Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. delikatna poświata czystość sterylna przytula lśnieniem tajemnicy jeszcze z nami wirtualna nitka pulsuje odliczanie nie pozwala wylogować z więzów czasu tu i teraz dławi złudzeniem na zewnątrz noc uśpione miasto tu niby dzień blisko nieba w świetle miniaturowych neonów cichych odgłosów pozytywka nadziei z piosenką która pyta co dalej nagle ostatnia nuta podłużny jednostajny dźwięk likwidacja konta przeciwległy koniec początkowego płaczu i wszystkiego co pomiędzy * to tylko przerwa w transmisji
  2. Możliwe, że ów tekst już tu jest. Ale może pod innym tytułem? ---------------------------- Góry tego roku wyglądają tak samo jak w poprzednim. Niestety. To bardzo mylące stwierdzenie. Jak się miało okazać, nie dla wszystkich. ∧?∧ To mój pierwszy wypad. Mam dużo szczęścia. Wczoraj pogoda nie dopisywała i nie miałem pewności, czy podejmie wędrówkę. Dzisiaj pięknie i słonecznie. Wymarzone warunki do realizacji marzenia. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że wszystko może ulec zmianie, w najmniej spodziewanych okolicznościach. Poczytałem odpowiednie książki i wiem, że góry mają to do siebie, że potrafią zaskakiwać, niczym kobieta na wierzchołku psychiki. Wierzę jednak, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zdobędę upragniony szczyt. Mam odpowiedni ekwipunek z niezbędnymi rzeczami i pewność siebie w sobie. Przeszedłem już spory kawałek. Niestrudzenie i ochoczo. Mijam różnych turystów, wszystkim mówiąc: cześć. Spozieram na błękit nieba i pierzaste chmurki. Ponadto widzę dwie kozice i bace w oddali. Napakowany dobrymi myślami, kroczę raźno przed siebie. Z oddali słyszę dziwny, delikatny odgłos. Nie potrafię określić skąd dobiega. Po chwili ów szczegół, wylatuje z głowy, błądząc pośród skał niczym pijany świstak. Mija trochę czasu. Odczuwam pierwsze dolegliwości uciążliwej drogi. To w końcu pierwszy marsz, po kamieniach i krzywych drogach. Do tej pory nie miałem z tym problemu. Takich przeciwnych ścieżek, los przede mną nie układał. Słońce nadal bystro świeci, muskane białymi barankami. Szybują leniwie nad wierzchołkami. Pierzaste zeppeliny, na tle błękitnej przestrzeni, której tutaj nie brakuje, gdzie wielki człowiek, jest takim małym. Widok zapiera widok w piersiach. Podziwiać piękno, to jeszcze potrafię. Pełen wiary w przyszłość, ponownie słyszę cichy szelest. Pojawia się i znika nie wiadomo skąd. Mam nawet wrażenie, że jestem obserwowany. Olewam to. Jakieś zwidy umysłu i tyle. Wystarczy pomyśleć racjonalnie. Wędruję po dość szerokim szlaku. Z jednej strony zbocze góry, a z drugiej nic. Kciuki z lekka obtarte, wsunięte pod szelki od plecaka, sylwetka przygarbiona, lecz pełna nadziei, gdyż wierzchołek już niedaleko widoczny. Nawet zaczynam wesoło pogwizdywać, ale szybko milknę, bo wyczytałem w książce, że w górach to zła wróżba. A może chodziło o jacht? Nie mam pewności. Tak czy siak, wolę myśleć na ulubioną melodię. Tego przeznaczenie nie usłyszy. Czy aby na pewno? Na mgnienie oka, przypominam sobie pewien szczegół ze swojego życia. Jednak owe wspomnienie, szybko wybiega z umysłu, niczym przestraszona kozica. Widzę turystę przed sobą. Ponownie kłaniam się pięknie i pozdrawiam odpowiednio. Ten robi to samo, zostawiając na pamiątkę, zanikające odgłosy stukania butów. Idę kawałek, niewiele myśląc, lecz po chwili, do uszu dobiega inny dźwięk. Też z tyłu. Szlak w tym miejscu jest dość szeroki. I tak samo jak jeszcze niedawno, z jednej strony zbocze góry, a z drugiej – nic. Nie wiem, co to może być. Tak na dobrą sprawę, jestem na tyle strachliwy, że boję się obejrzeć. Teraz już słyszę wyraźnie, jakby po prawej stronie, coś z tyłu szurało na zboczu. Dźwięk coraz głośniejszy i bliższy, robi się jeszcze głośniejszym i bliższym. Powtórnie widzę innego turystę. Nie mówi nawet cześć. Ma inne myśli w głowie. Szum się nasila, niczym morskich bałwanów. Na domiar złego, słońce zakrywa ciemna chmura i wiatr przybiera na sile. To coś z tyłu jest o wiele bliżej. Zbyt blisko, by pozostać w niepewności. Czuje przeraźliwy chłód. Muszę się odwrócić i spojrzeć do tyłu. Zupełnie mnie zatyka. Kilka metrów przed sobą, widzę zakrwawiony przód śnieżnej lawiny. Czytałem o tym zjawisku, lecz ta jest inna. Na domiar złego te szkarłatne, brudno czerwone plamy. Groźnie faluje na boki, jakby gotowa do skoku. Wyraźnie dostrzegam, drgające nerwy pod pulsującym śniegiem. Sprawia wrażenie gęstej i ciężkiej. Jednak co chwila unosi przód, wychyla się w moim kierunku i wisi chwilę nade mną, by za moment, trochę się cofnąć i przyjąć poprzednią, przyczajoną pozycję. Dźwięki jakie wydaje, to jakby kompilacja wszystkich złowieszczych duchów gór. Mogę uciekać jedynie w kierunku wierzchołka. To jednak nic nie daje. Słyszę z tyłu, złowieszcze ocieranie o szlak. Znowu jest bliżej. Ściga mnie uparcie, lecz póki co nie robi krzywdy. Bawi się jak kot z myszką. Uciekam ile sił wystarcza, widząc przed sobą, ciemny, pulsujący cień. Czuje pierwsze płatki śniegu. Więcej i więcej, choć niebo znowu błękitne. Przystaję na chwile. Raz kozicy śmierć. Muszę odpocząć. I tak nie mam gdzie uciec. Spoglądam do tyłu ponownie. Widzę jak śnieżny potwór spada do przepaści, z odłamkami skał. Hałas jest przerażający. Mam teraz wolną drogę. Rezygnuję z dalszej wspinaczki. Nie zdobędę wierzchołka. Chce jak najszybciej wrócić do domu. Mam dziwne wrażenie, że biała zjawa, chciała ze mnie wyssać na światło dzienne, jakieś zapomniane wspomnienie. Słońce ma barwę krwi, a czerwone łzy, ściekają po ścianie horyzontu. Tak to w tej chwili widzę. Schodzę dość szybko. Pragnę jak najwcześniej opuścić te przeklęte góry. Dopiero teraz sobie uświadamiam, że mogłem przecież zginąć. Tylko dlaczego ten potwór, nie zepchnął mnie do przepaści. Przecież mógł to zrobić z łatwością. Wędruję szerokim szlakiem, między dwoma zboczami gór. Prawie że biegnę, na ile jeszcze sił wystarcza. Nie chce za