-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
po cóż różo kolcami ranisz tak delikatne płatki twe zapłaczą rosą przez gęstą szarość sącząc łzy swoje na świtu mgłę nie płacz łąko że kwiaty więdną magiczną wodą tej nocy śnisz jesteś dla nich nową kolebką snem twoim ciało o brzasku lśni rześki strumyk wstążką srebrzystą marzenia owija nurtem swym białe motyle nutki formują z oddechu łąki tu wiatr się skrył przytulić ciernie do nagich dłoni czerwone maki ujrzeć w nich może jutrzenka źródłem nadziei rozwodni ciemność do jasnych dni
-
Na Chwilę
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Gosława Gosława↔Dzięki:)↔Gdy zaczynałem pisać tekst, to nie bardzo wiedziałem, w jaki sposób zakończę. A czasami mam odwrotnie (także w prozie). Dopada mnie zakończenie i dopasowuje, tekst, by wyniknął z niego taki finał. O tyle łatwiej, że człek wie, do czego dąży, chociaż nie zawsze koniec jest... jednoznaczny:)↔Pozdrawiam:) -
jestem z tobą w ogrodzie w powiewie wiatru śladach na trawie pamiętasz piłam ziołową herbatę ty niezgrabnie plotłeś wianek mówiąc pachniesz sokiem wiśniowym miałeś czubek nosa pobrudzony miodem wokół zakwitał czas w białych kwiatach jabłoni jeszcze tyle miał wydać owców trawa była śliska od rosy ozdobiłam kamień czerwonymi nitkami za wcześnie zerwane spływały ku ziemi tak wiem spojrzałeś wtedy w niebo kołyszę cię teraz w ciszy między światami tobie pewnie niewygodnie przepraszam kochanie nie mnie przeciąć sznur
-
Tubylcy wiwatują z zapamiętaniem. Nic dziwnego. Za chwilę w naszej osadzie, odbędzie się coroczny wyścig: Spowolnionych Ślimaków. Jego szczytnym i dumnym, chociaż nie jedynym celem, jest rozluźnienie stosunków międzyludzkich. Stanowią bowiem istotny problem w moim społeczeństwie. Wódz, czyli ja, wybrałem już dobrowolnych uczestników. Stoją pod rząd na początku metrowej bieżni. Czekają zniecierpliwieni i z wolnej woli muszą być chętni. Na horyzoncie majaczy meta. Podchodzę do pobliskich klatek. Dźgam oszczepem kilka lwów. Donośne ryki robią za wystrzał startera. Wystartowali. Zasada jest prosta. Kto przekroczy metę jako ostatni, zostanie zwycięzcą i niczym więcej. * Jak zwykle bieg wlecze się jak flaki z olejem, w otoczce dopingujących okrzyków. Jednakowoż każde znieruchomienie, chociażby na nieskończenie krótką chwilę, jest równoznaczne z dyskwalifikacją, której zastosowanie, może być także sprowokowane, muśnięciem linii mety jako nieostatni. Zatem każdy zerka z obawą na innych, czy czasami nie zostali w tyle, jednocześnie nie ustając w drodze. Ponadto samo poruszanie ciałem nie wystarczy. Liczy się wyłącznie parcie do przodu, bez najmniejszej próby cofnięcia. * Jestem wodzem, więc popatruję na spokojnie, myśląc sobie, czy zwyczajowy zwyczaj zwycięży. To znaczy, czy staną w końcu wszyscy przed metą, gdyż żaden z uczestników, nie będzie chciał przekroczyć jako pierwszy. Nie. To niemożliwe. Ki diabeł. Jak on to zrobił. Czyżby nikt nie zauważył? Właśnie ślimaczy się na środku bieżni, a reszta zgodnie z moim proroctwem, przystaje w nieskończenie krótkiej odległości od linii końcowej, na nieskończoną krótką chwilę. Moje schowane przyrządy natychmiast przewinienie wyłapują. Przegrani padają sztywno na ziemię i nie mogą się chwilowo ruszać, by nie utrudniać. W tym samym momencie, rozbłyskuje nad nimi obszerny napis: Dyskwalifikacja + uczestnictwo w poczęstunku. Nasz ukochany Wódz, chce wam w ten sposób podziękować, za wzięcie udziału. Czas wyścigu się przeciąga, a mnie razem z przybocznymi, spieszno do realizacji przydatnych aspektów demograficznych oraz innych. Wrzeszczę do buszującego na bieżni, że ostanie pół metra, może pokonać sprintem. Prędkość już nie ma znaczenia. I tak będzie zwycięzcą. Tłum go ponagla, lecz on idzie wolniutko, niczym zraniony ślimak ze smutno zwieszonymi czułkami. Jakby nie wierzył w bezpieczny finał, gdyby nagle przyspieszył. Może wyczerpany trudami podróży, lub tym, na co się napatrzył, gdy był częścią obserwujących. * W tle słychać znane żyjącym dźwięki. Tradycyjne po każdym wyścigu. Aż stalowe pręty drgają.
