Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 688
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. kuźwiszony kuźwiszony też hycają inne stwory taniec dla nich nie pierwszyzna tańczy spoko nawet zadyszany stary dziadek co mu fajka zwisa już niekoniecznie właśnie z ust gdyż ów cybuch nieco zwiędły lecz swawolnie nadal chętny ale zgroza ale cóż dziś nieczynny jego choć wesoło nadal mu nawet w urnie prochy szare przesypują sypki taniec nagle przyszły dwa wampiry ale każdy kroki myli bo im jakiś słuszny golec wnet osikał wbity kołek aż zdziwiony patrzy księżyc jak się ciało dziwnie pręży lecz pomogła im zabawa błyszczą kłami tańczą nadal cipkowianki z chuciowizny aż odkryły swoje i myślano że to koniec tych hulanek wszelkich chyba bo niejeden oświecony zamiast tańczyć się wpatrywał a fajoska śmieszek flądra kanceruje komuś jak pokażę się on w domu choć po prawdzie brzydkie one od małego pomarszczone lecz to była jeno przerwa wtem proceder się zaprzestał gdyż przyczłapał aligator no po czorta bydle na co aż truchleje tłum już struty on nam może odgryźć kij mu w mordę gad to głupi oj nie głupi tylko głodny zęby kłapią międzyflacznie tam nadgryzie lub wyszarpnie ktoś mu wrzasnął idź się bujać on mu za to odgryzł bo rzecz jasna przecież umiał oraz urwał cały mieszek ku ogólnej wszak uciesze tak ogólnie jest uroczo dla niektórych całkiem spoko co akurat mogą jeszcze potańcować ciut chwileczkę i wyrównać kroki wszelkie zanim tańczyć zaczną wiecznie no niestety gad też martwy gdyż za bardzo był przeżarty także myślą że ci inni a on dondi jest niewinny był gadziną wszak namolną aż go w końcu ktoś większa siła miała dość leży zezwłok wśród kamieni nie tak życie chciał odmienić flaki gnaty ma na wierzchu krew mu ciurla pomaleńku swój łabędzi piszczy taniec źle roztańczył gadzią sprawę skórę stracił całą swoją tylko na co przerobioną? * każdy dobry średni zły w tańcu gubi czasem rytm
  2. Tekst na melodię: ''Love Me Tender'' - E. Presley Dłuższa wersja. ---------------- słuchaj wiatru dzisiaj znów tuli cię do snu jutro powie jak masz śnić ty zaufasz mu nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * czy pamiętasz letnie dni choć gorące tak te stokrotki pośród nas naturalny świat nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * na sukience twojej lśnił blask spełnionych chwil choć czasami padał deszcz krople trudnych dni nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * ten na ścieżce martwy ptak wzięłaś go do rąk zaszumiały drzewa cud gdy pofrunął stąd nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * lecz raniły słowa też budząc nowe łzy ślady wyschły chociaż są czy już koniec gry nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * tamten czas wciąż płynie tu rzeką dalszych spraw cierpień tęsknot szczęścia też czy to wartość ma nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem proszę uwierz mi * lecz horyzont śpiewa nam w dali gdzieś za mgłą słońce wzejdzie zbudzi świt odnajdziemy dom nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni chociaż kusi złudnym dniem nie pozwala śnić
  3. Jestem kochającą żoną, lecz hordy psychicznych siniaków oraz innych widocznych, potęgują przezroczystość uczuć. W sexamoku wciąż ględzi, że jestem jego ziemią obiecaną i będzie mnie uprawiał, tak jak jemu pasi. Miarka się przebrała w zemstę. Wydziergałam łopatką dół na miarę, w przydomowym ogródku. Fest mi przyszło kombinować, by w ostatniej chwili go umiejscowić. Nie opuszczę cię do śmierci. No właśnie. Do. Leży na wznak otumaniony, błądzi przedśmiertnym wzrokiem, a ja zasypuję rozkład miłości, ziemią obiecaną, którą mu przysięgłam w duchu, gdy zrobił się nieznośnym dupkiem. –– A nuż w wodzie brudnej, dodatkowo skończysz. Do widzenia, do jutra. Sorry. Jutro tobie odebrałam.