szybko, bo mógłbym się przewrócić i uderzyć głową o jakąś skałę. Żywię obawy, że w końcu prześladowcę, szlag trafi na szlaku. Nagle gdzieś wysoko, dostrzegam białą plamę. Jest malutka, ale z każdą chwilą, większa. W pierwszej chwili wmawiam sobie, że to jakiś szybujący ptak. Niestety. Jednak powróciło, by znowu mnie gnębić. Zjeżdża z góry niczym morderczy anioł. Nie bardzo jest gdzie uciekać. To znaczy szybciej, niż teraz. Jeszcze nie wiem, jaka jest wielkość bestii, ale przypuszczam, że znacznie większa, niż poprzednio. Zwały śniegu suną po zboczu… i nagle zmieniają kierunek. Są na szlaku, kierując się w moją stronę. Mam odciętą drogę. Próbuje wchodzić wyżej, ale to coś, wspina się za mną. W końcu powracam na szlak. Bo cóż innego, mogę zrobić. To mi pozwala. Widzę białe, lecz mroczne myśli. Wielu spraw już nie zdążę załatwić. Pulsuje nade mną, a jednocześnie jestem wewnątrz. Ogromne, mroźne serce. Ze sklepienia kapią krople wrzącego śniegu. Drapieżnik, który za chwilę rozszarpie zdobycz. Zapewne po to stworzył kolistą ścianę wokół. Żebym miał pewność, że nie można uciec. Co prawda próbuję, ale powierzchnia, wbrew pozorom, jest twarda jak skały, po których biegłem. Odczuwam przeraźliwy chłód, że aż mi gorąco w płucach ze strachu. Wspominam schab w zamrażalniku. Raczej nie zdążę zjeść. Nagle słyszę w głowie, dziwne, chłodne dźwięki, niczym wilgotne cienie słów. No nie – myślę sobie. – Kupa myślącego śniegu, chce do mnie zagadać. A niby skąd wie, po jakiemu? Poliglota, czy co? Zupełnie mi odwala. Tym bardziej, że realność otoczenia, jakby rozmyta duszącą klaustrofobią, sprawia, że nie bardzo wiem, co jest grane na nerwach. Zimno jak cholera. Jedyny pewnik w tym chaosie. Najchętniej, bym leżał na ziemi i zasnął w mroźnej kołysce. Jednak ostatkami woli, pragnę jeszcze pożyć, zanim przeznaczenie, całkowicie ją zamrozi. Chociażby kilka chwil, aż nadejdzie ta ostatnia, która zablokuje jutro. Puki co, szelest wirujących płatków śniegu, formuje we mnie sens pytania. Dobiega do mnie, jakby się wygrzebał z zaspy. –– Pamiętasz zimę w waszym miasteczku? –– Kto pyta? –– A pamiętasz, co robiłeś dzieciom? –– Dzieciom? Kim ty jesteś? Czemu mnie więzisz? –– Przypomnij sobie. Chyba wiesz, że czasami złe szczegóły, mają wpływ na dalsze życie. Lubią wracać. Nie w formie zemsty, lecz nauki na przyszłość. –– Nauki? Kim do cholery jesteś? Wyjdź z mojej głowy, albo zabij. –– Wiesz, nawet wierzę, że wtedy o tym nie pomyślałeś. Miałeś po prostu zły dzień. Jak wiele innych. –– Zły dzień? O czym ty pierdzielisz? Nie widzisz, co się dzieje. Za chwilę będę soplem lodu. –– Czy wiesz, jak to wpłynęło na te dzieci. Co później przeżywały. Ile się napłakały. –– Napłakały? Przeżywały? Pytam ponownie. Kim jesteś? Dlaczego masz czelność, mieszać mi głowie? Niczego złego nie zrobiłem. –– Pomyśl. Była zima. Wiele dzieci, które błagały, żebyś tego nie robił. –– Cholera! To o to chodzi. O jakieś głupie dzieciaki. Wnerwiały mnie tą swoją zabawą i tyle. Przecież za chwile, mogły następne… –– Następne, też zniszczyłeś. –– I przez to ten cały cyrk przeżywam? Przecież nikogo nie zabiłem, nie okradłem, nie… –– Przeproś je za to. Ja to im przekażę. Wybaczą tobie. Znasz powiedzenie: poza krawędzią przebaczenia? Wtedy już nie ma odwrotu. –– Przeprosić? Za taką głupotę? Nigdy w życiu. To one powinny mnie przeprosić! Mnie! Rozumiesz? Działały mi na nerwy, jak mało kto. –– Bo ciebie nie miał kto nauczyć. Dlatego zazdrościłeś. Tak? –– Co ty chrzanisz! Brakuje ci piątej śnieżynki. Wynoś się z mojej głowy. Daj mi wreszcie święty spokój. –– Cały czas staram się dać. ∧?∧ Mroźne, zadaszone półwięzienie, w kształcie nie do końca złożonych modlących dłoni, gdyż pojawiło się jedyne wyjście, które zdaniem mym, nie stwarza optymistycznej prognozy na przyszłość. Dostrzegam turystów. Przechodzą przez ściany, idąc dalej. W ogóle mnie nie zauważają. Tylko mały chłopiec, kiwa na pożegnanie. Może dzieci potrafią dostrzec więcej. Czuję silny powiew wiatru. Stoję przylepiony do tylnej ściany. Tam gdzie zwieńczenie nadgarstków. Nie mogę uciec, albo raczej nie chcę. Przede mną jasna plama jedynego wyjścia. Widzę błękit nieba, wierzchołki gór oraz szybujące ptaki, ale jakieś to wszystko inne. Poza pojmowaniem. Malutki wobec ogromu, wypychany przez mroźne dłonie na zewnątrz, poza krawędź zrozumienia... wiem gdzie jestem, ale nie wiem, gdzie będę.
  3. z krwawego kanionu wyjmujesz ostrze nerwowo kapie czerwienią ból topnieje połać lodu na wrzątku zardzewiała przeszłość wyparta balsamiczne płatki dekorują stabilne dno trampolina nieczynna nie spadasz ale też nie wzlatujesz * wciąż powraca doskwiera dołuje nie chce zniknąć pomimo że na dłoni cień brzytwy tylko
  4. @puszczyk Puszczyku↔Dzięki:)↔Z długością cieni, to różnie. Nie wszystko zależy jeno od wielkości góry. Jeszcze ważne, jaki ma układ ze Słońcem. Czy lśni wysoko, czy nisko→za:))↔Pozdrawiam:) @Gosława Gosława↔Dzięki:)↔Mnie czasami się nie podobają własne teksty, bom roztropny nieraz. Nie chce spocząć na laurach lub choćby, liściu bobkowatym:)) Też Pozdrawiam, jakom żyw jeszcze :))
  5. Ścieżki ludzkie różne są, lecz mecz dawno skończony. Wynik znany. Tylko dla nas, tu i teraz, wciąż za mgłą.
  6. Siedzi oparty o jabłonkę. Tęsknota rozszarpuje serce, które nie pamięta, za czym tęskni. Srebrne włosy oświetlone poświatą księżyca, są jaśniejszym punktem sytuacji. Słabo widoczne cienie niewielkich drzewek, jeszcze bardziej potęgują melancholijny nastrój. Delikatny wiatr pojawia się nagle. Oczy początkiem zaśnięcia, sklejają powieki. Krawędzią świadomości, słyszy niepokojący szelest. To pewnie jabłka spadają. Dźwięki na granicy snu i jawy. Gęsto utkany całun w mózgu, tłumi wspomnienia, lecz tęsknotę zostawił na wierzchu. Słyszy ciche kroki. Po chwili czuje czyiś oddech. Widzi ją. Poznaje. Częstuje go owocem. Tylko dlaczego ma taką cienką rękę. To nic. Ważne, że jest. Przytula gałązkę z jabłkiem do policzka.