-
Coś chce wejść do snu
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Antoine W Antoine W↔Dzięki:)↔Zdaniem mym, nie wszystko musi współgrać ze wszystkim. W życiu też tak jest. Ile mam ob?↔Nie mam pojęcia. Lata temu miałem ostatnio:))↔Pozdrawiam:) -
delikatny cuchnący chrobotaniec za ścianą zaśnięcia pazury wydziergane z nieznanej przyczyny lęku ranią podświadomość zrywają ostatnią nitkę łączącą z zewnętrzem pod sklepieniem umysłu gniją kolorowe gwiazdki spadają strzępki zwęglonego lśnienia inny dźwięk stukających trupiocegieł ze spleśniałym nalotem nieuniknionych zdarzeń tworzy ciemną jamę z rozkładem cieni nie możesz uciekać strach wycisnął całą tubkę na katafalk z twardych grudek popiołu leżysz rozkrzyżowany przyklejony dodatkowo przebity szpilką jak martwy motyl z urwanym szybowaniem przeszła miękko przez calutki wczorajszy obiad * to wychodzi z otworu szelest i darcie materiału szmaciana lalka trzyma igłę z nawleczonym oślizgłym jelitem bardzo cienkim różowawym jak krem ciastka tortowego pocerowany uśmiech ze skrzepłej krwi ukazuje resztki dziąseł czujesz nurkujące ostrze w galaretce źrenicy jakby chciało zaszyć widzenie wspomagając się ciemną plamką gałkę wyjmuje łyżeczką wydzierganą z włóczki utwardzonej krochmalem ze sproszkowanych zadów starych ropuch ściekają z niej warkoczyki spazmów bólu po dyndającym nerwie wzrokowym kolejny uśmiech skrzypi trelem białych i czerwonych krwinek z nutką ob oraz flagą uplecioną z wianuszka wiolinowych żył słyszysz ciche bulgoczące melodie kiszki grają żałobnego marsza w karawanie brzucha a serce pulsuje hymnem państwowym to szmacianek patriota wymierza karę za niewłaściwą ścieżkę snu też kochasz ojczyznę ale nie tak i nie teraz barwne gałganki stają się nagle sztywne stężeniem pośmiertnym skalpela słyszysz trzaski usztywniania a w bezzębnej jamie wyrastają ostre zęby czujesz słodki odór stęchłych zbutwiałych szmat są silne rozwierają twoją szczękę wślizgują się pod kopułę podniebienia dławią oddech reszta przygniata wokół ciężarem klaustrofobii i duszności większość szmaciozwłoka wygryza tunel poprzez pępek i znika w czeluściach torsu mości się i wierci we wilgotnych flakach wywraca żołądek na lewą stronę nabija sobie guza o żebrowany sufit dureń chciał rozprostować gałganki stając nieroztropnie słupka dodatkowo charczy wierszem niech to szlag durny świat gdyż nieznana pestka z treści utkwiła mu w przełyku ostatkiem sił grzebie w szmacianym gardle jednocześnie rozszarpując nikłe wnętrzności szansy przebudzenia
-
nie może tak dłużej być wciąż wieszają na mnie psy zrzucił na nich zwierzątka uszkodził wielu zadaniu sprostał poczuł rychło wiarę w przyszłość zaprzestano procederu tego powieszono jego
-
Przygarbione starością, skrzypiący kościotrup, przykryty siwym lukrem. Gałęziowe piszczele, dźwigają szczątki zgniło zielonych skórek, a chropowata otrupina, odsłania zepsute miejsca oczodołów pnia. Na wierzchołku stado kruków. Skrzeczą przeraźliwie, oblepionymi zgnilizną piórami, wskazując kierunek. Coś się zbliża. Wygląda obiecująco. Jednak wrzaski ptaków temu przeczą. Nie chce wierzyć skrzydlatym trupiokrakaczom. Przepowiednia głosiła, że zostanie ślicznie ozdobione. Może nawet przyjdą oglądać, pod pajęczyną lśniących gwiazd. Będzie potrzebne. Chmura odsłania słońce. Gałęzie ronią łzy wzruszenia. Jeszcze trochę i usłyszy dobrą nowinę. Stalowe zęby, podrzynają pomarszczone gardło. Żółtawe wiórki drewnianej krwi, tryskają na boki, ostatnią chwilą. A niedaleko… szkółka leśna przykryta śniegiem, czeka na wiosnę.