  4. nie krzyżuj lotów gdzie lśniące dywany z dumnych napuszonych gwiazd wyląduj na ziemi tu chodzą potwory w błękitnych szatach wydzierganych z szamba wielbią tombakową rzeźbę pośród baranków skazanych na rzeź barwiąc sztandary sztuczną krwią pod stopami trzeszczą truchła zmarnowanych szans a jednak na wzgórzu w cieniu czterolistnej koniczyny rozkwitają kwiaty o zapachu tajemnicy ogrodu czasem tłumione płatki delikatnie malowane przygniecione do ziemi ciężarem suchych kropel złudnego deszczu żywe przez chwilę czy zwiędną na chwilę
  5. powiedz czy w oddali widzisz świt w rozkołysanych krwią przedsionkach serca a jeśli bajkę na dobranoc w okładkach z mgły związanych wstążką tajemnicy wiatru jeszcze nie milkną cienie urodzinowych świeczek tylko jakoś policzyć trudniej idzie na burze morda ciemnego cumulusa błyskawicznie pożera kawałek tortu dziecko co tu robisz samo na łące czemu masz zakrwawione dłonie mimo to wzroczysz lśnienie w delikatności białego motyla siadasz na wielkich prześwitujących skrzydłach szumiących wahadłach dobrych i złych chwil nie wzbija się do lotu chodzi tylko w okruszkach z brzasku tam gdzie między kartkami szybuje czytanie w napowietrznych łódkach wyrzeźbionych z tysiąca słów a w świecie przezroczystości przemówiły ryby lecz pająk bezwilgoci owada
  6. Podobno gdzieś w Polsce żyje→Poeta Bagienny. Pewien człowiek podchodzi za blisko, bo nie chce umrzeć w niewiedzy. Poeta wystawia łeb ponad swój poziom i hipnotyzuje smrodem. Gościu nie może uciec, tylko musi czuć. Poeta zaczyna człowieka czytać. A im dłużej czyta, tym szybciej następuje rozkład „książki.” Skończył czytać ostatni rozdział, więc wychodzi z bagna i wciąga prochy. Wraca, mając więcej sił. Uprawia seks bagienny z Uroczą Poetką. Też bagienną. Koniec procederu. A zatem wygania ukochaną na brzeg. Zaczyna ją czytać... ... żeby mieć chuć na następną. Skąd bierze owe… następne: Urocze Poetki? Żeby poznać odpowiedź, trzeba stanąć przy bagnie, spoglądając intensywnie, w stronę Poety Bagiennego. * Ƭօ ҍყłɑ օթօաíҽść օ ϲzłօաíҽƙմ, ƙեօ́ɾყ síę աթɑեɾყաɑł, ɑ í եɑƙ ցłմթíʍ մʍɑɾł.
  7. @Pi_ PI↔Dzięki:)↔Ciekawe skojarzenie, przyznać muszę. Oczywiście, że można tak też:))↔Pozdrawiam:)
  8. spadasz spadasz spadasz do czarnej dziury wkładam? no coś ty do kosmicznej wpadasz o kuźwa faktycznie jam obserwator sam nie wiem co rzec na to lecisz wolniej i wolniej to do ciebie niepodobne twój obraz bledszy rozmyty jakiś dziwny inny nie człowieczy cholera to okropne nie całym światłem docierasz do mnie ciekawe czy się okaże że zlecisz na horyzont zdarzeń no właśnie przelatuję co mi tu insynuujesz twój stan trudny kończy się czasu upływ zanika info wspomnieniem tylko nie informacją na diabła spadałeś no po co na co by każdy więziony tyci foton lśnił w kieracie żeś był idiotą jeno przestrzeń zrozumieć cię zdoła a wiesz dlaczego bo też skrzywiona dla mnie stop klatką na horyzoncie twój obraz a pod nim tajemnic zakątek stamtąd nie wrócisz choć członki me tęsknią osobliwości staniesz się częścią * tak to jest im więcej wiesz tym mniej też
  9. @error_erros Error_erros↔Dzięki:)↔Z powagą, to jam mam problem:) Poza tym lubię czasami mieszać. Jakieś niepasujące do siebie wyrazy itp. Nie chce być za bardzo... ''normalnym''. To by było wbrew tożsamości mej. Raczej na pewno, każdy tak ma, coś w ten deseń:)) Pozdrawiam:)
  10. @emwoo Emwoo↔No wiesz... tego tam... ja już drugą setkę zaczynam, zatem nie wiem, jak to będzie z tym pisaniem:))↔No ale... może dam radę:)↔Pozdrawiam:)