  7. srebrzysta poświata uchyla drzwi do szarego świata blisko przepaści idzie człowiek ominął wiele drogowskazów by nie zgubić drogi podeszwy kołyszą wędrowcem tracą przyczepność gwiazdki śniegu siadają na oczach on na nicości chwytają go białe skrzydła podąża dalej wlokąc ciężar za sobą upada znowu wisi na rękach w prześwicie przeznaczenia dłonie spychają ciało na dno przepaści gdzie pośród stosu zwłok leży kolejne ciało anioła kikuty skrzydeł chłoną obraz strony księżyca
  8. Subtelny zapach przysiadł na płatkach odpadającej rdzy. Ugina ją lekko ciężarem życia. Cuchnące powietrze, nie może przebić tego typu zapory. Pozostawia jedynie trwały ślad, jaki robi palec wciśnięty w świeżo upieczony placek, lub miękkie, lepkie zwłoki. Pomieszczenie tak doskonale kwadratowe, że wszystko wewnątrz sprawia wrażenie kanciatych. Podłużne łóżeczko zrobione z delikatnych gałązek wikliny, stoi na podwyższeniu uplecionym z gęstych kawałków światła, dokładnie na punkcie przecięcia przekątnych. Wewnątrz spoczywa lalka. Ciało stworzone ze świeżych kwiatów, sklejonych złocistym miodem, nakryte przezroczystym lśnieniem snu, drga niespiesznie cichą poświatą świtu. Na obrzeżach prostokątnej plecionki, przysiadły pszczoły wyrzeźbione z wosku. Obok, na zardzewiałej ławce, siedzi biały szkielet ozdobiony różnorodnymi kulkami z kolorowego kleju nasączonego popiołem. Idealnie kuliste, nieskończenie powtarzalne w każdym kierunku. Z każdej wystają wskazówki zegara. Cała reszta mechanizmu schowana wewnątrz. Nieustannie słychać miarowe tykanie, niczym pulsowanie krwi, wśród suchych, oskórowanych gałązek Cztery ściany, częściowo zasłonięte siedzącymi, emitują nieznaczne prześwity bieli z ledwo odczuwalnym, drganiem wiatru. Postacie trzymają cukrowe świeczniki. Emitują czarne światło. Ciemne smugi szybują z wolna w różne strony. Minione oczy spoglądają do tyłu. Patrzą w głąb głowy. Z tyłu prześwitujący wizjer. Płaszcze z przezroczystej stali, ograniczają znacznie ruch. Krzesła stanowią obraz holograficzny. Nadzwyczaj wytrzymałe, z łatwością podtrzymują ciężar. Nie ugina obrazów. Wszechobecne lustra, odzwierciedlają po stokroć wszystko. Szkielet zdejmuje z siebie kolorowe ozdoby. Rzuca wysoko pod sklepienie. Niektóre tam zostają, przyczepione do sufitu. Inne spadają na podłogę. Każda postać chce złapać jak najwięcej. Stal robi się plastyczna. Umożliwia poruszanie. Kaleczą dłonie ostrymi sekundami, o srebrzyste skalpele wskazówek. Niektóre ranią z późno, by w przyszłości otrzymać wzmocnienie. Krew skapuje jednostajnie w rytm tykania zegarów. Kleisty czas, póki co przylepiony do jego upływu, nie ma zamiaru pożegnać domku przemijania. Z łóżeczka wstaje kwiatowa lalka. Kropelki miodu spływają po słodkich płatkach. Wirują wśród lepkich cząstek, a te z kolei przytulają krągłe ciała do smug ciemnego światła. Całość przypomina leżącą choinkę. Postacie nie gaszą świeczników. Jeszcze mają nadzieję, że ciemność zdąży im przypomnieć, jak bardzo może być jasno, a światło wyjaśni chociaż cząstkę tajemnicy mroku. Gęsty zapach sączy woń wokół kwadratowej sali, niczym stado symfonicznych obrazków, wziętych z wystawy na łące. Szkielet teraz przezroczysty, a krzesła nabierają nowych stabilnych cech. Pod sklepieniem, kulki obleczone błękitem, za chwilę będą białe. Nie muszą już spadać, by zmienić swój sens. Z lalki startują niektóre kwiaty. Szybują w okowach rozłożystych przekątnych. Przelatują nad centralnym punktem, by wylądować na woskowych rzeźbach. Wytapiają kształty życia na podobieństwo pszczół. Miodu nie muszą zbierać. Był tu od zawsze. Tak samo jak postacie, szkielet i cokolwiek jeszcze, z których zniknął popiół. Pochłonęło go sklepienie, będące zwieńczeniem grudek czasu, gdzie każda jest mniejsza od poprzedniej. Lecz czuć jeszcze rozkład. Tak zupełnie nie zniknął. Rozkład czego? Ściany teraz na pół przezroczyste. Posmarowane białym lukrem mgły. Za nimi majaczą jakieś kształty. W sklepieniu pojawia się otwór. Ogromne oko spogląda z góry, lecz tylko na chwilę. Zostaje okrągły cień. Kropla kryształowo czystej wody, spada na skrzyżowanie przekątnych, rozbryzgując ciało, na wszystkie możliwe strony. Krzesełka pustoszeją. Obrazy znikają. Kwadrat jednoczy się z kołem o tym samym polu, a dowolne kąty, podzielone na trzy równe części promieniami światła, pulsują możliwością. Łóżeczko też opustoszało. Lalka szybuje wysoko, pod samo sklepienie, niesiona zwierciadlanym podmuchem i wiecznie powtarzanym oddechem echa. Urzeczona widokiem, spogląda przez poziome okno. Pomimo, że z większym zrozumieniem (o wiele dalej, oraz niewątpliwe wyraźniej, widzi wokół całe połacie sześcianów), to i tak nie pojmuje całości, bez względu na to, w którą stronę patrzy. Jakby widok miał amputowany horyzont.
  9. @Leszczym Leszczym↔Tak kiedyś zacząłem pisać ciąg myśli, ale nie chciałem przesadzić w ilości:)) Pozdrawiam:)
  10. @Annuszka Annuszka↔Dzięki:)↔No przecie nie można, takim płochym ludziem być:))↔Pozdrawiam:))
  11. Twój ślad błądzi wciąż przy mnie. Kolejny już raz pytam niebo o sens. Jeśli możesz to proszę powiedz, gdzie naprawdę jesteś. Chyba nie wątpisz, że są chwile w których próbuję cię odnaleźć. Wiem, to przecież niewykonalne. Tak dosłownie. Gdzie twój świat. Skąd mam to wiedzieć. Wybacz. Ja tylko tak. Chyba mnie znasz na wylot. Czasem pytam za dużo a innym razem olewam co ważne, parodią sensu namiastek. Tak bardzo chciałbym cię zrozumieć nie bacząc na to, czym obdarzył mnie los. Wcale nie gniewam się na ciebie. Nie potrafię nawet, lecz czasami trudno jak cholera, więc proszę powiedz gdzie te twoje niebo, w zwątpieniu chwil. Wiem, że nie dźwigam więcej niż mogę unieść. Chcę wierzyć, że każdy ma swój ciężar, dopasowany do możliwości. Rozumiem to, ale czasami tak po prostu brakuje zwykłych ludzkich sił. Póki co, zdarza się ciemność w środku dnia. Dlaczego każesz mi błądzić. Po omacku natrafiać na to, co rujnuje umysł niczym żelazna kula, ściany samotnego domu. Czy mam życie zostawić, uciec sobie stąd? Tylko dokąd, skoro nawet śmierć tego nie zapewnia. Tak się nie da. Zniknąć zupełnie. Tu i tam. Absolutnie. Jeżeli mnie słyszysz to musisz przyznać, że w tej kwestii nie miałem wolnej woli. Taka niestety prawda. Nie mogłem zdecydować przed swoim narodzeniem, czy chcę zaistnieć na tym świecie. Takim a nie innym. A może jednak podjąłem decyzję w jakiś niepojęty sposób, tylko nie jest mi dane o tym pamiętać. Myślę czasami poprzez pryzmat cierniowych marzeń. W tej krainie mego snu, chcę uwierzyć, że wydarzy się cud. A z drugiej strony widzę w zwierciadle nadziei cień, taki prawdziwy, że aż oczy bolą mnie. Czy bywa tak, że to co zasłania światło, jest ważniejsze od blasku, który może oślepić. Dręczą myśli te, czy to znowu nie sen. A jeśli nie? Czy ujrzę kiedyś świt poza zrozumieniem, lecz mimo wszystko pojmując gdzie jestem, dlaczego i jaki to ma sens? Nie tylko dla mojej świadomej tożsamości. Dla każdej. Jako myślącej odrobiny Universum. Takiej małej jak punkt.
  12. jesteś w ogrodzie błędnym obojętnym wzrokiem taksujesz sadzonki marzeń wypadało by podlać tylko czym susza w tobie choć jeszcze dna nie widać napluj chociaż własną plujką zawilgocisz zawsze jakiś wysiłek i co naiwniaku wierzysz że doceni spójrz a jednak wyrósł ładny kwiat jak marzenie zabierz ze sobą tu zwiędnie na popiół teraz jeszcze pachnie przejdź przez zamknięte drzwi we śnie wszystko jest możliwe dopóki się nie obudzisz
  13. Siedzę na nim nieruchomo, bo przez chwilę myślę i nie chcę, żeby mózg był rozproszony logistyką ciała. Przyduszony mną też w bezruchu. Różnica między nami taka, że ja mogę, a on nie może się poruszyć, z racji przynależnej tożsamości. Poza tym, to przerwa w konwersacji. Nie jestem wariatem. Nawet nie mam certyfikatu z tego tytułu. Chociaż niektórzy sądzą, że jednak mam, tylko nie wyjmuję na pokaz, by słoneczny kolor nie zmatowiał lub ktoś nie ukradł z zawiści. Na przykład tych dwóch, co przystanęło i zapytało: „Dlaczego pan rozmawiasz z samym sobą? ” Odrzekłem nie samotnie, tylko z naglącą irytacją w czeluściach strun głosowych, że nie sam ze sobą, tylko z Rowem Przydrożnym. R i P wypowiedziałem z dużych liter, przez szacunek dla podłużnego rozmówcy. Tylko ten jeden raz. Później będę nawijać z małej, żeby nie popadł w samouwielbienie. Po tym wspomnianym wyjaśnieniu, nie życzyli sobie lumpy jedne, kontynuacji rozmowy, tylko zabrali dupy w troki, bez pożegnalnych ozdób. Żeby chociaż środkowy palec pokazali w ramach gestu na rozstanie. Tacy niekulturalnie wychowani. Zgroza. Co za czubki czubate. Nawet – że mną – napisałem z kropką nad daszkiem. Tak mi nerwy popuściły. Ale jest edycja, to może poprawię. Żeby tak w życiu była, gdy potrzebna. –– Popuściły akurat na mnie –– słyszę rozmówcę nawiązującego rozmowę po przerwie. –– Nie dosyć, że mnie przygniatasz śmierdzącą dupą, to jeszcze przerwę robisz, jakbyś nie wiedział na czym siedzisz –– widzę wściekle buzujące kępki trawy. –– A ja tak lubię z tobą gadać. Wstydź się ludziu. –– Jesteś doprawdy upierdliwym rowem –– mówię filozoficznie, gdyż przed chwilą próbowałem myśleć i cwaniak ze mnie. -– Uważasz, że jak masz długość, to musisz mieć automatycznie: szerokość. Akurat. To nie takie proste w życiu. Postaw się na moim miejscu. –– Postaw? To już przechodzi wszelkie pojęcie. –– Gdzie, kochany rowie? Nie widzę. –– Boś durniejszy ode mnie. Żeby tak do rowu zagadać. Postaw się! –– dostrzegam pulsowanie kamienia na dnie, pełnym reprymendy. –– Dobrze, że dostrzegasz. Zaraz cię walnę, w ten głupi łeb człowieczy –– faktycznie, coraz bardziej wnerwiony. –– No dobra. Przyznaję. Poniosło mnie. Chyba się nie gniewasz, co? –– Oczywiście, że tak, ale póki co, gniewanie odstawiłem na poczną półkę, podwieszoną pod sklepieniem umysłu i przywiązałem sznurkami podświadomości oraz wstążkami z wyobraźni, żeby nie spadły, bo znowu musiałbym gniewnym być. –– Co z tobą? –– pyta rów, a ja wyczuwam autentyczną troskę w głosie. –– Aż tak pokrętnie, jeszcze nigdy nie gadałeś. Nawet narracje wtrącasz nie do swoich kwestii. Przecież rozmawiasz ze skromnym, przydrożnym wyżłobieniem. To czemuś taki spięty. Wyluzuj. Nie musisz mieć kompleksów lub się chwalić elokwencją. Nawet nie jestem melioracyjny. O kuźwa. Nawet nie jest melioracyjny. Tak nisko upadłem, siadając. No nie. Tym razem się wywyższam. W sumie fajny gościu. Taki zarośnięty w stronę horyzontu. Nie to co ja. Tylko pozazdrościć. Jego chyba coś gnębi. O cholera. Zaczyna padać deszcz, chociaż cebra nie widzę. To nic. Może rześka woda, ostudzi myśli, bo za bardzo skwierczą, niczym przypalane na masełku. Nadal leje i leje. Zacina na prawo Nadal zacina na prawo Muszę do niego zagadać, bo mnie okłamał. Swojego najlepszego przyjaciela. –– Widzę rowie, że teraz jesteś rzeką. –– Żadną rzeką –– wrzasnął zbulwersowanym nadbrzeżem. –– Nadal rowem, tyle że wilgotnym. –– Akurat wierzę. A z rzeką to jeszcze nie rozmawiałem. Nie umiem rzecznego. I nie wiem, czy chcę umieć. Ocyganiłeś mnie. Jednak jesteś rowem melioracyjnym. –– Jakim melioracyjnym. Pogięło cię? Przydrożnym, żeby samochody nie buszowały na polu. –– Głupiś. Jak się rozpędzi, to przefrunie. –– A właśnie, że tyś głupi. Mam dużo drzew cieci, na brzegu. Prawdopodobieństwo, że przeleci nad... ale przestańmy gadać o głupstwach. Tęsknię. –– Ty? A za czym może tęsknić rów? –– No jak to za czym? Tyle rozmyślałeś, a drzwi mądrości zaryglowane masz. Tęsknię za Rówenią. –– Aaa… za tą po drugiej strony jezdni. Nie mogłeś od razu przejść do użalania? Przecież ona już dawno leży obok ciebie. Stykacie się. O… tam dalej. Nawet przerwy nie widać. Jesteście jednym rowem. –– Przeskoczyła? Przypełzła? –– Czy ja wiem. Może. W naszej sytuacji, wszystko możliwe. –– Hmm. –– To rowy umieją hymhać? Kuźwa. Jest mi jego doprawdy żal. Tyle czasu są razem, a on nawet o tym nie wie. Chyba deszcz wszystko zakrył. –– Kochany rowie. Poczekajmy, aż wyschniecie. Wtedy zobaczysz jej dno i uwierzysz. –– Dno? Co mi durniu wmawiasz. Że tak nisko upadła? To z ciebie wariat, bo ze mną rozmawiasz. –– Spoko. To nic złego. Dno jest tożsamością rowu, a moje dno, to już niekoniecznie… to znaczy… tego tam. –– Znowu mi tu sraczysz filozofią? –– Żebyś wiedział. Szkoda, że nie rozmawiam z górą. Wystaje i widzi szerzej. –– Też jestem górą, tyle że do wewnątrz. –– Taa. Wstaję rozżalony i zaczynam odchodzić. Miałem nadzieję na terapeutyczną pogawędkę, a czego się doczekałem. Mam gdzieś, że przestało padać i woda szybko paruje. Zostawiam bezczelnego konwersanta. Niech teraz dogaduje drugiej połowie rowu. Tej swojej tam Przecież nie będę siedział i podsłuchiwał, jak na siebie nacierają. Może i jestem wariatem, ale pełnym kultury i obycia. Chociaż już mi przechodzi. Kiwam na pożegnanie, krzycząc: –– Tylko nigdzie nie odchodźcie. Jutro przyjdę was zaręczyć. –– Dręczyć? –– Z a r ę c z y ć. –– A, to fajnie. Będziemy czekać. Te okrągłe betonki mogą służyć za obrączki. Dziś prawdziwych wariatów, na kilku źdźbłach trawy, policzyć. Mieliśmy farta. –– Dzięki, lecz płakać wzruszony nie będę, bo później wyschniecie. –– Nam już teraz nawet deszcz nie straszny. I burze. I błyskawice. I pioruny. –– Cieszę się. Do zobaczenia. ** –– Kochanie. Rzuć okiem przez okno. –– Rzuciłem, złotko me. –– To zapewne widzisz naszego synka. Co tam robi taki przykucnięty? Wołałam na obiad, a on ani myśli przyjść. Chyba mnie nie słyszy. –– Kopie rowek łopatką. –– Aaa… to nie może na chwilę przestać. –– Hmm… pójdę z nim pogadać.
  14. @puszczyk Puszczyku↔Dzięki:)↔Ano. Różnie z mym pisaniem. Nie lubię "ramek''↔Pozdrawiam:) @Gosława Gosława↔Dzięki:)↔To miło mi, że bardzo. A nawet↔gdyby bez bardzo↔to też:)) Pozdrawiam:) @Pi_ "3,1415..."↔Dzięki:)↔Czasami chaos pasuje do treści. Życie też chaos. Lub bywa owym:)) Pozdrawiam:)
  15. Chaos sylabiczno-rytmiczny, zamierzony. Takie "równe zwrotki" nie wirowały by z treścią:) Trochę zmieniłem zakończenie. Nie pesymistyczne. Każdego to czeka. --------------------------------------- wszystkie chwile jak piasku ziarenka a te szczególne chcesz zapamiętać owijasz tańcem zdobisz wspomnieniem pod niebem chmurnym lecz nie dla ciebie wirujesz w sukience z liści utkanej w butach dziurawych do samej ziemi a każde ślady co tam zostawiasz wiatr w fajne myśli wnet je zamieni twoja czapeczka cała w stokrotkach gdyby padało żebyś nie zmokła lecz nie przejmujesz się głupim deszczem choć nie masz pojęcia czym by tu jeszcze wiatr unosi ciebie nad łąką szybujesz wirujesz śpiewasz piosenkę lecisz z bocianem klekocze też pięknie kiwasz nagle maleńkiej żabce nie musisz się martwić on cię nie capnie tyś wariatką szumią gdzieś wierzby słyszysz nie widzisz fruniesz pod słońce zazdroszczą tobie bo są płaczące lądujesz nagle z gracją bo umiesz przy drogowskazie spróchniały kierunek męczysz się bardzo gdy znosisz drewienka nawet sukienka twoja dziś stęka klecisz drogowskaz z radością od nowa żebyś wiedziała gdzie powędrować * tam w dali cmentarz i grób skromny w kwiatach a na tablicy sentencja taka: wszystkie chwile jak piasku ziarenka a te szczególne chcesz zapamiętać
  16. To prawda. Trudno ukryć ów fakt. Jestem tępym ołówkiem. Niezaprzeczalnie. Spłaszczona, grafitowa główka, ledwo wystaje poza dolne obrzeże drewnianego stożka. Mam z tego powodu lekko przechlapane. Ostatnio na ten przykład, trysnęło atramentem. Niby omyłkowo, lecz akurat w moim kierunku. Coś na kształt zeppelina z anoreksją, nasikało na ledwo widoczny czubek. Durne wieczne pióro. Wyobraża sobie, że będzie wiecznie drapać biel. Nawet poza horyzont piórnika, a zaś biurka. Właściwie nie mam pretensji. Spojrzało, oszacowało i podjęło prześmiewczą decyzję, zgodną z stanem faktycznym, dosadnie widzianym. Nie dziwię się, że akurat taką. Wyglądam jak wyglądam. A czym zdecydowało? Jak zwykle. Rozdziawioną stalówką z sarkastycznym błyskiem, na chropowatej gładkości. Jest jeszcze linijka. Ta cały czas napierdala o tej koślawej, okrągłej dziurce, pustej w środku. Wychwala otworek, poza swoją miarę. Nie rozumiem, jak się można zachwycać czymś, co do mierzenia, nie jest w ogóle potrzebne. Mam jeszcze wesoło na smutno z niekształtną gumką. Z nią to wszyscy mają. Wciąż narzeka i często się maże. Nie tylko siebie. Wszystkich nas, bo rysować nie mogę, a coś musi. Cyrkiel omija szerokim łukiem. No właśnie. Cyrkiel ciągle rozwarty, jakby chuć w kącie dyndała pomiędzy. Rysuje w kółko, kółka. Naiwnie wierzy, że w końcu kwadrat mu wyjdzie. Akurat. Ale co mi tam. Nie będę robił z niego sieroty i odbierał matkę głupich. Jemu to rysika wystarczy na długo. Kiedyś jak spał po kolejnym kółeczku, chciałem wyszarpnąć rysik z metalowego zgryzu ryjka, swój wypluć i w pustą dziurkę włożyć jego, ale mnie dziabnął przez sen nieśpiącym ochroniarzem, to znaczy: szpikulcem, w ściankę podłużnego sześcianu. No i temperówka. Miałem z nią najwięcej wspólnego. Do dziś. Teraz coś ją napadło i stoi wciąż na sztorc. Dlatego jestem taki tępy. Udostępnić dziurki nie chce. Wiem, kiedyś postąpiłem jak ostatni… no powiedzmy, przedostatni cham i naskarżyłem na nią piórnikowi. Powiedziałem, że ona po to jest, żeby mógł w nią wejść. Że to taka jej tożsamość. A on nawet nie raczył odpowiedzieć, tylko mnie walnął drewnianym bokiem, aż odskoczyłem na ostrze cyrkla. Teraz mnie szpecą dwie widoczne bliznoślady. A zestrugać nie ma czym. Dzisiaj usłyszałem głos Wielkiego Rysownika. To znaczy nie bezpośrednio. Mówił do nich, a oni powtarzali. Tacy byli przejęci. Możecie temu zaradzić. Proście, a będzie wam dane. To wyjdzie ogółowi na dobre. Więcej nie zrozumiałem, bo doznałem wizji. Ciekawe, czy się spełni. Wszyscy na mnie dziwnie patrzą. Otaczają z możliwych stron. Cyrkiel, linijka, gumka, nawet piórnik coraz bliżej. Mam złe przeczucie… o cholera… nie takie złe. Słyszę wielkie bum! To temperówka leży poziomo, z wywaloną na zewnątrz czeluścią dziurki. Aż mi grafit wewnątrz pęcznieje i robi się twardszy niż jest. Łapią mnie za długość i wtykają czubek, w powabną, stożkową czeluść, gdzie czeka na mnie pieszczotliwe ostrze. Po chwili wiruję jak wariat. Balsam doznań wszelakich. A oni jeszcze pomagają kręcić. Drewniane obrzeże rysika cofa się do tyłu, a ten wychodzi na zewnątrz. Cały goły i szary. Odsłonięty doszczętnie. A najważniejsze, że nie pęka. Ponadto, schodzą ze mnie cienkie, kręcone wstążeczki. Muskają, pieszczą, skrzypią, aż w końcu… jestem ostry na końcu i zostaję wyciągnięty. Niestety. Nie jest mi dane nacieszyć się wyostrzeniem. Łapią mnie i coś mną piszą, na łanie białej kartki. Niby to moje przeznaczenie, ale nie mogli to piórem pisać lub drugą osobowością cyrkla? Widocznie Wielki Rysownik, dał im takie wytyczne. O cholera. Jak fajnie. Znowu jestem w temperówce. Widocznie mnie stępili. Ponownie wyciągają na zewnątrz. Piszą na kolejnej kartce. I znowu to samo. Wewnątrz. Na zewnątrz. I tak na przemian. No nie. Co za dużo, to nie grafitowo. Ledwo zipię. Już mnie prawie nie ma. Króciutki jestem. Ostatkiem sił – bo wreszcie mam czas – czytam, co tam za prośby mną nabazgrali, na wielkiej ilości kartek: O Wielki Rysowniku. Okaż nam łaskę. Zrób coś z naszym ołówkiem. Nie chcemy mieć tępego, tylko zaostrzonego. Obiecałeś, że wtedy wszystko ulegnie poprawie. Nawet wspólne waśnie, takie czy inne. Zatem spraw, żeby zawsze miał ostry czubek. Hmm – myślę sobie – chyba coś poszło nie tak… zresztą nieważne. Nie mój problem. Może to i lepiej. Jestem co prawda, kupą drewnianych ścinek z grafitową posypką, ale na pewno nie… tępym ołówkiem.
  17. Lub↔Dziecięca Wyliczanka. Dla kontrastu. ----------------------------- on na cmentarz poszedł w ciszę gdzieś na grób gdzieś na grób lecz mu nagle z ziemi wyszedł śpiący trup śpiący trup raz dwa trzy raz dwa trzy trupem będziesz dzisiaj ty tak przestraszył się biedaczek że aż zbladł że aż zbladł i ze strachu zrobił w gacie bo się bał bo się bał raz dwa trzy raz dwa trzy obesrańcem będziesz ty a nieboszczyk ten lunatyk wrzasnął ło wrzasnął ło przybiegł grabarz by w zaświaty włożyć go włożyć go raz dwa trzy raz dwa trzy dziś grabarzem będziesz ty już pan kopacz walnął w czaszkę w trumnę wejdź w trumnę wejdź lecz pomylił się on strasznie nie ta łeb nie ta łeb raz dwa trzy raz dwa trzy pomylonym będziesz ty ten co dziś na cmentarz przyszedł marzeń miał marzeń miał lecz bez bani trudne życie tak czy siak tak czy siak raz dwa trzy raz dwa trzy dziś bez głowy będziesz ty aż mu z karku czerwień sika siku sik siku sik cóż poradzić nie oddycha zezwłok być zezwłok być raz dwa trzy raz dwa trzy dziś zezwłokiem będziesz ty ej grabarzu nasz kolega leży już leży już nie chce marzyć nie chce biegać włóż go tu włóż go tu raz dwa trzy raz dwa trzy w grobie marzeń będziesz ty zewsząd słychać gromkie brawa to był żart to był żart a kurtyna już opada idźmy spać idźmy spać raz dwa trzy raz dwa trzy dzisiaj światło gasisz ty •••••••••••••••••••••••••••••••• Inna wersja, z rytmicznym i dosadnym powtarzaniem „tłuściochów.” Chóralnie! •••••••••••••••••••••••••••••••• on na cmentarz poszedł w ciszę gdzieś na grób grób grób grób lecz mu nagle z ziemi wyszedł śpiący trup trup trup trup raz dwa trzy trzy trzy trzy trupem będziesz dzisiaj ty itd..
  18. @Sennek Sennek↔Akurat jestem, więc Dzięki:)↔Pierwszą wersję widziałem i czytałem książkę. Drugiej nie widziałem. Skorzystam z informacji:)↔Pozdrawiam:)
  19. @Frypciak Frypciak↔Dzięki:))↔Trochę późna odpowiedź, ale zawsze:) To był tekst, na zadany temat:))↔Chciałem trochę nietypowo:))↔Pozdrawiam:)
  20. Rodzice dopiero dzisiaj opowiedzieli, jak to było na początku w naszej osadzie, kiedy to się zaczęło. Że po jakimś czasie zdecydowano o wyznaczeniu dodatkowego terenu, w najładniejszym z możliwych miejsc. Obsadzono wokół owocowymi drzewkami. Nie zmarniały. Są tam nadal. Pamiętam pierwsze dziecko, z którym miałam styczność. Nie chciałabym mówić o szczegółach, bo to dla mnie bolesne, ale miało pewne cechy, które w miarę dorastania, były bardziej widoczne i mniej ludzkie. U jednych wcześniej, u innych później. Rodzice kochali jak umieli, chociaż w pierwszej fazie miłości, wzbudzało wstręt i obrzydzenie. A może cały czas. Tego nie wiem. Takich dzieci rodziło się coraz więcej. Zdrowych też oczywiście. Te unikały zabaw z odmieńcami. Ja zresztą też. Do dzisiaj mnie sumienie dręczy. Dopiero po jakimś czasie przyzwyczajenia, sytuacja uległa zmianie. Z reguły bardzo wesołe i pomocne, u większości wzbudzały sympatię, chociaż zapewne życia łatwego nie miały. Może właśnie dlatego i prawie bez słowa sprzeciwu, przeznaczono kawałek ziemi, na szczególnie ozdobny cmentarz, gdyż dość szybko umierały. Przeważnie między siódmym, a dziesiątym rokiem życia. Chociaż zdarzają się wyjątki, które żyją dłużej. Teraz już tyle grobów, że pomału trzeba myśleć o powiększeniu terenu, ale tylko w jedną stronę. W kierunku wschodu słońca, gdyż cała reszta, jak wspomniałam, otoczona jest jabłonkami, a na każdym grobie, podobizna owada z jakim dziecko było związane. Niektóre rysunki są koślawe i trudno rozpoznawalne. Nie każdy ma odpowiedni talent. Czasami się zastanawiam, dlaczego owadów, a nie podobizny dzieci? Muszę kiedyś rodziców zapytać, ale ogólnie mało pytam. Duszę w sobie wiele spraw i tak już zostanie. Dzisiaj właśnie jabłonki zakwitły blado różowo. Kwiaty na grobach także ślicznie wyglądają. Niektóre obrazki przytulają kwiaty. Wiele zależy od wiatru. Całość tworzy ładny, lecz zacieniony tęsknotą, specyficzny klimat. Tym bardziej, że dzisiaj pojawiły się nowe cienie. Nie tylko drzew i nasze. Całkiem malutkie, lecz bardzo żywotne. Od dłuższego czasu, raz w roku, nagle przylatują, by krążyć nisko nad cmentarzem. Jeszcze żaden z nas nie widział samego momentu pojawienia. Są ich setki, lub nawet tysiące. Niektórzy wierzą, że są to dusze zmarłych dzieci, lecz na każdą przypada pokaźna ilość owadów, a każdy symbolizuje jakiś dobry uczynek lub uśmiech, który ofiarowały innemu dziecku. Niektóre lądują nam na chwilę na rękach. Mamy je skierowane w stronę cmentarza, jakbyśmy chcieli dotknąć tajemnicy, poprzez którą wielu ma nadzieję, że właśnie na nim, przysiadła cząstka duszy ich dziecka. I nagle ta ciemna, lecz w naszych umysłach, jasna chmura, chowa się w kwitnących drzewach. Słychać jedynie głośny szum, kiedy ocierają skrzydełka o lśniące, delikatne płatki. Po jakimś czasie, wracamy do domu. Rano nie ma po nich żadnego śladu. Cisza i spokój. Jakby w ogóle ich nie było. Szczerze powiedziawszy, wielu jak co roku zaczyna wątpić, nie wiedząc za bardzo, co o tym myśleć. Przecież to może być zwykły zbieg okoliczności, że akurat w tym czasie tyle tutaj przylatuję. A może widzimy i odczuwamy coś, czego tak naprawdę nie ma? Ale żeby wszyscy w tym samym czasie? Chociaż ja nadal czuję na ręce, ślad chrabąszcza, co wczoraj wieczorem na niej usiadł. A później na dłoniach rodziców. Dodam na koniec, że stanowię jeden z niewielu wyjątków. Mam wrażenie, że żyję poza kres przeznaczenia, ale coś czuję, że już niedługo nowy grób zajmie obszar między jabłonkami. Cmentarz Owadów stanie się moim domem. A czy będę w tej… chmurze? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że mam chitynowy pancerz na grzbiecie. Byłyśmy bliźniaczkami.
  21. łat nie ma dziś białym odmieńcem być zgubiła czarne gdzie tam wcale czarna nie nasza jest zaprzepaściła białe aż kiedyś obcy przywędrował i rzekł o... krowa
  22. Co trzy głowy, to nie jedna – pomyślał banalnie Smok, aczkolwiek spłoszony nieco. Właśnie został przyprowadzony przed Wysoki Sąd. Mógłby oczywiście wszystkich spopielić, ziejąc wrzącym ogniem nienawiści, lecz tradycja to rzecz święta. Nie chce wychodzić przed przysłowiową orkiestrę. Tym bardziej przed kupkę popiołu. •<Wysoki Sąd>• –– Oskarżony Smoku. Jak zapewne się domyślasz, zostałeś słusznie skazany na karę ścięcia jednej głowy. Nie wymienię zbrodni, której się dopuściłeś, gdyż liczny tłum ciekawskich przybył i mogłoby dojść do linczu, niezgodnego z prawem. •<Obserwatorzy>• –– A komu by się chciało? Upał jak cholera. Sędzio, daj se luz! •<Wysoki Sąd>• –– Proszę o spokój, bo wszystkich wyproszę z sali. •<Obserwatorzy>• –– Z jakiej sali? Najpierw by trzeba, salą nas obudować. •<Narrator>• Zamieszanie jak diabli. Większe i większe. Każdy by chciał powiedzieć swoje. Aż oskarżone meritum sprawy, zaczyna być niecierpliwe, wydmuchując z nozdrzy dymne pierścionki. Więzów nie zrywa, lecz ma poczucie, że jest lekceważone przez Wymiar i całą resztę. •<Prokurator>• –– Też nie wspomnę, za co ta kara, skoro Wysoki Sąd zdecydował, że tak bezpieczniej dla oskarżonego i pozostałych. Lecz muszę niestety z przykrością poprzeć, stanowisko mojego kolegi Obrońcy, że powstał pewien problem natury prawnej, skoro jak wiadomo, wyroku sądu nikt nie jest władny zmienić. Otóż chodzi o to, że w akcie oskarżenia, nie jest jednoznacznie napisane, którą głowę mamy oskarżonemu ściąć, a ponadto nie jest zaznaczone, że można ot tak sobie, dowolną. A zatem rodzi się pytanie: którą? Prawą, lewą czy centralną. •<Narrator>• Tłum zawrzał jeszcze bardziej, gdyż całkiem fajnie i jeszcze ciekawiej się porobiło. Będzie o czym potomnym opowiadać. Pod warunkiem oczywiście, że rzeczony Smok, nie będzie miał w końcu w zadzie jakiejkolwiek tradycji i wszyscy przeżyją, do końca rozprawy. •<Obserwatorzy>• –– Wszystkie ściąć i basta. To przy okazji, ta właściwa spadnie! –– Głupiś. Na cholerą trzy głowy na zupę. Przecie wielkie. Jedna wystarczy. –– Najprościej Smoka zapytać, którą mu ściąć. Może wie, tylko milczy. Złośliwie sądowi utrudnia. –– Gdyby chciał utrudnić, to by go spłonął ogniem, dupku. –– Tylko nie dupku, bo łeb ci zetnę. •<Wysoki Sąd>• –– Spokój tam. Cisza. Bo wszystkich wyproszę… z pola. Oddaje głos Obrońcy. Proszę wreszcie coś powiedzieć. Bronić oskarżonego. Od tego pan tu jest. I proszę nie dłubać w nosie. Smok się gorąco podnieca! •<Obrońca>• –– Wysoki Sądzie. Popieram stanowisko rodaka z tłumu. Zapytam Smoka, którą głowę pragnie mieć ściętą. W końcu nie może narzekać. Jeszcze mu dwie zostaną. Jestem przekonany, że wskaże właściwą. Przecież znany jest z prawdomówności. Nigdy nie zjadł więcej nas, niż uprzednio zdeklarował. To chyba wszyscy przyznają? •<Obserwatorzy>• –– Taa… przyznajemy. Kłamać nie kłamie, tylko nie wiadomo, którą. •<Konwersacja między→Obrońcą a Smokiem>• –– Smoku! Nie glap się apetycznie na białe baranki, wysoko nad tobą, tylko patrz na mnie. Chciałbym ci zadać ważne pytanie. –– Obrońco! Jaja sobie robisz. Jestem tu cały czas. Chyba mnie wszyscy widzicie. Przecież nigdzie się nie chowam. Za duży jestem na takie numery. No dobra. O.K. Żeby było zgodnie z procedurą. Zadaj pytanie. •<Narrator>• Zgromadzeni tylko gęby pootwierali z ciekawości, jakby słuchali nie tym, co trzeba. Cisza taka, że nawet porykiwania innych smoków, z dali nie słychać. •<Konwersacja między→Obrońcą a Smokiem→c.d>• –– Drogi Smoku… no więc tak… którą głowę mamy tobie ściąć. –– Na pewno nie tą, którą zamierzam odpowiedzieć, bo wtedy nie odpowiem. Czy to jasne? –– A którą zamierzasz odpowiedzieć? Bo wtedy zostaną dwie do wyboru i będzie ci łatwiej podjąć decyzję. –– Problem polega na tym, że sam nie wiem, którą w tej chwili odpowiadam. Czy na ścięcie, czy drugą… lub środkową. Jestem trochę brzuchomówcą. Nie zawsze odpowiadam z głową. Rozumiesz? –– Nie bardzo Smoku. Ty coś kręcisz. Zyskujesz na czasie. Jeszcze sobie pomyślę, że żadnej nie chcesz mieć ściętej. –– A wiesz… hmm… że też na to nie wpadłem. •<Wysoki Sąd>• –– Oskarżony. Proszę odpowiadać jednoznacznie i nie kluczyć jak stado lecących gęsi. •<Smok>• –– Wysoki Sądzie! Jakich gęsi. Przecie wszystkie zjadłem… o cholera… miało się nie wydać. •<Obserwatorzy>• –– No nie! To zielone duże zjadło nasze gęsi. Ściąć mu wszystkie głowy, bo sam to zrobię, jak babcię i niektórych kocham. •<Wysoki Sąd>• –– Ani mi się waż. Tylko jedną i właściwą. Wy dwaj, proszę kontynuować. •<Dialog→Między Obrońcą a Smokiem→dalszy c.d>• –– Drogi Smoku. Proszę wreszcie odpowiedzieć jednoznacznie. Którą mamy ściąć. Prawą, lewą czy środkową? Miejmy to już za sobą. –– No nie. Muszę was wreszcie uświadomić, gdyż dosyć się już ubawiłem. Jesteście normalnie stadem baranów, podatnymi na sugestię. Posłuchajcie uważnie co wam powiem. Jestem rzadko spotykaną, odmianą Bezgłowego Smoka, z wielką siłą sugestii, wywołującą halucynację. Położę się na chwilę. Dotknijcie moich… głów. •<Narrator>• Ze zgromadzonych wyłania się jeden odważny. Podchodzi blisko oskarżonego… i nagle przechodzi przez głowy, jak przez duchy. Po chwili wszyscy biegają wokół smoka. Nawet nie myślą, że bez głów jest mniej groźny i by go można ubić… jednak nie. To smok co ma pysk w ogonie. Nim wszystko zjada i rzecze, co rzecze. Lecz akt oskarżenia, nie dotyczy… ogona, co jest głową. ••<Nie wiadomo→kto, co, gdzie i kiedy>•• –– Kochanie. Spójrz. Naszemu dziecku, z tym smoczkiem całkiem do twarzy. –– Taa… ale nigdy więcej nie łykajmy tych reklamowanych „halucynków.” –– Przyznasz jednak, że fajnie było. Szczególnie gdy się zaczął zmieniać i zmniejszać. –– Co tak ryczy na zewnątrz? –– Faktycznie. I gorąco jakoś.
  23. niupla babcia niupla dziadek razem niuplają obiadek przyszedł wnuczek mówi że on poniuplać także chce cienki szwagier je on mało lecz poniuplać by się zdało przestraszony córki zięć na niuplanie też ma chęć chwiejny wujek chociaż marnie o niuplaniu śpiewa arie nawet mrówce z motosiłą trochę niupków się zmieściło protoplasta ten z obrazu nie poniupla ani razu w ramkach biedny musi tkwić bez niuplania przyszło żyć już sąsiadka wszechwiedząca niupki w zupie nosem trąca niupla muszka tylko chwilę klapka świsła nie pożyje ktoś przypłynął łódką z lasu oj narobił ambarasu wiosła sprawne jadło czują niupki smaczne wydłubują a orkiestrze co przygrywa apetytu też nie zbywa * babcia dziadek ledwo dyszą morał oni wnet usłyszą bo bajeczkę kończę tą: głodni byli głodni są
  24. Żegnamy dzisiaj wielce czcigodnego, nieodżałowanego męża i ojca rodziny, niestety za życia niewątpliwie strachliwego, dzięki czemu jesteśmy tu, by złożyć ciało w grobie, by już bez żadnego lęku, powędrował do domu Pana. — Mamo. Ksiądz na mnie spojrzał jak diabeł! –– I słusznie, dziecko. Byłaś niegrzeczna. Mamusi też przykro. Obiecaj, że jak skołuję następnego tatusia, to nie będziesz taka pomysłowa. –– Lepiej nie obiecuj –– pokazuje na migi, grabarz. *~* Jakiś czas wcześniej. *~* Siedzę na ławce w parku, w połowie rozbudzony. Pomału mrok zapada, a na dodatek coś na drzewie kracze. Nagle słyszę za sobą złowieszcze szuranie. Przyznam, że nieco strachliwy ze mnie człowiek. Jestem sparaliżowany lepkimi szponami lęku. Wreszcie przezwyciężam fobię i spoglądam za siebie. A tam jest: nic. Dosłownie. Lecz za plecami, nadal słyszę niepokojące dźwięki. No to ponownie spoglądam za ławkę. I znowu nic, a szuranie, powtórnie słyszę z tyłu. Zaczynam z tego stresu i spanikowania, nawet dokładnie liczyć. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć… i ostatni. Faktycznie. Siódme poty na mnie wystąpiły. A na drzewie, nadal słyszę inną wersję krakania, czyli łabędzi śpiew. Bez względu na to, w którą stronę obrócę ciało, to szelest z tyłu. Dopiero teraz do mnie dociera, że od dłuższego czasu, wieje dość silny wiatr. Na domiar złego konary drzew, niczym trupie ręce, chcą mnie dosięgnąć, a szelest z tyłu przybiera na sile. ** — Ależ mamo. Ja tylko tatusiowi, kiedy zasnął na ławce, wiatraczek na długim kiju z tyłu doczepiła. Nawet jak zakładałam uprząż, to chrapać nie przestał. –– A mówiłam ci tyle razy, że tatuś dobry, lecz strachliwy jest. –– Skąd mogłam wiedzieć, że sobie włoży gałązkę do gardła, by nie słyszeć. –– Nową koszulę mu na prezent kupiłam. I po co? Pobrudził tylko. –– Mamo. Mogłaś powiedzieć. Bym zrezygnowała z żartu.
  25. Mama dzisiaj przyniosła łaciatego kotka. Jest taki uroczy, fajny i śmieszny. Powiedziała, że to prezent, dla małej, kochanej dziewczynki. – Czyli dla mnie? – pytam rozanielona. – No nie wiem, nie wiem – słyszę odpowiedź. – Czyli dla kogo? – No przecież, że dla ciebie, ty mój głuptasie. – Ojej. Jak fajnie – zawołałam i aż zaczęłam robić fikołka z tej radości. I nagle jestem w zupełnie innej chatce, pięknie przystrojonej, pełnej ładnych bucików. Na owej stercie siedzi wróżka ze skrzydłami na plecach. Nawet buzię otwarłam ze zdziwienia. – Dzień dobry Gabrysiu – rzuca słowami w moim kierunku. – Twojemu kotkowi, co został w domu, jest zimno w nóżki. Podaruje tobie buty dla niego. Tylko pamiętaj. One są czarodziejskie i mogą trochę zmienić twojego kotka. Obiecujesz, że nadal będziesz go kochać. – No przecież wróżko. Obiecuję – wrzeszczę dziękowo. W tym samym momencie, zakończyłam fikołka. *~~~* – O! Jakiego ładnego koziołka zrobiłaś – pochwaliła mama swoją pociechę. A co tam masz? I skąd? – To są cztery buciki dla kotka, którego dla mnie przyniosłaś. – Ale kotki nie chodzą w butach. – Temu jest zimno w nóżki i musi chodzić. Tak mi wytłumaczyła wróżka. – No. Skoro wróżka, to ja już nic nie mówię – powiedziała mama, uśmiechając się po nosem. Wieczorem, gdy księżyc zaglądał do okna, Gabrysia zaniosła kotka do swojego pokoju i po pewnym perturbacjach, założyła buty, na małe kocie nóżki. Zwierzątko przestało protestować, a nawet miauknęło radośnie i zaczęło biegać po pokoju, by po chwili zasnąć w kłębku snu. Dziewczynka też zasnęła w swoim. W nocy usłyszała dziwny dźwięk. Nie bardzo wiedziała, skąd dobiega i co to w ogóle jest, bo była jeszcze nie do końca rozbudzona. Dopiero po chwili zrozumiała, że słyszy szczekanie pieska i że to kotek w butach, szczeka. To ją trochę zdenerwowało, bo przecież koty nie szczekają, dlatego dała klapsa we futerkową pupcie. Nie za mocno, ale żeby trochę poczuł. Aż mu jeden bucik z nóżki zdezerterował. Wtedy zaczął żałośnie miauczeć, ale nie bucik, bo nie umiał, tylko kotek – Przepraszam – zawołała Gabrysia. – Zaraz ci założę, tego co spadł. Po chwili ponownie usłyszała wesołe szczekanie. Rodzice też usłyszeli. Gdy weszli do pokoju, to nawet byli trochę zdziwieni. *~~~* Pewnego razu w nocy, gdy rodziców z dziewczynką nie było w domu, przyszli przed drzwi straszni włamywacze, żeby wejść do domu jako nieproszeni goście, złapać szczekającego kotka, włożyć do worka i sprzedać za odpowiednią sumkę. A przy okazji ukraść jeszcze inne rzeczy. Byli sprawni w swoim fachu, więc weszli do domku, bez problemu. Nie zdążyli poszukać kotka, gdyż nie wiedzieli – nie tylko oni – że czary nadal działają ze zdwojoną siłą. Nagle wyskoczył na nich ogromny pies, w wielkich butach, wściekle miaucząc. Nie zrobił im krzywdy, lecz dzięki swym rozmiarom, przydusił włamywaczy do podłogi, że ledwo dychali, także ze strachu. Miauczenie było tak głośne, że obudziło sąsiadów, co już nie spali w chatce obok. Innych też podniosło z łóżek. Zadzwonili do właścicieli, mówiąc, żeby natychmiast wracali, gdyż włamywacze chcieli ich okraść, lecz ogromny miauczący pies, nie pozwolił im na to i nadal przydusza ciała do podłogi. – Ciała? Ogromny pies? – usłyszeli trwogę w słuchawce. – Bez obaw, sąsiadko. Żyją. Wezwano też policję. Przyjechali na sygnale, ale wycie koguta, zagłuszyło donośne miauczenie, spotęgowane echem, wśród ścian budynków, gdyż pies stał na progu, z mysim ogonkiem, co zwisał mu z kła. *~~~* Gabrysia pomyślała sobie, że od dzisiaj nie będzie miała szczekającego kotka, lecz wielkie miauczące psisko. Tak ją to rozbawiło, że aż zaczęła robić fikołka z tej radości...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...