w jakiś sposób wywlekli ludzi z piwnic. W powiewach wiatru, na urwanej rączce, widzi coś błękitnego. Ma wrażenie, że jest tego wokół więcej. Odróżniają się od tła. Nie do pomyślenia. Są czyste. Ani śladu krwi. I dlaczego widzi tak dokładnie? Na ścianie przeciwległego budynku dostrzega cień. Wie, że stwór czai się za nim. Czuje mokry zapach kłaków i cuchnącego trupem zwierzęcia. Podejmuje szybką decyzję. Skacze z dachu. Roztrzaskuje głowę o bruk. Strumyczek krwi zwabia wiewiórki. Nie czuje bólu, gdy rozszarpują ciało. * Z niebieskiej kokardki wylatują zwierzątka. Takie małe, że niewidoczne. Lądują w pomarańczowo – czerwonych futrach. A stamtąd, wchłaniają się w głąb ciał. ?
-
Zawisłam na krawędzi smutku, drugą ręką ściskając spopieloną radość. Szybuje na moją twarz w podmuchach zapomnianych emocji, wzruszeń i przepłakanych chwil. Jeszcze tak niedawno znaczyły ślady na wyblakłych marzeniach, by w strzępkach czasu, nie zupełnie jeszcze spalonych, przemycać kryształki zastraszonych, lecz żywych, wirujących sensów. Nie pamiętam kiedy się urodziłam. Za pewne przed pytaniami o wszystko, gdy jeszcze odpowiedzi, zarówno te oczekiwane jak i te niechciane, nie były mi znane. Przyszły później, zakłóciły błogi spokój rozkrzyczanej kołyski. Widziałam wtedy niekształty i cienie, a nawet światło w oddali, które dla mnie zostało całe życie na horyzoncie. Nigdy na tyle się nie zbliżyło, by mogło ogrzać swoim ciepłem, lecz zawsze pozostawało daleko, chociaż tyle razy próbowałam je dogonić. Raniło, wżerało się jak rdza, odpychało i niszczyło, by w końcu odpadać skrawkami parodii szczęścia, prawdziwej tęsknoty i jeszcze bardziej bolesnych zwątpień. Nie wiem co widzę pode mną, ale wiem, że wzrok od tego ucieka. Czasami w szaleństwo zapatrzone w dno, podtrzymujące trupa trampoliny, innym razem na czarodziejskim dywanie źrenicy, pragnące odlecieć, wzbić się jak najwyżej poza cierpienie i przesadny zachwyt, który niekiedy faluje tak bardzo, że nie można wiedzieć, czy na szczycie odnajdzie ścieżkę powrotu, którą morze zatapia, by unicestwić własne istnienie. Chwile mijały bardzo szybko, szybciej ode mnie. Zawsze zostawałam w tyle, a poranione stopy bolały bardziej niż ból. Nie mogłam od niego uciec. Biegł razem ze mną a ja widziałam jego zadowoloną twarz, pełną potępienia i pogardy dla moich słabości, które rzucały ziarno na jakże żyzną glebę. Słabą i poniewieraną przez innych i samą siebie. Byłam owadem w przezroczystej zjeżdżalni, gdzie ścianki tak gładkie jak moje posrane życie. Proste i równomierne. Wciąż w dół, a jeśli w górę, to tylko po to, żeby widzeć przez szybę, ile to cukierków zjedli inni, a ja mogłam jedynie cofać się do tyłu. W końcu tak szybko, że wszystko co pragnęłam, stało się niezrozumiałymi smugami. Może i lepiej. Mniej tęskniłam, mniej cierpiałam i mniej miałam wiary we własne fantomy sił. Powiadają, że wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. To prawda. Nigdy tam nie byłam. Smutek coraz bardziej się ugina. Jestem dla niego coraz większym ciężarem. Niedługo nawet on mnie puści, tak samo jak inne odczucia i ludzie. Jestem mu wdzięczna, za okazaną siłę, wyrozumiałość i cierpliwość. Mogłam chociaż odrobinę odnaleźć siebie, by wiedzieć z kim... przestanę się martwić o: wczoraj, dziś i jutro. Przepraszam, bo was wprowadziłam w błąd. O jutro nie muszę się martwić.
-
wyrzeźbiłeś mnie w skrzepłej krwi z cierniowych krwinek mam cierpienie a z białych jego brak na wysokiej górze stać mi każesz bym zrozumiał świat lecz sił zaczyna brakować mi którymi dźwigam ciężar ten pozwól że pójdę sobie stąd wiem że to podłe i nieludzkie zmęczony jestem grą marzę by z góry nagle zejść zostawić bliskość złotych gwiazd jak mi wygodnie życie śnić lecz błękit powtarza słowa te remis nie może być a rzeźbij nadal z czego już chcesz jesteś o niebo mądrzejszy ode mnie ta góra zniknie nie będzie tu gdy czas ominie ślady zegara bez horyzontu dla każdej z dróg ∞
-
Siedzi na ulubionym fotelu i śmierdzi. A dużo tego jest. Tłustej samotności, wciśniętej w zatęchłe poduszki. Mniej samotne, bo tulą nawzajem kałduny pierza, przez poplamioną podszewkę. Ciało przelewa się poza zbutwiałe oparcia. Pajęczyna zwisająca z sufitu, czochra cuchnący nos, samotnym trupem owada. Ma różne dezodoranty i perfumy. Sika i wylewa na swój tłusty pot, ze wszystkich możliwych stron. Lecz nadal cuchnie samotnością. Nie wie, czy z tyłu też jest samotny. Nie może dosięgnąć, by później powąchać dłonie. Ręce nie zginają się do końca. Rolady tłuszczu blokują dogięcie do upragnionego miejsca. Koszulę ma zapiętą na ostatni guzik. Ten blisko szyi. Reszta odpadła ze zrozumiałych względów. Mimo samotności, marzy o przyzwoitym wyglądzie. Pragnie się podobać, chociaż krążącym muchom. Jeszcze niedawno kupował klejące flaki. Wieszał na lampie i patrzył jak się przyklejają, lecz odkleić nie mogą. Groził im żółtym paznokciem, że dobrze im tak. Teraz nawet muchy sprawiają mu radość, chociaż nadal śmierdzi tym co zwykle. Samotnością. Chociaż akurat teraz ma inny problem. Muchołapka spadła na głowę. Przykleiła się do resztki włosów. To go wnerwia. Sapie tłusto i grubymi, wilgotnymi paluchami, chce ją z głowy zdjąć. Fałdy skóry falują z wysiłku, ocierając się jedna o drugą, w świerzbiących wilgotnych poślizgach. Mało widzi, bo zagubione w serdelkowych zmarszczkach oczy, są mokre od potu. Wyrywa kleistym flakiem, trochę włosów. Zakrywają przylepione muchy, nadając im wygląd miniaturowych krzaków. Podłoga skrzypi i jęczy wszystkimi deskami, gdy ciężko wstaje z fotela. Ma już go serdecznie dość. A on przyklęka. Chociaż trudno. W piecu pali się ogień. Dlatego tak gorąco. Wrzuca muchołapkę do paleniska. Ta zwija się w spazmach płomieni. –Nie kupię nowej – postanawia tłusto. Z wielkim wysiłkiem wstaje. Oddycha z trudem. Ma ostatnio problemy z sercem. Nie słyszy tykania zegara. A przecież pamięta, że nakręcał. Stoi przez chwilę, patrząc w okno. Na zaludnioną ulicę i park po drugiej stronie. Czy chciałby tam być? Może. Tylko po co? Wewnętrzną częścią dłoni ociera spocone czoło. Obraca się, by spojrzeć na zdjęcie wiszące na ścianie. Zahacza grubą owłosioną nogą, o wystający kawałek wykładziny. Traci równowagę. Pada na podłogę, uderzając głową o kant stołu. Tłuszcz faluje pod skórą, lecz po chwili zamiera w bezruchu. Na nosie siada mucha. Pająk snuje na oczach pajęczynę, w którym skrył się ostatni obraz. Ogień wygasa. Przestał śmierdzieć samotnością. Teraz zaczyna śmierdzieć inaczej. Lecz to już go nie martwi.
-
po cóż różo kolcami ranisz tak delikatne płatki twe sączą rosę przez złudną szarość ronią łzy swoje na świtu mgłę nie płacz łąko choć kwiaty więdną magiczną wodą tej nocy śnisz jesteś dla nich nową kołyską snem twoim ciało o brzasku lśni rześki strumyk wstążką srebrzystą muzykę owija nurtem swym biały motyl nuty formuje z oddechu łąki tu wiatr się skrył tulić ciernie do nagich dłoni czerwone maki zobaczyć w nich a jutrzenka źródłem nadziei rozwodni ciemność do jasnych dni
-
Było siedem plag. Tak samo jak siedmiu krasnoludków. Tylko że one z plagami nie mają nic wspólnego. Siedzą żwawo przy okrągłej ławie, popijają wywar z grzyba i rozprawiają filozoficznie o wpływie brody na stosunki między: purpurowymi mrówkami a różowymi. Lub na jakich gałęziach, najładniej by dyndały czerwone pomidory. Oczywiście całe to ich gadanie, nie ma większego wpływu na rozwój lasu. Las szumi i będzie szumiał. Podobanie lub jego brak nie ma tu nic do rzeczy. Z zewnątrz, jako że zmrok nadchodzi, widać światło w zasłoniętych oknach oraz różne cienie gestykulujące lub w bezruchu. Aż by się tam chciało wejść, by ogrzać zimne członki swoje. No chyba, że już są odgryzione przez leśne bestie wszelakie. To wtedy ich ocieplanie nie ma żadnego sensu. A zatem siedzą, gadają i nawet nie wiedzą, co za krzywda ma teraz początek na skraju lasu i kto ową krzywdę na barkach dźwigać musi. A ciężar targać musi: Starsza Kuzynka – piąta woda po kisielu –Wrednej Śnieżki, co ją nieboraczkę z izby zamkowej wygnała. I za co? A za to, że za dużo luster potłukła, ale najpierw z nimi gadała. Śnieżka nie mogła zrozumieć, jak można konwersować ze zwierciadłem. Nawet nadwornego konowała – psychiatrę do Kuzynki swej wezwała. Lekarz umysłowy owszem przyszedł, ale sam chciał się od lustra, tego i owego dowiedzieć. Na przykład, czy żona go zdradza z lekarzem od rozwolnień. Śnieżce było tego stanowczo za dużo. Dwóch świrów w jednej komnacie, to o dwóch za dużo. A Kuzynka lustra tłukła w diabły, bo żadne nie chciało powiedzieć, że jest brzydsza od Śnieżki. Wtedy miałaby szansę, że ją kuzynka nie wygna na zbity pysk. A Śnieżka i tak wygnała, gdyż budżet państwowy był znacznie nadszarpnięty, produkcją luster. Nagadane i pośniadaniowe krasnoludki, zbierają się do wyjścia. Nie mają wcale na to ochoty, ale trzeba jakoś zarobić na remont grzyba w którym mieszkają. Między blaszkami zaczyna przeciekać, a i rurkami nieproszone robactwo się tłoczy. Mogli by oczywiście potrzebny mech wyrwać z lasu, ale to by było nieekologiczne działanie. A zatem – chcąc nie chcąc – muszą zarobić na syntetyczny. Mimo, że śniadanie zjedli, to do zakładu im nie spieszno. Swoją frustrację, wyśpiewują wesoło, idąc: Hej ho, hej ho gdziekolwiek by się szło to nie do pracy nie do pracy bo to zło... Nagle raptownie przystają. Tak że ostatni wpada na pierwszego poprzez wszystkich między nimi. Temu na przodzie broda staje słupka i uważnie słucha. Każdy kłaczek w inną stronę się wychyla. Kuzynka wlecze się przez las, jak stłuczone zwierciadło, targające swoje kawałki. Czyli nie można rzec, że człapie żwawo. Z przyzwyczajenia trzyma w łapce małe okrągłe lusterko. Ale cóż to za gadanie z takim maleństwem, co nawet za bardzo mówić nie umie. Jedynie ino cicho popiskuje. Trzeba do ucha dokładać, żeby cokolwiek zrozumieć z tego całego mamrotania. A odbicia w nim, tyle co kot łez wylał. Krasnoludki zmieniają trasę. Dzisiaj robią sobie wolne. Zgodnie ze słowami pieśni przewodniej. Są ciekawe, co tam się w kniejach wyprawia. Wygnana na poniewierkę spogląda w górę. O zgrozo! Lepiej żeby nie spojrzała. Na gałęziach drzew wiszą ludzkie ręce. I to dłońmi do dołu. Jakby wyrastały z tego, na czym zawieszone. Każda trzyma małe lusterko i denerwuje idąca, puszczając zajączki po oczach. Mimo, że sytuacja nie jest groźna, to Kuzynka wyobraża sobie, co one mogą wyprawiać, gdy nocka zapadnie. Jak na przykład skaczą z drzewek, łapią ją za szyję i duszą. Na dodatek lustro podsuwają, żeby widziała jak oczy wytrzeszcza i język wywala. Jej serduszko z tego wszystkiego, najchętniej by się do własnego przedsionka schowało. A może z tej zgryzoty, jeno umysł omamy wymyśla? Nagle jakaś ręka stuka ją w głowę. Omal, że upada na runo ze strachu. Słyszy głosy: – A bodaj to, co to jest? – Stare babsko i tyle. – Nie aż tak. – Nawet ładne, gdy spojrzeć z dala. – Smutne jakieś. Nagle krasnoludki słyszą głos: – Do jasnej ciasnej, oczywiście, że jestem smutna. Wredna Śnieżka mnie wygnała. A wiecie za co? – My dopiero przyszli. Nic nie wiemy. – Ja też dopiero przyszłam, ale wiem za co. Za lustra. – To takie coś, gdzie człowiekowi odbija? – zapytał rozsądnie krasnal. – Nie chciało mi rzec, że jestem brzydka. Wyobrażacie sobie? – Nie musimy. Wystarczy spojrzeć. – To skoro tak… to ja wracam. – Ale my żartowali. Da się patrzeć. – No to mam prze... – Proszę się waćpanna nie wyrażać. Zwierzątka słuchają. – Zaprosicie mnie do domku swego? – No jasne – odpowiedziały wszystkie siedem. A w komnacie zamkowej, popłoch niesamowity. Kuzynka dała nogę. Śnieżka jest zrozpaczona. Najbardziej brakuje luster. Teraz je nawet pokochała. Nie trzymała nerwów na postronkach swoich. Co ona tam robi sama w lesie. Na pewno ją napadły jakieś zbóje niewychowane, bez ogłady wszelakiej. Muszę jej szukać. Muszę!!! Ale najpierw walnę się lustrem w głowę, jeżeli jakieś znajdę. Pokrętna natura ma. – Fajny grzyb. Nawet przestronny – rzecze zaproszona. – Dbamy o niego. – A o porządek? – Też. – A w którym miejscu, że zapytam? – Im rzadziej sprzątamy, tym większa uciecha nasza z porządku. – A kiedy ostatnio? – Jeszcze wcale. Nie możemy przyzwyczajać się do radości. Bo spowszednieje. – Aha. Śnieżka biegnie zdyszana, siódmym zmysłem, wiedząc gdzie. Stoi przed chatką grzybową. Zagląda przez okno. Widzi Kuzynkę, jak wystaje z bałaganu. Jej oczy cieszy taki widok. Zbóje ją nie zjadły. Została przygarnięta przez rozkoszne maluchy. Stoją wokół niej. * Stara Jędza idzie przez las. Dźwiga koszyk z owocami. Ma uśpić Śnieżkę. Tak jest w scenariuszu powiedziane. Dyszy, jęczy i nosem kiwa na wszystkie strony. Nawet ptaszka strąciła, co usnął na niskiej gałęzi. Widzi Wielkiego Prawdziwka. Jest blisko. Co raz bliżej. Puk puk, puka do drzwi. Słyszy: – Wiemy, że to ty. Właź. Jędza wchodzi razem ze Śnieżką, co w takiej sytuacji pukać nie musiała. Kuzynka zauważa krewną i pragnie zwiać, lecz one we dwie w progu stoją. Słyszy słowa: – Przebacz mi te lustra. – Przebaczam. – No to fajnie. Wracamy. – Zjedz jabłuszko na drogę – mówi Jędza. – Umyj najpierw – krzyczą krasnale. – Dbaj o zdrowie. – E tam – rzecze Śnieżka. – I jabłko zjada. W tym momencie zaczyna się prawdziwy koszmar. Obżarta jabłkiem, wcale nie zasypia. Wręcz przeciwnie. Zaczyna szaleć. Krasnoludki swawolnie molestować. Tam dotknie, tam ściśnie, ale tylko przez chwilę. Biega po wszystkich możliwych kątach. Tłucze naczynia. Prostuje nos jędzowaty. Szarpie białe brody. Kłaki z nich wyrywa. Wrzeszczy, że lustra są cudowne. – Co ja narobiłam – tym razem wrzeszczy Jędza. – Pomylić jabłka musiałam. – O cholera! Kopnęła mnie w czułe miejsce. – Mnie też. Nawet dwa razy. – Zróbcie coś wreszcie – drze się Kuzynka. – Bo całego grzyba rozwali. – Właściwe jabłko musiałam zgubić w lesie. Krasnale, biegnijcie tam… a łaj dostałam… jak znajdziecie… a łaj znowu… to migiem z nim do mnie. Krasnalki wybiegają jak szalone, martwiąc się o domostwo swoje. Śnieżka tymczasem biegnie na piętro, skakać po łóżkach. Żadne nie ocaleje w całości. Wreszcie zasypia. Nie przez czary, ino ze zmęczenia. Grzyb nadal się chwieje z rozpędu. Po chwili nieruchomieje. Tak samo jak obrazek z portretem na ścianie. Przodek trzyma się ramy i wisi. Po chwili włazi z powrotem do obrazu i nieruchomieje. Chatka też. Nastaje złowieszcza cisza. – Gdzie się podziały maluchy – pyta Jędza Kuzynkę. – No właśnie. Długo nie przychodzą. – Wyjdźmy na podwórek. Zerknijmy. – Dobry pomysł. Wychodzą na zewnątrz. Krasnoludki śpią jak zabite. Aż im się brody unoszą od oddechu. Chrapią przeraźliwie na cały las. Bardziej odważne zwierzątka stoją wokół i ziewają. – O żeż w mordę – rzecze Jędza. – Ogryzka po gruszce. A byłam przekonana, że mam jabłko. Zeżarły i koniec. To jedyne wytłumaczenie. – Jedną gruszką się podzieliły? – nie wierzy Kuzynka. – Duża była. Mutant. Jak dynia. – Aha. To rzeczywiście mogły. Jak długo będą spać? – Aż ich Królewicz nie pocałuje. – Wszystkie musi? – Wszystkie. Każdą sztukę z osobna. – Będzie chciał? – Nie. – No to mamy problem. Nagle słyszą słowa: – Jaki tam problem. Pocałuje wszystkie, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze: żądam folię na każdą brodę, żeby się kłakami nie zadławił. Po drugie: tak normalnie jak w bajce było, chce rękę Śnieżki za żonę. – Tylko rękę? – pyta Jędza – Rzecz jasna, resztę też – odpowiada Królewicz. 7 x cmok… Krasnale się budzą. Tylko brody nadal śpią. Nagle słychać wołanie Jędzy: – Do mnie! Ale już! Maluchy dobre były i podzieliły się dynią… to znaczy: gruszką. Całość biegnie do wspomnianego miejsca. Patrzą i co widzą? Ano Jaś i Małgosia smacznie śpią. – Ależ Jędzo – rzecze wzruszony Królewicz – Ta urocza para, dzięki Tobie, do chatki Jagi Baby nie dotarła. Nie będą upieczeni. Życie im uratowałaś. Dobra z ciebie kobieta. – No coś Ty. Bez przesady. Chcesz mi etat w bajce zlikwidować? – rzecze Jędza. Mówiąc to oczka spuszcza zażenowana. Lecz nagle dochodzi do siebie – bo daleko nie ma - i wrzeszczy: – Kto pocałuje Małgosie? – My!!! - zawołały wszystkie Krasnoludki. – A Jasia? – Jasiu niech śpi. Co sobie będzie chłop żałował – powtórnie zakrzyknęli maluchy. – Ależ nie może tak spać na poszyciu leśnym. Wilka dostanie i zmarnieje od zimna. – Królewiczu, pocałuj go. Masz wprawę – kwili Kuzynka. Królewicz, jako że z niego uczynny człek, Jasia całuje. A obudzony za to go po buzi tłucze, ze wszystkich stron. Nawet zaczynają się szarpać, ale przerywa im wrzask Jędzy: – Wielki Prawdziwek podskakuje! Śnieżka wyspana! Zaczyna znowu szaleć! Wszyscy biegną jak stoją do chałupy. – Oj, oj, oj – płaczą Krasnoludki. – Co za bałagan. Nawet my to widzimy. Kto to posprząta? Wreszcie łapią wojującą. Wierci się wśród nich, a oni razem z nią na obrzeżach złapania. Podbiega Królewicz, by ją w usta pocałować i czar oddalić. Trudne to, gdyż cel nieustanie w innym miejscu śmiga. Tak bardzo głową obraca. Widzi jeno zarys latających ust. Nagle mu się udaje. Śnieżka jest spokojna. Tyle tylko, że Królewicz zaczyna szaleć. Na szczęście tylko chwilę. Lecz na tyle długo, że Jędzowaty nos prostuje. Widocznie czar był zmęczony. Teraz wszyscy leżą i dyszą obwicie. Słyszą, jak ktoś w kółko powtarza : – Nie chcę być za diabła pięknym łabędziem. Pragnę zostać szarym kaczątkiem. Idą w kierunku głosu. Przystają. Patrzą. – A tej co znowu? – pyta Kuzynka. – Zatruła się czymś. – Zostawmy ją. Jak dorośnie, to zmieni zdanie. – Ja bym nie zmieniła – rzekła Śnieżka. – Fajnie być taką szarą kulką. Wtem zauważają, że znajdują się w podłużnym, długaśnym wgłębieniu. Las i wszystko wokół, łącznie z nimi, zaczyna się po bokach podnosić. Ogromne ściany – mimo wszystko –wydają się przyjazne. Nie mają wrażenia, że zostaną życia pozbawieni, ale też nie wiedzą, co jest grane. Słyszą z wysoka donośny dziewczęcy głosik: – Mamusia każe mi przestać, bo się nie wyśpię. Jutro znowu was poczytam. A teraz do łóżeczek i spać. Zamykam książeczkę. – Tylko nie spać!!! – zakrzyknęli w ostatniej chwili przed zamknięciem.
-
dzisiaj babcia klozetowa siedzi jak nieżywa z racji tego że jej mężuś w kanalizie pływa tyle razy mu prawiła tyś skarbie malutki nie zaglądaj do muszelki bo chlupniesz a juści dziadek jednak był odważny miał gdzieś babci słówka plajtnął mlasknął i poplumplał jak zwyczajna kluska wnet popłynął do krainy rozmymłanej lepkiej fuj za bardzo mu tu śmierdzi więc raz po raz stęknie trochę wdowa w papier z rolki łezki swe wysącza czy mój luby jeszcze kiedyś ujrzy tarczę słońca przyjechały szamodżety każdy z wężem wielkim chlupły rury prosto w dziurę trafiły na szelki a w tych szelkach inne ciało żwawo mazią rusza nie jednemu dziś dziadkowi chciało się wysiusiać babcia wrzeszczy wyciągajcie tego co mi trzeba bo tęsknota mnie zalewa jak jasna cholera ale wszystko głośno dudni zagłuszając strasznie wyciągnięto wnet nie tego ma na babcię chrapkę jest nieduży lecz przystojny ma nosek lubieżny takaś piękna i powabna coś mi się tam pręży spadaj żwawo gówniarzyku fuj nieziemsko cuchniesz precz ode mnie bo wyciorem za chwilę cię stuknę obcy dziadek napalony sztyftuje się żwawo wnet wyciera wiotkie członki nawet dupcię bladą ale babcia zdradzać nie chce zdrowie już nie tęgie amant nadal ją rozbiera swoim wzrokiem wszędzie gawiedź wokół też spoziera na widoczki cudne starsza pani jest zgorszona toż to przecie burdel słońce patrzy ogłupiałe na te ludzkie plemię wnet księżycem się zasłania lepsze jest zaćmienie trochę ciemno się zrobiło nawet ciut złowieszczo babcia jednak się nie trwoży do męża jest spieszno nagle słychać gulgotanie coś się wierci w rurze męża żona wnet ujrzała jego wygląd tudzież patrzy bystro i dokładnie widząc go w gówienkach oj biadoli ona srodze i ze zgrozy stęka mój ty skarbie żono złota jestem twoim mężem jam jest mały ale sprawny gdy trzeba się sprężę do sadzawki ja pobiegnę odzienie swe zdejmę na golasa się wymoczę by pachnieć ci wiernie mam nadzieję że w tej toni ryba nie ma ząbków bo by mogła mi coś odgryźć w chuciowym zakątku może nawet dezodorant kupię gdzieś ja prędko od małego ciało psikam niezbyt jednak często babcia stoi wciąż się boczy lico swe odwraca wariat wszak mi nie potrzebny na me stare lata dziadek widząc odtrącenie zanurkował z fajką i wypłynął gdzieś na morzu mieszka tam z rusałką
-
Dzieciństwo
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Franek K Franek K→Dzięki:)→Faktycznie trochę zgrzyta. Pająk jest metaforą, ale średniówkę poprawiłem→5/5:) Pozdrawiam:)dd