  11. Vanilla / Huzar↔Hmm... bocianów w majtkach jeszcze nie widziałem. Ewentualnie, między majtkami, gdyby na okręt sfrunęły, a poszukiwaniu morskich żab,ludojadów:))
  12. jestem bestią gorącym zwierzęciem moje trzewia są żaroodporne strawią nie wszystko lecz bardzo wiele do pracy się palą są bardzo głodne karmazynowym pyskiem pożeram co mogę strawić ziejącym żarem uwielbiam gdy mienie trzeszczy i skrzypi zapada się w mnie nic nie ocalę nadal pochłaniam zostawiam pożogę mnie tam nie parzą ludzkie lamenty wiruje światłością ciemną zabójczą strawić i zniszczyć to cel mój święty z jednej strony zabieram i wchłaniam moje wnętrzności jak gwiazdy płoną a z ciepłej dziury niczym dmuchawce popiołem szarym soczyście zioną jest mi cieplutko z rozkoszy wyje wrzątek me lico piecze soczyście deski zlatują ciało gdzieś spływa krew się gotuje lub oko rozpryśnie słyszę ja głosy wściekłości i żalu strumienie zimna me ciało chłodzą co wy tam głupie ludziki robicie wasze nogi po zgliszczach chodzą jestem uparty choć mnie tłumicie w wielu miejscach wystawiam języki czerwona z wściekłości jest moja gęba na pył przerobię te wasze krzyki ************************** cholera jasna zlitujcie się ludzie dajcie mi dożyć chociaż poranka błagam przebaczcie włóżcie mnie prędko choćby na knota małego kaganka
  13. @Vanilla Vanilla↔Otóż to. A najlepiej, zjedzonym i przetrawionym we właściwą stronę. Nie tam, gdzie myśl się narzuca, siłą faktu. Dużo zależy od nas samych, ale nie wszystko. O kurczę. Filozof ze mnie. Hmm... jakoś to przeżyję:)↔Pozdrawiam:))
  14. @Nata_Kruk Nata_Kruk↔Ni niby słusznie prawisz, jednakowoż, czasami się czuję, jak... niedokończona połówka:)→i też tak piszę Lub przeciwnie, za dużo mnie, w jednym i nie wiem, który "właściwy"↔Pozdrawiam:))
  15. niedopieczony smutny zakalcio rozmyśla zbitym ciastem czy być tu warto wśród bab dorodnych o dziurach polukrowanych makowców z kolorowym makiem szarlotek pachnących jabłkami czekoladowych murzynków apetyczne takie wśród figur z karmelu koloru miodu wszystko słodko lśni i błyszczy a on oddzielnie nikt go nie chce bo brzydki nagle widzi kruche ciasteczko też samotne biedne w kącie zakochał się deczko a za chwile całym zakalcem wnet pomyślał życie coś warte o zgroza zgroza wrzeszczy ciastem ratujmy biegnijmy tędy kruche się toczy ku stołu krawędzi my nie od tego my ozdobą nasze pyszności wam nie pomogą wnet zakalcio zepsutym ciałem uratował ciasteczko małe a dzieci patrzą co się święci na te cuda nie mają już chęci miętoszą wszystko w jedną kupę wyrzucając jako zepsute tylko zakalcio radosny jest kruche ciasteczko wesołe też gdyż jubilat postanowił że właśnie ich ciała jako całe z wielką chęcią pragnie zjeść
  16. Osiem lat, to wystarczający wiek, na wybudowanie miasta dla lalek. Nazwę ją Atlantydą, bo to podobno tajemnica jakaś. Tak pomyślała niewielka Zuzia, pewnego uroczego dnia, kiedy to znalazła porzuconą, tyci szmaciankę w kształcie ludzika. Po wielu żmudnych przygotowaniach, do których zaangażowała okoliczne dzieci, budowa z pomocą innych rąk i głów, szła jej wyjątkowo sprawnie. Aczkolwiek to ona była głównym zarządzającym, w sensie co i jak ma wyglądać. Letnia,wakacyjna pogoda też służyła pomocą. Całkiem znośna, czasem fajna, a nawet raz po raz, super, dodawała wigoru. Altanka w ogrodzie, nieco nadgryziona zębem czasu, zawalona różnymi rupieciami i pająkami oraz obrośnięta, czym tylko natura mogła opleść, idealnie się do realizacji pomysłu nadawała. * No nie – mówi Zuzia sama do siebie. – Błękitnych włosów na tle nieba, w ogóle nie