-
@Justyna Adamczewska Justyna Adamczewska↔Dzięki:)↔No w sumie... przestroga może być czasami... nie tym, co kryje jej sens. Różnie w "sadzie bywa":)↔Pozdrawiam:)
-
Kwaśny Miód / Pięciolinia
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Kwaśny Miód ujrzałem tysiące zwiędłych niewielkich pąków wyrzuconych poza ogród chociaż głód dokuczał nie mogłem przełknąć chleba z miodem był kwaśnym zwątpieniem niemożliwością poznania łąki na horyzoncie dotykały nieba pochyliłem się dotknąłem jednego z nich poczułem na dłoni krople rosy lecz suchy szelest samotnej parodii zapachów gdy promień słońca rozdarł zasłonę z ciemnych chmur delikatnie przygarniał niepewność a wiatr zakołysał snem o zakwitnięciu w czystym krysztale błękitu Pięciolinia pozwól ciemności jasno świecić cienia możliwość jej odebrano czy ma zapłonąć ogniem zakryta zostać zwęgloną kochaną za mało złudna słodycz co miłość dławi zabija gorycz balsamem cała zrywać owoce choć dłonie parzą bólem wzmocnienia gdy umysł oszalał zranione nuty krwawej bieli muzyka pulsem rytmem ożywczym na pięciolinii kluczem otwarta ciszą nie wzgardzi roztańczy zmysły -
pσsłucɦɑj tu ɗɾzewɑ z ƙɑżɗą cɦwilƙą ƙwitƞą ziɱą ƞie wiσsƞą tʮlƙσ cσ z tegσ ɱɑɱ ɱieć? pɾzestɾσgę bʮś ƞie zɑƙwitł wstecz
-
Pierwszą, trochę dziwną sytuacją w owej krainie, która rzuca mi się w oczy. No właśnie. Misie, a właściwie jeden. Widzę białą chmurkę na zielonym niebie. Zmienia pierzaste kształty, wiercąc się na wszystkie strony, aż nagle słyszę zdecydowany ryk białego niedźwiedzia. –– Zaraz cię zjem, ludziu –– misiuje paszczą. –– A takiego –– odczłowieczam swoją, pokazując środkowy ząb. Pragnie nieznośnie na mnie skoczyć, gdyż zrobił przysiadł startowy na tłustym zadzie, zapewne w celu spożycia mej skromnej osoby. Nie może jednak, gdyż promienie słoneczne, plotą trzy po trzy ogrodzenie, okrążając niedźwiadka, klatką. Zniewala go prętami, a ponadto łańcuszkami przelatujących puszek, z konserwami fok wewnątrz. Szamocze futrem, wygina pręty z apetytem, aż kłaki wychodzą na zewnątrz oraz małe morsy z odstających uszu, z nadgryzionymi ślimakami. Możliwe, że misiu już teraz głuchy, jak lodowy pień. A wspomniane morsy właśnie wystukują wielkie kropki na nieboskłonie, wiadomym alfabetem. Stukanie płoszy coś, lecz nie wiem, co, a jedna z krop, ćmi krągłością słońce. Wrze całkiem wściekle, wywołując burze oraz wnerwione plamy. Na chwilę mrok ogarnia wszystko lub nawet więcej. Nie wiele myśląc, zwijam ciemnego paskuda w rolkę i wyrzucam do prostopadłego świata, schowanego w strunie gitary z chwytami. Pragną mnie złapać, rozczłonkować gryfem i zaprosić misia na obiad, wreszcie po ludzku przyrządzonego. Lecz nagle wstęga rzeki, powstaje z koryta, a jej ruchy są bardzo płynne. Po chwili ogromny rozszalały diabeł w kształcie młyńskiego koła, szaleje niczym pijany chomik, co biega w środku. Trzyma w trzeciej łapce parasol, bo pozostałymi przebiera się w białą mysz. Jest ich coraz więcej. Nagle pyk pyk znikają, tylko białe dymki z ogonkami po nich zostają. Wielkie obszary wodne, nadal bulgoczą po łukowatych bokach, a ryby oprócz gadania, zyskują możliwość śpiewania, strasznie fałszując historię, łącznie ze mną. Aż skołowane raki, biegają do przodu. –– Tra la la –– rybują wesoło. –– To już lepiej gadajcie –– ludziam ustami. Wtem zyskuje pewność, że cała planeta się spłaszcza niemiłosiernie, robiąc siebie nie w konia, jeno w dysk. Zatem biegnę z ciekawością podwieszoną do gałek ocznych, na kraniec świata. Siadam na krawędzi. Dostrzegam przede mną bezmiar kosmosu i dwa walczące wspólnie, słoiki truskawkowych konfitur. Wyrzucają ze słodkich wnętrz, różowy gęsty mus, by zakleić przeciwnikowi nalepkę, żeby stracił tożsamość i nie wiedział co jest grane na wszechświatowych harpiach. Nagle dostaję odłamkiem bitwy. Zawieruszoną szypułką z dyndającym, cukrowym barankiem. Wierzga rogami tak aż mechaci własną wełnę. Widzę też wirującą galaktykę spiralną, opaćkaną słodką mazią. Jest blisko mnie. Czuje podmuch i muskające gwiazdy na twarzy zauważam kometę z reklamą: „Pij piwo, póki ci nie ucieknie, tak jak ja.” Póki co, przywala mi ogonem prosto w dziurkę od nosa, tak figlarnie, że zaczynam chichrać jak głupi do ciała niebieskiego. –– Cha cha cha –– chacham sobie. Chachanie przerywa supernowa. Bezczelnym wybuchem taśta śmiech, aż go zmienia w zwykły półgębek. W tle zwisających stóp, majaczy błękitna planeta. A zatem jestem tu. Daleko od domu. Sytuacja się raptowne zmienia. Czuję za sobą ciężkie stąpanie i łapczywe sapanie. Jestem przekonany, że to biały niedźwiedź. A to tylko pan ze skarbówki. Pragnie podatku od możliwości podziwiania dziwów. Płacę kartą zbliżeniową do białego karła, ale za bardzo, bo ją przegryza zgryzem, wyciosanym z bieguna południowego, aż się biedny konik przewraca. Rozjeżdża go spychacz, a mnie chce zepchnąć z krawędzi świata. Kieruje nim mucha o trzech skrzydłach, a wielooczne oczy niczym kiście winogron, zwisają po bokach, oblane czekoladą, płynnym karmelem i musem jabłkowym, z ledwo zipiącymi robaczkami. –– E tam… w zwykłym sadzie, było spoko. A tu co? –– marudzi pierwszy. –– Tu nawet pytanie: co, nie ma sensu –– dodaje drugi. –– Nie dodaje trzeci, gdyż wpadł pani szofer w oko. Na szczęście atak spychacza uniemożliwia linijka. Przecina jadącego agresora ostrą dziurką, bo pragnie zmierzyć długość moich wspomnień, tęsknot i różnych innych głupot. Jakoś nie może tego zrobić, bo ryby przeraźliwym wrzaskiem, pękły jej słuch na całej długości. Nie zostaje zepchnięty poza krawędź, ale buty mi odpadają i wlatują do czarnej dziury, z której próbuje się wydostać, świetlisty ludzik. Nie może biedny. Nieruchomieje na horyzoncie zdarzeń, z wnerwionym grymasem na twarzy. Uderza go drugi i za chwilę są pogniecioną kulką światła. –– Pieprzone czarne dziury. By tylko wciągały –– słychać spłaszczone, cienkie głosiki. –– Z czasem jej minie. –– Akurat. Nie tu. –– No tak. Niespodziewanie planeta wraca do kulistości. Kulam trochę ciało, a gdy wstaje obolały , widzę ogromny, zawzięty spinacz. Lśni srebrzyście, między biurkiem, a moimi chęciami do ucieczki, gdyż coraz bardziej wyprostowany, w krwiożerczy szpikulec. Nagle nieboskłon zniża nieprzyzwoicie pułap. Czuję jak moje włosy, pieszczą frywolnie przelatujące śmieci, meteoryty oraz inne satelity. Aż mi staje widok przed oczami. Lecąca tubka pasty do zębów, z podwieszoną sztuczną szczęką oraz babcią wrzeszczącą niewyraźnie, która chce ją złapać i włożyć, by ugryźć kawałek karmelu z resztek spychacza oraz zlizać cukrowe futerko rybobarankom i pobiegać w pierścionku wody, by schudnąć. Dziadek też szybuje na fajce, a z cybucha wystaje kawałek dymu i dziadkowe, kosmiczne pykanie na strunach. Z wnętrza słychać wnerwione pokrzykiwania, zawiniętych światów. –– Proszę nam nie stukać w łukowate sufity. Kultury trochę. –– To o nas? –– pytają kulturalnie, kultury bakterii. –– A wy tu skąd? –– pytam grzecznie. –– Z Gminnego Środka Domu Kultury. –– A nie przypadkiem z innego? –– Przypadkiem nie. –– Aha. Wtem mrok trochę jasny nastaje i sytuacja powraca nie ta sama. Jestem na ogromnej łące. Błękitne łany pyrozbóż, falują dobrodusznie, lecz coś w powietrzu wisi. Widzę zwykłego trupa na kłosie. Taki tyci malutki, obgryzany przez motyle. Czuć zapach inny niż zazwyczaj i słychać przemożny, klekoczący hałas. Na horyzoncie dostrzegam szarą, falującą masę. W miarę jak jest bliżej, już wiem co to. Horda wysokich i przystojnych pod chmury, kroczących szkieletów z dyndającymi resztkami ciał. Mają kolorowe czapeczki na czaszkach i sztywnych włosach i hula hop na miednicy. Przytłaczają swoją wielką postawą. Zaczynają radośnie, lecz groźnie tańczyć, aż woda chlupocze w miednicach. Biały misiu, cofa się w popłochu na tyły klatki. Jeden ze szkieletów wyciąga zwierzątko kościową dłonią. Wydusza mięso i gnaty, by po chwili ofiarować swojej wybrance, mówkę na twarde dłonie, bo nadchodzi chłód, na mroźnych nogach. Lecz taniec trwa nadal. Niektóre grają na piszczelach, skoczne takty marszu żałobnego. Tak bardzo skoczne, że z wielu spadają mięsiste szczątki, z głośnym plaśnięciem, aż dostaje odłamkiem ślepej kiszki w oko. Jeden pieszczoch przytula, rozkład jazdy pociągów. Widocznie czuje w nim bratnią duszę. Rozkład się wierci niemożliwie i przywala mu spóźnieniem o sto dwadzieścia minut. Inny kościotrup robi przysiad. Może pragnie defekacji. Tylko nie wiem, skąd mu wyleci i co. Póki co, widzę przede mną ogromną czaszkę. Nagle rosną na niej wskazówki zegara, a z oczodołu wyskakuje kukułka, w połowie rozłożona na sprężynce i kuka przeraźliwie północ. Aż przychodzą, o dziwo, zwykłe bociany, gdyż chcą sobie poklekotać do rytmu, ale klekot luźnych gnatów, je całkowicie zagłusza. Odlatują wnerwione do wrzących krajów. Na szczęście niestosowna sytuacja rozchodzi się po kościach i wszystko znika. Tylko łąka zostaje. Trochę spokoju, myślę sobie. Ale gdzie tam. Atakuje mnie wielka księga, nie wiadomo skąd. Otwiera i zamyka swoją paszczę. Wewnątrz widzę jakiś głupawy tekst. Uciekam spłoszony, gdyż chce mnie pożreć, ostrymi jak brzytwa akapitami. Wylatują z niej literki. Okrążają ze wszystkich stron. Nie mogę złapać oddechu. Wiruje wokół mnie i zaczyna dusić gardło. Moje gardło. Kartki też są agresywne. Na szczęście rzeka przypływa i rozmacza wroga, na wilgotną miazgę. Nagle widzę barany. Zaczynam liczyć. Chyba zasypiam na ćwierć gwizdka. One na pół. Widzę tytuł atakującej książki, lecz niezupełnie wyraźnie. Spływa z lepkiej okładki i strasznie cuchnie. Ktoś mnie szarpie za rękę. To ogromna biała mysz, chomik i spychacz. Biorą ślub na łyżce. Co? Jaki ślub? Na jakiej łyżce? Nadal jestem szarpany. Przestańcie. Nie jestem gitarą. Skąd ta mgła? Biało wokół. Mogę ruszać rękami. Mogę ruszać nogami. Na szczęście inne członki działają. Co ja gadam? Słyszę głosy i ogólne zamieszanie. Widzę białe anioły. Wirują im skrzydła. Czuję podmuch na wszystko. O kuźwa! To tak jest w niebie?
-
Odrzucenie
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Gosława Gosławo↔Dzięki Ci:)↔Miło mi zaiste rzeknę i podziękuję pięknie:))↔Pozdrawiam:) -
na cierniowym krzewie pachną paciorki drewnianych owoców bez smaku stukają o gałązki gdy przezroczysty podmuch wiatru porusza rzeźbione zwątpieniem odliczanie kryształkami skrzepłej krwi dławi przełyk nadzieją dawno zdeptanych śladów spowitych szarą mgłą zniekształconą poświatą papierowych krzyży nawet takie za ciężkie płoną na wodzie złudne pragnienia
-
Inna wersja dawnego tekstu Ośnieżone świerkowe drzewa, po obu stronach leśnej ścieżki, otulone całunem poświaty księżyca, niczym wyciosane ze śniegu roślinne posągi, tworzą swoisty, baśniowy szpaler. Minęło już wiele dni od tamtego wydarzenia, ale im więcej czasu upływa, tym jest mu trudnej. Kocha nadal ludzi, lecz jednocześnie denerwuje go ich obecność. Jakby nie cały film oglądał… jakby niektórych istotnych scen brakowało. Nie ma w nim fizycznego chłodu. W ogóle mało co odczuwa i pamięta. Wie tylko, że po coś tu przyszedł. W tym szczególnym dniu, jakiś wewnętrzny głos podpowiada, że doświadczy czegoś, czego nie zrozumie. Tym bardziej, że to tylko zwykły kawałek lasu. Nawet zwierząt nie widać. Podobno dzisiaj mówią ludzkim głosem. Może by coś powiedziały. Wyjaśniły wiecznie rozszarpywaną istotę sensu, by wreszcie ujrzeć wnętrzności i zrozumieć. Nie czuje się przygnębiony tą całą sytuacją Widocznie zimno na tyle, by chociaż trochę go zmrozić i za bardzo nie ranić. Ciężkie zmieszane gwiazdki, lśnią na igliwiu srebrną poświatą. Tulą gałęzie prześwitującym, zamglonym tunelem. Nagle świerki, zaczynają się lekko kołysać. Najpierw prawie niezauważalnie, by po chwili o wiele intensywnej. Czuje na policzkach… ciepły, ożywczy podmuch, oderwany swoją niepasującą innością, od leśnego świata w którym przebywa. Jakby coś nieokreślonego, zaistniało między drzewami. Z gałązki widocznej na tle księżyca, spada trochę topniejącego śniegu. Na końcu drogi dostrzega nieruchomą postać. Z takiej odległości nie może widzieć dokładnie, by rozpoznać twarz. Lęku nie ma w nim wcale. Dziwi go tylko, że pojawiła się nagle, nie wiadomo skąd. Biegnące myśli w umyśle, natrafiają na różne przeszkody, uwikłane w pajęczynę pytań. Postanawia iść w jej kierunku. Podejść bliżej, by rozpoznać. Gdzieś w podświadomości kiełkuje przypuszczenie, kto to może być. Nie wie jednak, jak ma na imię. Zapomniał. Nawet wyglądu za bardzo nie pamięta. Księżyc nadal jasno świeci, a śnieg trzeszczy pod stopami. Zostawia ślady, a one zostawiają jego. Wtem zdaje sobie sprawę, że im bliżej celu, to widzi postać mniej dokładnie. Nie zraża się tym. Chce być bardzo blisko. Żeby dotknąć, spojrzeć, wiedzieć na pewno. Niestety, obraz coraz bardziej niewyraźny. Robi się przezroczysty. Rozcieńczany niewidzialnym pędzlem na białym płótnie, zanika zupełnie. Nie chce uwierzyć w tę prawdę. Gdy zaczynał wędrówkę, dostrzegł w oddali leżącą gałąź. Teraz, gdy przekroczył granicę, nikogo już nie ma. Próba nawiązania rozmowy, nie przyniosła żadnego rezultatu. A miałby przecież tyle pytań i tyle chciałby powiedzieć. Za tak wiele przeprosić. Postanawia iść do tyłu. Wszystko się powtarza. Im jest dalej od tego miejsca, tym postać jest bardziej widoczna. Gdy wreszcie wraca do punktu wyjścia, widzi ją o wiele wyraźniej, niż za pierwszym razem, ale nie na tyle, żeby mieć pewność. Na drugi dzień przychodzi w to samo miejsce, o tym samym czasie. Wszystko się powtarza dokładnie tak samo. Im jest bliżej, tym bardziej przez postać prześwituje las. