-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Piosenka↔W Niewielkim Światełku
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Łatwiej pisać do linii melodycznej. ---------------------------------- w niewielkim światełku dostrzegam twą twarz czy czekasz tam na mnie a jeśli daj znak bo nie wiem czy wrócę choć ty chyba wiesz a może to wszystko przedziwnym jest snem pamiętasz łańcuszek zwyczajnych tych chwil lecz przecież naprawdę magicznym on był w tym wszystkim co dobre lecz także co złe martwiło wzmacniało cieszyło nas też rozdroże tajemnic rytmiczny ten dźwięk czy zbliża do ciebie a może dziś nie usilnie rozmyślam to jeszcze ten świat więc powiedz mi śliczna gdyż dziwnie tu tak wciąż jesteś daleko lecz bliski twój głos a światło za tobą choć teraz za mgłą jest linia więc nie wiem jak skończy się sen ty pewnie wiesz więcej a ja jeszcze nie -
zapomną nas zakopią głęboko przeszłość teraz zamurują myśli nie stłumione łzy zaprzęgną do lśnienia kropelki rosy świeżym deszczem na huśtawkach z liści wróżki spłoszone przycupnięte jeszcze otulone czasem co rany leczy nie zawsze uśpione węzełkami z wiatru zazwyczaj splątane początek i koniec ozonem ożywczym nie są tutaj same całunem szarość skryły kolory migotliwe światło czy zostaną zostanie choćby przez chwilę ostatnią
-
Świeżo upieczony Mroczuś, wygrzebuje się z gorącego piekarnika drzemki, odrzucając na boki: skrawki snów, ziewków, chrapków oraz resztki baranów, które z nadzieją liczył, licząc na normalny sen, jednocześnie podjadając cukrową wełnę. Właśnie wypluwa, loczkowany, dławiący kłak (bo i taki się trafił), kiedy to słyszy za sobą: sz sz sz – szurający szeleszczący szelest. Jako że na odwadze mu nie zbywa, spogląda żwawo za siebie, by zassać wzrokiem do łebka, nie wiadomo co jeszcze. Po chwili supełek tajemnicy zostaje rozplątany, a wyżej wspomniany, napuszoną przychylną ciemnością, spogląda ciekawie wokół, by wiedzieć, kto go zaszedł nieznośnie i niespodzianie od tyłu, zakłócając posenny spokój. E tam… to tylko Wegejająg –– rozważa przed chwilą obudzony, z wystającym z ust włosem i zawiedziony na pół gwizdka, gdyż na drugie pół, cieszy się, że przyjaciel przyszedł. Zerka na przybysza z natrętną uwagą, gdyż ów nie wygląda tak jak zwykle. Ma trochę zdenerwowane spojrzenie, przeto lekkie lśnienie grozy, migocze zjawiskowo w gałkach ocznych, a z powiek zwisają sople podniecenia sytuacją. Oprócz rzecz jasna zwyczajowego parasola, z całunem spokoju i przyszłych wydarzeń, wplecionego w odśrodkowe, podtrzymujące przęsła. Trzyma czaszę ochroniarza nad sobą, szóstą, owłosioną łapą. A zatem Mroczuś także zaczyna zwyczajową wymianę zdań, gdyż ma nadzieję, że w ten sposób załagodzi sytuację, balsamem fajnej rozmowy, tudzież fajnego słowa, gdyż od małego krążą w nim słowotwórcze cienie przodków literatów, obytych w tradycji stosowania ciekawego słownictwa, zasianego na ziemi ojców i dającego jakieś tam powiedzmy plony, lepsze, gorsze i zupełne dno, po wsze czasy. –– O! Pajączek. Raczej nie jestem zdziwiony, że cię widzę. Cóż mi powiesz tym razem. –– Nie nazywaj mnie pajączkiem, z łaski swojej. Jestem Wegejajągiem. Czy mam powtarzać przy każdej okazji, czemu? –– Jak najbardziej. To nasza odwieczna gra. Ja wiem, co powiesz, a ty udajesz, że nie wiem, co usłyszę. –– Miło, że pamiętasz. –– Mówiłeś to wczoraj, ale powtórz. –– Parasol mam przeciwmuszny, by na mnie muchy nie spadały. Ale od jakiegoś czasu, przestałem się nimi pożywiać. Nie jem owadziego mięsa. Chociaż przyznać muszę, iż mam w spiżarce trochę wydmuszek, owiniętych pajęczyną, pomalowanych przeze mnie artystycznie, czyli mogę się pochwalić... –– Wiem… pisankami. Faktycznie ładne. Masz talent… a teraz mów, czemuś taki spięty, po koniuszek odwłoka? –– A nie mogę kontynuować samochwalenia? Proszę? –– Nie możesz. Gadaj w jakiej sprawie przychodzisz. — No cóż… Odwieczne: „No cóż z trzykropkiem.” Musi miecz.. jaki miecz? Co ja gadam… mieć jakieś ważny problem w głowie, skoro użył tradycyjnego sformułowania, którego używa tylko w wyjątkowych sytuacjach. Doprawdy, wygląda na roztrzęsionego na sześć nóg, nie licząc parasola. Ciekawe, co go dręczy. Nawet strzelił wiązką pajęczyny w moim kierunku. To chyba pierwszy raz, za mojego żywota. –– Drogi Mroczusiu… No nie. Czyżby na zdrowiu podupadł. Żywię nadzieję z kubka optymistycznych myśli, że z jego umysłem wszystko po staremu. Czyli jak zawsze. Po raz pierwszy, tak do mnie czule zagadał. … powiem krótko. Musimy uratować Starego Marudę herbu Koślawy Świerk. Wiewiórki go atakują ze wszystkich stron oraz z pozostałych… albo raczej uprzykrzają życie. Straszą rudymi futerkami, pomalowanymi na złowieszcze barwy oraz żołędziami pustymi w środku, w których wyskrobały wredne gęby, a do wewnątrz powtykały pijane świetliki i jemu się wydaje, że to jakieś trupoziemcy leśne lub coś na wskroś gorszego, spoziera z wnętrza ognistym, pioruńskim wzrokiem. Na dodatek owe owoce Tłustego Dębu, mają na głowach pomarszczone czapeczki, a w każdej wściekły duszek lasu, razi złowieszczym spojrzeniem, gdziekolwiek spojrzy. Tylko że przeważnie spoglądają na Starego Marudę, a on już ze strachu, ledwo zipie. A przynajmniej sprawia takie wrażenie. Czyli rozumiesz, trzeba mu pomóc. Przecież dobro wraca, więc wiesz… warto… to znaczy… nie tak chciałem powiedzieć, ale… –– … ale wiem, że tak właśnie chciałeś powiedzieć. –– No nie. Gdzie tam, Mroczuś. Bredzisz. –– Może i bredzę Wegejajągu, lecz odgonić nieznośne futrzaki trzeba. Ma już swoje lata, więc nie bądźmy przesadnie pamiętliwi. Chociaż po prawdzie jarzysz zapewne, co on wyprawiał za młodu, gdy jeszcze nie był z herbu Koślawego Świerka i jaki był naburmuszony, kiedy żeśmy mu przeszkadzali w gnębieniu zwierzyny, krzycząc, że jest ladaco i lump. A i tak połowę zwierzyny z lasu wygnał, swoim dowcipami. –– Raczej ich czynną realizacją. –– Przesadnie czynną. –– Powspominamy? –– Nie ma czasu. Biegnijmy w newralgiczne miejsce i przestraszmy wiewiórki, to mu dadzą spokój. –– Naszym widokiem? –– Chociażby… a co? Myślisz, że nie damy rady? Jesteśmy zbyt piękni? –– Zbyt co… niech spojrzę … damy radę. Bez obaw. Spoko Mroczuś. –– Och Wegejająg. Żebyś chociaż raz po raz… a wiesz… może rzeczywiście masz rację z tym dobrem. Gdyby do nas wróciło ze zdwojoną siłą… –– Och bez przesady Mroczuś. Nie wywołuj wilka z lasu. –– To niemożliwe. Ostatniego wygnał swoimi żartami. –– Tymi co im wprowadzał w rzycie? –– uściślił kwestię, Vege. –– Tymi. –– A czemu nas nie wygnał, skoro sprawialiśmy mu kłopot? Nie chciał, nie umiał? Albo Wiewiórek? –– Hmm… chcesz powiedzieć, że on z tymi… żeby nas... by mógł nadal... –– Co? — Nic. To by było zbyt pokręcone. Przegońmy wredne, namolne, straszące bestie –– wrzasnął Mroczuś, ni stąd ni zowąd. * Jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem, chociaż Pomarańczowe Ciciki, dały się potulnie zastraszyć, nieco zawiłym widokiem. Przestały atakować Starego Marudę herbu Koślawy Świerk, a to dlatego, że uciekły spłoszone w knieje i tylko ruda poświata, chwilę prześwitywała przez okoliczne krzaki. A zatem Mroczuś i Wegejająg, powrócili do swoich miejsc, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, mając nadzieję, że dobro do nich powróci. I faktycznie. Po jakimś czasie, dobro chciało do nich wrócić, tyle tylko, że było strasznie zmęczone, przedzieraniem się przez głupawy tekst i zboczyło z drogi, trafiając w niewłaściwe miejsce, zmieniając co nieco, na korzyść pomylonych adresatów, nie wiadomo z jakich dokładnie przyczyn. Całe stada „włochatych, krwiożerczych pomarańcz,” miały wyśmienitą, dobrą wyżerkę. Dwaj przyjaciele skończyli jako karma dla Wiewiórek.
-
kuźwiszony kuźwiszony też hycają inne stwory taniec dla nich nie pierwszyzna tańczy spoko nawet zadyszany stary dziadek co mu fajka zwisa już niekoniecznie właśnie z ust gdyż ów cybuch nieco zwiędły lecz swawolnie nadal chętny ale zgroza ale cóż dziś nieczynny jego choć wesoło nadal mu nawet w urnie prochy szare przesypują sypki taniec nagle przyszły dwa wampiry ale każdy kroki myli bo im jakiś słuszny golec wnet osikał wbity kołek aż zdziwiony patrzy księżyc jak się ciało dziwnie pręży lecz pomogła im zabawa błyszczą kłami tańczą nadal cipkowianki z chuciowizny aż odkryły swoje i myślano że to koniec tych hulanek wszelkich chyba bo niejeden oświecony zamiast tańczyć się wpatrywał a fajoska śmieszek flądra kanceruje komuś jak pokażę się on w domu choć po prawdzie brzydkie one od małego pomarszczone lecz to była jeno przerwa wtem proceder się zaprzestał gdyż przyczłapał aligator no po czorta bydle na co aż truchleje tłum już struty on nam może odgryźć kij mu w mordę gad to głupi oj nie głupi tylko głodny zęby kłapią międzyflacznie tam nadgryzie lub wyszarpnie ktoś mu wrzasnął idź się bujać on mu za to odgryzł bo rzecz jasna przecież umiał oraz urwał cały mieszek ku ogólnej wszak uciesze tak ogólnie jest uroczo dla niektórych całkiem spoko co akurat mogą jeszcze potańcować ciut chwileczkę i wyrównać kroki wszelkie zanim tańczyć zaczną wiecznie no niestety gad też martwy gdyż za bardzo był przeżarty także myślą że ci inni a on dondi jest niewinny był gadziną wszak namolną aż go w końcu ktoś większa siła miała dość leży zezwłok wśród kamieni nie tak życie chciał odmienić flaki gnaty ma na wierzchu krew mu ciurla pomaleńku swój łabędzi piszczy taniec źle roztańczył gadzią sprawę skórę stracił całą swoją tylko na co przerobioną? * każdy dobry średni zły w tańcu gubi czasem rytm
-
Nie Zabieraj Pięknych Chwil
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Tekst na melodię: ''Love Me Tender'' - E. Presley Dłuższa wersja. ---------------- słuchaj wiatru dzisiaj znów tuli cię do snu jutro powie jak masz śnić ty zaufasz mu nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * czy pamiętasz letnie dni choć gorące tak te stokrotki pośród nas naturalny świat nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * na sukience twojej lśnił blask spełnionych chwil choć czasami padał deszcz krople trudnych dni nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * ten na ścieżce martwy ptak wzięłaś go do rąk zaszumiały drzewa cud gdy pofrunął stąd nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * lecz raniły słowa też budząc nowe łzy ślady wyschły chociaż są czy już koniec gry nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * tamten czas wciąż płynie tu rzeką dalszych spraw cierpień tęsknot szczęścia też czy to wartość ma nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * lecz horyzont śpiewa nam w dali gdzieś za mgłą słońce wzejdzie zbudzi świt odnajdziemy dom nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem nie pozwala śnić -
Jestem kochającą żoną, lecz hordy psychicznych siniaków oraz innych widocznych, potęgują przezroczystość uczuć. W sexamoku wciąż ględzi, że jestem jego ziemią obiecaną i będzie mnie uprawiał, tak jak jemu pasi. Miarka się przebrała w zemstę. Wydziergałam łopatką dół na miarę, w przydomowym ogródku. Fest mi przyszło kombinować, by w ostatniej chwili go umiejscowić. Nie opuszczę cię do śmierci. No właśnie. Do. Leży na wznak otumaniony, błądzi przedśmiertnym wzrokiem, a ja zasypuję rozkład miłości, ziemią obiecaną, którą mu przysięgłam w duchu, gdy zrobił się nieznośnym dupkiem. –– A nuż w wodzie brudnej, dodatkowo skończysz. Do widzenia, do jutra. Sorry. Jutro tobie odebrałam.
-
nie krzyżuj lotów gdzie lśniące dywany z dumnych napuszonych gwiazd wyląduj na ziemi tu chodzą potwory w błękitnych szatach wydzierganych z szamba wielbią tombakową rzeźbę pośród baranków skazanych na rzeź barwiąc sztandary sztuczną krwią pod stopami trzeszczą truchła zmarnowanych szans a jednak na wzgórzu w cieniu czterolistnej koniczyny rozkwitają kwiaty o zapachu tajemnicy ogrodu czasem tłumione płatki delikatnie malowane przygniecione do ziemi ciężarem suchych kropel złudnego deszczu żywe przez chwilę czy zwiędną na chwilę
-
powiedz czy w oddali widzisz świt w rozkołysanych krwią przedsionkach serca a jeśli bajkę na dobranoc w okładkach z mgły związanych wstążką tajemnicy wiatru jeszcze nie milkną cienie urodzinowych świeczek tylko jakoś policzyć trudniej idzie na burze morda ciemnego cumulusa błyskawicznie pożera kawałek tortu dziecko co tu robisz samo na łące czemu masz zakrwawione dłonie mimo to wzroczysz lśnienie w delikatności białego motyla siadasz na wielkich prześwitujących skrzydłach szumiących wahadłach dobrych i złych chwil nie wzbija się do lotu chodzi tylko w okruszkach z brzasku tam gdzie między kartkami szybuje czytanie w napowietrznych łódkach wyrzeźbionych z tysiąca słów a w świecie przezroczystości przemówiły ryby lecz pająk bezwilgoci owada
-
Podobno gdzieś w Polsce żyje→Poeta Bagienny. Pewien człowiek podchodzi za blisko, bo nie chce umrzeć w niewiedzy. Poeta wystawia łeb ponad swój poziom i hipnotyzuje smrodem. Gościu nie może uciec, tylko musi czuć. Poeta zaczyna człowieka czytać. A im dłużej czyta, tym szybciej następuje rozkład „książki.” Skończył czytać ostatni rozdział, więc wychodzi z bagna i wciąga prochy. Wraca, mając więcej sił. Uprawia seks bagienny z Uroczą Poetką. Też bagienną. Koniec procederu. A zatem wygania ukochaną na brzeg. Zaczyna ją czytać... ... żeby mieć chuć na następną. Skąd bierze owe… następne: Urocze Poetki? Żeby poznać odpowiedź, trzeba stanąć przy bagnie, spoglądając intensywnie, w stronę Poety Bagiennego. * Ƭօ ҍყłɑ օթօաíҽść օ ϲzłօաíҽƙմ, ƙեօ́ɾყ síę աթɑեɾყաɑł, ɑ í եɑƙ ցłմթíʍ մʍɑɾł.
-
Wirujący Karmazyn
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Pi_ PI↔Dzięki:)↔Ciekawe skojarzenie, przyznać muszę. Oczywiście, że można tak też:))↔Pozdrawiam:) -
spadasz spadasz spadasz do czarnej dziury wkładam? no coś ty do kosmicznej wpadasz o kuźwa faktycznie jam obserwator sam nie wiem co rzec na to lecisz wolniej i wolniej to do ciebie niepodobne twój obraz bledszy rozmyty jakiś dziwny inny nie człowieczy cholera to okropne nie całym światłem docierasz do mnie ciekawe czy się okaże że zlecisz na horyzont zdarzeń no właśnie przelatuję co mi tu insynuujesz twój stan trudny kończy się czasu upływ zanika info wspomnieniem tylko nie informacją na diabła spadałeś no po co na co by każdy więziony tyci foton lśnił w kieracie żeś był idiotą jeno przestrzeń zrozumieć cię zdoła a wiesz dlaczego bo też skrzywiona dla mnie stop klatką na horyzoncie twój obraz a pod nim tajemnic zakątek stamtąd nie wrócisz choć członki me tęsknią osobliwości staniesz się częścią * tak to jest im więcej wiesz tym mniej też
-
Wirujący Karmazyn
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@error_erros Error_erros↔Dzięki:)↔Z powagą, to jam mam problem:) Poza tym lubię czasami mieszać. Jakieś niepasujące do siebie wyrazy itp. Nie chce być za bardzo... ''normalnym''. To by było wbrew tożsamości mej. Raczej na pewno, każdy tak ma, coś w ten deseń:)) Pozdrawiam:) -
Zakalcio i Kruche
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@emwoo Emwoo↔No wiesz... tego tam... ja już drugą setkę zaczynam, zatem nie wiem, jak to będzie z tym pisaniem:))↔No ale... może dam radę:)↔Pozdrawiam:) -
Zakalcio i Kruche
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Vanilla / Huzar↔Hmm... bocianów w majtkach jeszcze nie widziałem. Ewentualnie, między majtkami, gdyby na okręt sfrunęły, a poszukiwaniu morskich żab,ludojadów:)) -
jestem bestią gorącym zwierzęciem moje trzewia są żaroodporne strawią nie wszystko lecz bardzo wiele do pracy się palą są bardzo głodne karmazynowym pyskiem pożeram co mogę strawić ziejącym żarem uwielbiam gdy mienie trzeszczy i skrzypi zapada się w mnie nic nie ocalę nadal pochłaniam zostawiam pożogę mnie tam nie parzą ludzkie lamenty wiruje światłością ciemną zabójczą strawić i zniszczyć to cel mój święty z jednej strony zabieram i wchłaniam moje wnętrzności jak gwiazdy płoną a z ciepłej dziury niczym dmuchawce popiołem szarym soczyście zioną jest mi cieplutko z rozkoszy wyje wrzątek me lico piecze soczyście deski zlatują ciało gdzieś spływa krew się gotuje lub oko rozpryśnie słyszę ja głosy wściekłości i żalu strumienie zimna me ciało chłodzą co wy tam głupie ludziki robicie wasze nogi po zgliszczach chodzą jestem uparty choć mnie tłumicie w wielu miejscach wystawiam języki czerwona z wściekłości jest moja gęba na pył przerobię te wasze krzyki ************************** cholera jasna zlitujcie się ludzie dajcie mi dożyć chociaż poranka błagam przebaczcie włóżcie mnie prędko choćby na knota małego kaganka
-
Zakalcio i Kruche
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Vanilla Vanilla↔Otóż to. A najlepiej, zjedzonym i przetrawionym we właściwą stronę. Nie tam, gdzie myśl się narzuca, siłą faktu. Dużo zależy od nas samych, ale nie wszystko. O kurczę. Filozof ze mnie. Hmm... jakoś to przeżyję:)↔Pozdrawiam:)) -
Erotyczne Jedzonka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Nata_Kruk Nata_Kruk↔Ni niby słusznie prawisz, jednakowoż, czasami się czuję, jak... niedokończona połówka:)→i też tak piszę Lub przeciwnie, za dużo mnie, w jednym i nie wiem, który "właściwy"↔Pozdrawiam:)) -
niedopieczony smutny zakalcio rozmyśla zbitym ciastem czy być tu warto wśród bab dorodnych o dziurach polukrowanych makowców z kolorowym makiem szarlotek pachnących jabłkami czekoladowych murzynków apetyczne takie wśród figur z karmelu koloru miodu wszystko słodko lśni i błyszczy a on oddzielnie nikt go nie chce bo brzydki nagle widzi kruche ciasteczko też samotne biedne w kącie zakochał się deczko a za chwile całym zakalcem wnet pomyślał życie coś warte o zgroza zgroza wrzeszczy ciastem ratujmy biegnijmy tędy kruche się toczy ku stołu krawędzi my nie od tego my ozdobą nasze pyszności wam nie pomogą wnet zakalcio zepsutym ciałem uratował ciasteczko małe a dzieci patrzą co się święci na te cuda nie mają już chęci miętoszą wszystko w jedną kupę wyrzucając jako zepsute tylko zakalcio radosny jest kruche ciasteczko wesołe też gdyż jubilat postanowił że właśnie ich ciała jako całe z wielką chęcią pragnie zjeść
-
Osiem lat, to wystarczający wiek, na wybudowanie miasta dla lalek. Nazwę ją Atlantydą, bo to podobno tajemnica jakaś. Tak pomyślała niewielka Zuzia, pewnego uroczego dnia, kiedy to znalazła porzuconą, tyci szmaciankę w kształcie ludzika. Po wielu żmudnych przygotowaniach, do których zaangażowała okoliczne dzieci, budowa z pomocą innych rąk i głów, szła jej wyjątkowo sprawnie. Aczkolwiek to ona była głównym zarządzającym, w sensie co i jak ma wyglądać. Letnia,wakacyjna pogoda też służyła pomocą. Całkiem znośna, czasem fajna, a nawet raz po raz, super, dodawała wigoru. Altanka w ogrodzie, nieco nadgryziona zębem czasu, zawalona różnymi rupieciami i pająkami oraz obrośnięta, czym tylko natura mogła opleść, idealnie się do realizacji pomysłu nadawała. * No nie – mówi Zuzia sama do siebie. – Błękitnych włosów na tle nieba, w ogóle nie widać. Muszę założyć inne, lub zmienić tekturkę tłową z tyłu. Po chwili zastanowienia, ozdabia zieloną czupryną, głowę lalki. To w zasadzie koniec budowy. Gest, który uczyniła przed chwilą, miał być ostatnim, finałowym. W tym ważnym momencie, chciała być sama, chociaż nie wiedziała, dlaczego. Jutro mają przyjść wszystkie dzieci, co pomagały. A nawet części ich rodziców, by przeciąć wstęgę, którą wyżebrała od starszej pani, która ofiarowała jej ze swojego koka, mając teraz włosy w nieładzie. Leciwemu mężowi od tego widoku, fajka wypadła i spłoszyła domek żółwia, że aż smyrnął pod szafę. Nagle słyszy za sobą kroki. Ktoś wszedł do altanki. Przebiegła gęsia skórka strachowa, po dzieckowych plecach, bo może to jakiś straszny zbój lub morderca. Odwraca się. Nie. To nie żaden zbój. Gorzej. Upierdliwy, nieznośny kolega, który cały czas, przeszkadzał w budowie. Nie niszczył, ale życie uprzykrzał, głupim dogadywaniem. Nie tylko głównej dowodzącej. Pozostałym dzieciom też. Teraz też przyszedł, ubrany jak zwykle w kraciastą koszulę i z maską błazna śmiechowego na twarzy, by na koniec powiedzieć swoje, pragnąc wnerwić doszczętnie rezolutną Zuzię. –– Ej Zuś! W tym durnym mieście, jeszcze tylko studni brakuję, żebyś się mogła w niej utopić. Hłe Hłe. Bezrozumny topielec byłby z ciebie. Oślizgła żaba. Znajda, którą nawet bocian nie chciał. Kto to widział, budować takie pokraki z byle czego. No ale cóż. Jaka mierna projektantka, nie wiadomo skąd, taki mierny rezultat. Niedobry, nieobyty w empatii prowokator, ma nadzieję, że rozegra się fajna scenka, w której będzie miał sposobność, jeszcze bardziej podokuczać, nikczemnym zachowaniem. Nic z tego. Adresatka milczy, niczym przysłowiowa urna. A skoro tak, to po ostatniej kąśliwej uwadze, agresor psychiczny opuszcza altankę, zawiedziony. Zuzia rozgląda się po katach, coś tam grzebie i po godzinie, wychodzi. Miasto jest gotowe na uroczyste otwarcie. Niestety. Na drugi dzień nie ma żadnego otwarcia, bo jakiś zapewne miastowy kradziej, miasto skradł, bez pytania o zgodę, z dziada pradziada, właścicielki. Wściekła Ziuzia, patrzy wokół rozżalonymi, wrzącymi gałkami w oczodołach stresowych, aż w końcu normalne łzy dławią pożar, nieodżałowanej straty. Współczujące dzieci, głaszczą budowniczkę po drgającym z nerwów, owłosionym łebku. Nawet burmistrz, przytula częścią władzy, rozdygotane serduszko. Tyle pracy na nic. Przez jakiegoś palanta – wpada w roztropną konkluzję Zuzia. Po usilnych poszukiwaniach, miasto nie zostaje odnalezione i jak z bicza strzelił, mija około: wiele, wiele lat. * –– Sąsiadko, słyszałaś? –– Wiem, ale nic nie wiem. Mówże prędko. –– Świeżo upieczonego męża, od tej naszej cudacznej, znaleziono. Podobno stoczył się na dno i popełnił samobójstwo. –– Wiadomo… młodzi… od tej? –– Tak. Kilka miesięcy po ślubie. Ludzie gadają, że coś go dręczyło. Ją też. –– Co niby? –– A bo ja to wiem. Nie jestem wcibicka, jak to niektóre. –– Podobno jakąś makietę znaleziono –– dodaje trzecia sąsiadka. –– A tak. Tego miasta sprzed dwudziestu lat, co ją Atlantydą nazwała. Pamiętasz? –– Coś jarzę. No i… –– Na środku rynku… –– Jakim rynku? –– No tym, na makiecie... stoi studnia. Taka jak u nas. A wewnątrz znaleziono szmacianego ludzika. –– Też coś słyszałam –– dosławia czwarta kuma. –– Gadają, że w kraciastej koszuli. –– No i co z tego? Mało naszych tak przyodzianych. –– E tam… nie wiadomo. Deszcz barwy rozmoczył. * Ośmioletnia Córka Zuzi, co już nigdy ojca nie zazna, wpada na wspaniały, budowniczy pomysł. Ma tylko pewien problem...
-
Erotyczne Jedzonka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Marek.zak1 Marek.zak1↔Dzięki:)↔Ano właśnie też:) Nie mogłem ciurkiem, co na myśli, bo i tak nie napisałbym wszystkich. Bym słowa nadal, na stronie układał...:)↔Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔ To fajnie, że inaczej nie można, żym zadaniu sprostał:)↔Pozdrawiam:) -
Przerwana Piosenka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota Ilona Rutkowska / Sylwester_Lasota:)↔Dzięki:) Wierzę, że tak. Nie mogę inaczej, bo bym zdradził swoją tożsamość:))↔Pozdrawiam:) -
Bezhoryzont Sześcianu
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Michail Michail↔Dzięki:)↔Uwagi Twe, zapewne gramatycznie słuszne, ale jednak zostanę, przy swoich, nie zdradzając tożsamości swej:)↔Jedynie 2x przezroczystość, nieświadomie. Poprawiłem. Czasami dziwne zdania, pasują do dziwności sytuacji. Nie odstają:))↔Pozdrawiam:) -
czekolada ta tabliczka ciastko gniecie ściska maca gdzie jest... taca bo tam leży rura z kremem nie chce innej za cholerę a więc gorzkie lico smutne pragnie wetknąć kostkę w dziurkę i tak w tył i w przód i zwrotnie szczekoladzić ją sromotnie miękka żwawa z glancem szneka jakoś nie chce dłużej czekać i nadziewa się na bułkę lukrem zasłać chrupką skórkę a zaś bułka z gładkim makiem siada na niej swym okrakiem a tam mały pączek w kącie pragnie smyrnąć dziś szarlotkę ale placek z rabarbarem on ogłady nie ma wcale choć murzynek jego luba syczy kremem bo się wkurza przeszarloczyć chciałby mus wejść w szarlotkę poczuć chuć aż się wnerwia słuszny lukier bezeceństwa tu jest bukiet nawet sucha kromka chleba srogo dupką dziś spoziera lecz szarlotce co się zowie zwykły placek nie jest w głowie nie ten poziom tyś wypieku mej miłości nie oczekuj ze społecznych jesteś nizin ja kruszonką sięgam wyżej aż karmelki i landrynki mordoklejki całkiem nowe podnieciła ta wypowiedź posklejały je andruty wspólnie liżą słodkie dupy nawet suchy rogal całkiem marmoladę zaraz capnie i wydusi z niej krzywizną miłość dosie lepką czystą lecz za pewny był to plan dostał kosza wewnątrz wpadł a tabliczka czekolady kolorowy maca maczek bo ponętnie i rozkosznie jej sreberko czule drapie * aż tu nagle kromka stara sfrustrowana ale jara weszła wszędzie radę dała i poczuła się znów cudnie choć zrobiła wokół burdel
-
Idę przed siebie. Słońce świeci z tyłu... i nagle zauważam, że zgubiłem swój cień. Cały czas pełznął przede mną, a teraz go nie ma. Jest mi nieswojo. W czasie poszukiwań czuję przez chwilę potworny, przytłaczający ból. Prawie nie mogę oddychać. Na pocieszenie odnajduję na jezdni zgubę. Leży i narzeka: –– Walec po mnie przejechał. Jak mogłeś mnie tak zostawić. –– To ty zniknąłeś. Na domiar złego czułem twój ból? –– Też czułem swój. –– Znowu jestem twoim początkiem. Wybaczam i rzucam na ciebie kamień. Bolało? –– Nie. –– Mnie też nie. Wracajmy. Wszystko zakończyło się pomyślnie. Tylko co rozpoczęło? Słońce z przodu… i cień z przodu.
-
kartka psychiki zgięta jak wiatrem drzewostan paznokciem losu przejechana doduszona * chociaż teraz niby gładka trwały ślad pozostał