widać. Muszę założyć inne, lub zmienić tekturkę tłową z tyłu. Po chwili zastanowienia, ozdabia zieloną czupryną, głowę lalki. To w zasadzie koniec budowy. Gest, który uczyniła przed chwilą, miał być ostatnim, finałowym. W tym ważnym momencie, chciała być sama, chociaż nie wiedziała, dlaczego. Jutro mają przyjść wszystkie dzieci, co pomagały. A nawet części ich rodziców, by przeciąć wstęgę, którą wyżebrała od starszej pani, która ofiarowała jej ze swojego koka, mając teraz włosy w nieładzie. Leciwemu mężowi od tego widoku, fajka wypadła i spłoszyła domek żółwia, że aż smyrnął pod szafę. Nagle słyszy za sobą kroki. Ktoś wszedł do altanki. Przebiegła gęsia skórka strachowa, po dzieckowych plecach, bo może to jakiś straszny zbój lub morderca. Odwraca się. Nie. To nie żaden zbój. Gorzej. Upierdliwy, nieznośny kolega, który cały czas, przeszkadzał w budowie. Nie niszczył, ale życie uprzykrzał, głupim dogadywaniem. Nie tylko głównej dowodzącej. Pozostałym dzieciom też. Teraz też przyszedł, ubrany jak zwykle w kraciastą koszulę i z maską błazna śmiechowego na twarzy, by na koniec powiedzieć swoje, pragnąc wnerwić doszczętnie rezolutną Zuzię. –– Ej Zuś! W tym durnym mieście, jeszcze tylko studni brakuję, żebyś się mogła w niej utopić. Hłe Hłe. Bezrozumny topielec byłby z ciebie. Oślizgła żaba. Znajda, którą nawet bocian nie chciał. Kto to widział, budować takie pokraki z byle czego. No ale cóż. Jaka mierna projektantka, nie wiadomo skąd, taki mierny rezultat. Niedobry, nieobyty w empatii prowokator, ma nadzieję, że rozegra się fajna scenka, w której będzie miał sposobność, jeszcze bardziej podokuczać, nikczemnym zachowaniem. Nic z tego. Adresatka milczy, niczym przysłowiowa urna. A skoro tak, to po ostatniej kąśliwej uwadze, agresor psychiczny opuszcza altankę, zawiedziony. Zuzia rozgląda się po katach, coś tam grzebie i po godzinie, wychodzi. Miasto jest gotowe na uroczyste otwarcie. Niestety. Na drugi dzień nie ma żadnego otwarcia, bo jakiś zapewne miastowy kradziej, miasto skradł, bez pytania o zgodę, z dziada pradziada, właścicielki. Wściekła Ziuzia, patrzy wokół rozżalonymi, wrzącymi gałkami w oczodołach stresowych, aż w końcu normalne łzy dławią pożar, nieodżałowanej straty. Współczujące dzieci, głaszczą budowniczkę po drgającym z nerwów, owłosionym łebku. Nawet burmistrz, przytula częścią władzy, rozdygotane serduszko. Tyle pracy na nic. Przez jakiegoś palanta – wpada w roztropną konkluzję Zuzia. Po usilnych poszukiwaniach, miasto nie zostaje odnalezione i jak z bicza strzelił, mija około: wiele, wiele lat. * –– Sąsiadko, słyszałaś? –– Wiem, ale nic nie wiem. Mówże prędko. –– Świeżo upieczonego męża, od tej naszej cudacznej, znaleziono. Podobno stoczył się na dno i popełnił samobójstwo. –– Wiadomo… młodzi… od tej? –– Tak. Kilka miesięcy po ślubie. Ludzie gadają, że coś go dręczyło. Ją też. –– Co niby? –– A bo ja to wiem. Nie jestem wcibicka, jak to niektóre. –– Podobno jakąś makietę znaleziono –– dodaje trzecia sąsiadka. –– A tak. Tego miasta sprzed dwudziestu lat, co ją Atlantydą nazwała. Pamiętasz? –– Coś jarzę. No i… –– Na środku rynku… –– Jakim rynku? –– No tym, na makiecie... stoi studnia. Taka jak u nas. A wewnątrz znaleziono szmacianego ludzika. –– Też coś słyszałam –– dosławia czwarta kuma. –– Gadają, że w kraciastej koszuli. –– No i co z tego? Mało naszych tak przyodzianych. –– E tam… nie wiadomo. Deszcz barwy rozmoczył. * Ośmioletnia Córka Zuzi, co już nigdy ojca nie zazna, wpada na wspaniały, budowniczy pomysł. Ma tylko pewien problem...
  17. @Marek.zak1 Marek.zak1↔Dzięki:)↔Ano właśnie też:) Nie mogłem ciurkiem, co na myśli, bo i tak nie napisałbym wszystkich. Bym słowa nadal, na stronie układał...:)↔Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔ To fajnie, że inaczej nie można, żym zadaniu sprostał:)↔Pozdrawiam:)
  18. @Sylwester_Lasota Ilona Rutkowska / Sylwester_Lasota:)↔Dzięki:) Wierzę, że tak. Nie mogę inaczej, bo bym zdradził swoją tożsamość:))↔Pozdrawiam:)
  19. @Michail Michail↔Dzięki:)↔Uwagi Twe, zapewne gramatycznie słuszne, ale jednak zostanę, przy swoich, nie zdradzając tożsamości swej:)↔Jedynie 2x przezroczystość, nieświadomie. Poprawiłem. Czasami dziwne zdania, pasują do dziwności sytuacji. Nie odstają:))↔Pozdrawiam:)
  20. czekolada ta tabliczka ciastko gniecie ściska maca gdzie jest... taca bo tam leży rura z kremem nie chce innej za cholerę a więc gorzkie lico smutne pragnie wetknąć kostkę w dziurkę i tak w tył i w przód i zwrotnie szczekoladzić ją sromotnie miękka żwawa z glancem szneka jakoś nie chce dłużej czekać i nadziewa się na bułkę lukrem zasłać chrupką skórkę a zaś bułka z gładkim makiem siada na niej swym okrakiem a tam mały pączek w kącie pragnie smyrnąć dziś szarlotkę ale placek z rabarbarem on ogłady nie ma wcale choć murzynek jego luba syczy kremem bo się wkurza przeszarloczyć chciałby mus wejść w szarlotkę poczuć chuć aż się wnerwia słuszny lukier bezeceństwa tu jest bukiet nawet sucha kromka chleba srogo dupką dziś spoziera lecz szarlotce co się zowie zwykły placek nie jest w głowie nie ten poziom tyś wypieku mej miłości nie oczekuj ze społecznych jesteś nizin ja kruszonką sięgam wyżej aż karmelki i landrynki mordoklejki całkiem nowe podnieciła ta wypowiedź posklejały je andruty wspólnie liżą słodkie dupy nawet suchy rogal całkiem marmoladę zaraz capnie i wydusi z niej krzywizną miłość dosie lepką czystą lecz za pewny był to plan dostał kosza wewnątrz wpadł a tabliczka czekolady kolorowy maca maczek bo ponętnie i rozkosznie jej sreberko czule drapie * aż tu nagle kromka stara sfrustrowana ale jara weszła wszędzie radę dała i poczuła się znów cudnie choć zrobiła wokół burdel
  21. Idę przed siebie. Słońce świeci z tyłu... i nagle zauważam, że zgubiłem swój cień. Cały czas pełznął przede mną, a teraz go nie ma. Jest mi nieswojo. W czasie poszukiwań czuję przez chwilę potworny, przytłaczający ból. Prawie nie mogę oddychać. Na pocieszenie odnajduję na jezdni zgubę. Leży i narzeka: –– Walec po mnie przejechał. Jak mogłeś mnie tak zostawić. –– To ty zniknąłeś. Na domiar złego czułem twój ból? –– Też czułem swój. –– Znowu jestem twoim początkiem. Wybaczam i rzucam na ciebie kamień. Bolało? –– Nie. –– Mnie też nie. Wracajmy. Wszystko zakończyło się pomyślnie. Tylko co rozpoczęło? Słońce z przodu… i cień z przodu.
  22. kartka psychiki zgięta jak wiatrem drzewostan paznokciem losu przejechana doduszona * chociaż teraz niby gładka trwały ślad pozostał
  23. delikatna poświata czystość sterylna przytula lśnieniem tajemnicy jeszcze z nami wirtualna nitka pulsuje odliczanie nie pozwala wylogować z więzów czasu tu i teraz dławi złudzeniem na zewnątrz noc uśpione miasto tu niby dzień blisko nieba w świetle miniaturowych neonów cichych odgłosów pozytywka nadziei z piosenką która pyta co dalej nagle ostatnia nuta podłużny jednostajny dźwięk likwidacja konta przeciwległy koniec początkowego płaczu i wszystkiego co pomiędzy * to tylko przerwa w transmisji
  24. Możliwe, że ów tekst już tu jest. Ale może pod innym tytułem? ---------------------------- Góry tego roku wyglądają tak samo jak w poprzednim. Niestety. To bardzo mylące stwierdzenie. Jak się miało okazać, nie dla wszystkich. ∧?∧ To mój pierwszy wypad. Mam dużo szczęścia. Wczoraj pogoda nie dopisywała i nie miałem pewności, czy podejmie wędrówkę. Dzisiaj pięknie i słonecznie. Wymarzone warunki do realizacji marzenia. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że wszystko może ulec zmianie, w najmniej spodziewanych okolicznościach. Poczytałem odpowiednie książki i wiem, że góry mają to do siebie, że potrafią zaskakiwać, niczym kobieta na wierzchołku psychiki. Wierzę jednak, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zdobędę upragniony szczyt. Mam odpowiedni ekwipunek z niezbędnymi rzeczami i pewność siebie w sobie. Przeszedłem już spory kawałek. Niestrudzenie i ochoczo. Mijam różnych turystów, wszystkim mówiąc: cześć. Spozieram na błękit nieba i pierzaste chmurki. Ponadto widzę dwie kozice i bace w oddali. Napakowany dobrymi myślami, kroczę raźno przed siebie. Z oddali słyszę dziwny, delikatny odgłos. Nie potrafię określić skąd dobiega. Po chwili ów szczegół, wylatuje z głowy, błądząc pośród skał niczym pijany świstak. Mija trochę czasu. Odczuwam pierwsze dolegliwości uciążliwej drogi. To w końcu pierwszy marsz, po kamieniach i krzywych drogach. Do tej pory nie miałem z tym problemu. Takich przeciwnych ścieżek, los przede mną nie układał. Słońce nadal bystro świeci, muskane białymi barankami. Szybują leniwie nad wierzchołkami. Pierzaste zeppeliny, na tle błękitnej przestrzeni, której tutaj nie brakuje, gdzie wielki człowiek, jest takim małym. Widok zapiera widok w piersiach. Podziwiać piękno, to jeszcze potrafię. Pełen wiary w przyszłość, ponownie słyszę cichy szelest. Pojawia się i znika nie wiadomo skąd. Mam nawet wrażenie, że jestem obserwowany. Olewam to. Jakieś zwidy umysłu i tyle. Wystarczy pomyśleć racjonalnie. Wędruję po dość szerokim szlaku. Z jednej strony zbocze góry, a z drugiej nic. Kciuki z lekka obtarte, wsunięte pod szelki od plecaka, sylwetka przygarbiona, lecz pełna nadziei, gdyż wierzchołek już niedaleko widoczny. Nawet zaczynam wesoło pogwizdywać, ale szybko milknę, bo wyczytałem w książce, że w górach to zła wróżba. A może chodziło o jacht? Nie mam pewności. Tak czy siak, wolę myśleć na ulubioną melodię. Tego przeznaczenie nie usłyszy. Czy aby na pewno? Na mgnienie oka, przypominam sobie pewien szczegół ze swojego życia. Jednak owe wspomnienie, szybko wybiega z umysłu, niczym przestraszona kozica. Widzę turystę przed sobą. Ponownie kłaniam się pięknie i pozdrawiam odpowiednio. Ten robi to samo, zostawiając na pamiątkę, zanikające odgłosy stukania butów. Idę kawałek, niewiele myśląc, lecz po chwili, do uszu dobiega inny dźwięk. Też z tyłu. Szlak w tym miejscu jest dość szeroki. I tak samo jak jeszcze niedawno, z jednej strony zbocze góry, a z drugiej – nic. Nie wiem, co to może być. Tak na dobrą sprawę, jestem na tyle strachliwy, że boję się obejrzeć. Teraz już słyszę wyraźnie, jakby po prawej stronie, coś z tyłu szurało na zboczu. Dźwięk coraz głośniejszy i bliższy, robi się jeszcze głośniejszym i bliższym. Powtórnie widzę innego turystę. Nie mówi nawet cześć. Ma inne myśli w głowie. Szum się nasila, niczym morskich bałwanów. Na domiar złego, słońce zakrywa ciemna chmura i wiatr przybiera na sile. To coś z tyłu jest o wiele bliżej. Zbyt blisko, by pozostać w niepewności. Czuje przeraźliwy chłód. Muszę się odwrócić i spojrzeć do tyłu. Zupełnie mnie zatyka. Kilka metrów przed sobą, widzę zakrwawiony przód śnieżnej lawiny. Czytałem o tym zjawisku, lecz ta jest inna. Na domiar złego te szkarłatne, brudno czerwone plamy. Groźnie faluje na boki, jakby gotowa do skoku. Wyraźnie dostrzegam, drgające nerwy pod pulsującym śniegiem. Sprawia wrażenie gęstej i ciężkiej. Jednak co chwila unosi przód, wychyla się w moim kierunku i wisi chwilę nade mną, by za moment, trochę się cofnąć i przyjąć poprzednią, przyczajoną pozycję. Dźwięki jakie wydaje, to jakby kompilacja wszystkich złowieszczych duchów gór. Mogę uciekać jedynie w kierunku wierzchołka. To jednak nic nie daje. Słyszę z tyłu, złowieszcze ocieranie o szlak. Znowu jest bliżej. Ściga mnie uparcie, lecz póki co nie robi krzywdy. Bawi się jak kot z myszką. Uciekam ile sił wystarcza, widząc przed sobą, ciemny, pulsujący cień. Czuje pierwsze płatki śniegu. Więcej i więcej, choć niebo znowu błękitne. Przystaję na chwile. Raz kozicy śmierć. Muszę odpocząć. I tak nie mam gdzie uciec. Spoglądam do tyłu ponownie. Widzę jak śnieżny potwór spada do przepaści, z odłamkami skał. Hałas jest przerażający. Mam teraz wolną drogę. Rezygnuję z dalszej wspinaczki. Nie zdobędę wierzchołka. Chce jak najszybciej wrócić do domu. Mam dziwne wrażenie, że biała zjawa, chciała ze mnie wyssać na światło dzienne, jakieś zapomniane wspomnienie. Słońce ma barwę krwi, a czerwone łzy, ściekają po ścianie horyzontu. Tak to w tej chwili widzę. Schodzę dość szybko. Pragnę jak najwcześniej opuścić te przeklęte góry. Dopiero teraz sobie uświadamiam, że mogłem przecież zginąć. Tylko dlaczego ten potwór, nie zepchnął mnie do przepaści. Przecież mógł to zrobić z łatwością. Wędruję szerokim szlakiem, między dwoma zboczami gór. Prawie że biegnę, na ile jeszcze sił wystarcza. Nie chce za szybko, bo mógłbym się przewrócić i uderzyć głową o jakąś skałę. Żywię obawy, że w końcu prześladowcę, szlag trafi na szlaku. Nagle gdzieś wysoko, dostrzegam białą plamę. Jest malutka, ale z każdą chwilą, większa. W pierwszej chwili wmawiam sobie, że to jakiś szybujący ptak. Niestety. Jednak powróciło, by znowu mnie gnębić. Zjeżdża z góry niczym morderczy anioł. Nie bardzo jest gdzie uciekać. To znaczy szybciej, niż teraz. Jeszcze nie wiem, jaka jest wielkość bestii, ale przypuszczam, że znacznie większa, niż poprzednio. Zwały śniegu suną po zboczu… i nagle zmieniają kierunek. Są na szlaku, kierując się w moją stronę. Mam odciętą drogę. Próbuje wchodzić wyżej, ale to coś, wspina się za mną. W końcu powracam na szlak. Bo cóż innego, mogę zrobić. To mi pozwala. Widzę białe, lecz mroczne myśli. Wielu spraw już nie zdążę załatwić. Pulsuje nade mną, a jednocześnie jestem wewnątrz. Ogromne, mroźne serce. Ze sklepienia kapią krople wrzącego śniegu. Drapieżnik, który za chwilę rozszarpie zdobycz. Zapewne po to stworzył kolistą ścianę wokół. Żebym miał pewność, że nie można uciec. Co prawda próbuję, ale powierzchnia, wbrew pozorom, jest twarda jak skały, po których biegłem. Odczuwam przeraźliwy chłód, że aż mi gorąco w płucach ze strachu. Wspominam schab w zamrażalniku. Raczej nie zdążę zjeść. Nagle słyszę w głowie, dziwne, chłodne dźwięki, niczym wilgotne cienie słów. No nie – myślę sobie. – Kupa myślącego śniegu, chce do mnie zagadać. A niby skąd wie, po jakiemu? Poliglota, czy co? Zupełnie mi odwala. Tym bardziej, że realność otoczenia, jakby rozmyta duszącą klaustrofobią, sprawia, że nie bardzo wiem, co jest grane na nerwach. Zimno jak cholera. Jedyny pewnik w tym chaosie. Najchętniej, bym leżał na ziemi i zasnął w mroźnej kołysce. Jednak ostatkami woli, pragnę jeszcze pożyć, zanim przeznaczenie, całkowicie ją zamrozi. Chociażby kilka chwil, aż nadejdzie ta ostatnia, która zablokuje jutro. Puki co, szelest wirujących płatków śniegu, formuje we mnie sens pytania. Dobiega do mnie, jakby się wygrzebał z zaspy. –– Pamiętasz zimę w waszym miasteczku? –– Kto pyta? –– A pamiętasz, co robiłeś dzieciom? –– Dzieciom? Kim ty jesteś? Czemu mnie więzisz? –– Przypomnij sobie. Chyba wiesz, że czasami złe szczegóły, mają wpływ na dalsze życie. Lubią wracać. Nie w formie zemsty, lecz nauki na przyszłość. –– Nauki? Kim do cholery jesteś? Wyjdź z mojej głowy, albo zabij. –– Wiesz, nawet wierzę, że wtedy o tym nie pomyślałeś. Miałeś po prostu zły dzień. Jak wiele innych. –– Zły dzień? O czym ty pierdzielisz? Nie widzisz, co się dzieje. Za chwilę będę soplem lodu. –– Czy wiesz, jak to wpłynęło na te dzieci. Co później przeżywały. Ile się napłakały. –– Napłakały? Przeżywały? Pytam ponownie. Kim jesteś? Dlaczego masz czelność, mieszać mi głowie? Niczego złego nie zrobiłem. –– Pomyśl. Była zima. Wiele dzieci, które błagały, żebyś tego nie robił. –– Cholera! To o to chodzi. O jakieś głupie dzieciaki. Wnerwiały mnie tą swoją zabawą i tyle. Przecież za chwile, mogły następne… –– Następne, też zniszczyłeś. –– I przez to ten cały cyrk przeżywam? Przecież nikogo nie zabiłem, nie okradłem, nie… –– Przeproś je za to. Ja to im przekażę. Wybaczą tobie. Znasz powiedzenie: poza krawędzią przebaczenia? Wtedy już nie ma odwrotu. –– Przeprosić? Za taką głupotę? Nigdy w życiu. To one powinny mnie przeprosić! Mnie! Rozumiesz? Działały mi na nerwy, jak mało kto. –– Bo ciebie nie miał kto nauczyć. Dlatego zazdrościłeś. Tak? –– Co ty chrzanisz! Brakuje ci piątej śnieżynki. Wynoś się z mojej głowy. Daj mi wreszcie święty spokój. –– Cały czas staram się dać. ∧?∧ Mroźne, zadaszone półwięzienie, w kształcie nie do końca złożonych modlących dłoni, gdyż pojawiło się jedyne wyjście, które zdaniem mym, nie stwarza optymistycznej prognozy na przyszłość. Dostrzegam turystów. Przechodzą przez ściany, idąc dalej. W ogóle mnie nie zauważają. Tylko mały chłopiec, kiwa na pożegnanie. Może dzieci potrafią dostrzec więcej. Czuję silny powiew wiatru. Stoję przylepiony do tylnej ściany. Tam gdzie zwieńczenie nadgarstków. Nie mogę uciec, albo raczej nie chcę. Przede mną jasna plama jedynego wyjścia. Widzę błękit nieba, wierzchołki gór oraz szybujące ptaki, ale jakieś to wszystko inne. Poza pojmowaniem. Malutki wobec ogromu, wypychany przez mroźne dłonie na zewnątrz, poza krawędź zrozumienia... wiem gdzie jestem, ale nie wiem, gdzie będę.
  25. z krwawego kanionu wyjmujesz ostrze nerwowo kapie czerwienią ból topnieje połać lodu na wrzątku zardzewiała przeszłość wyparta balsamiczne płatki dekorują stabilne dno trampolina nieczynna nie spadasz ale też nie wzlatujesz * wciąż powraca doskwiera dołuje nie chce zniknąć pomimo że na dłoni cień brzytwy tylko
×
×
  • Dodaj nową pozycję...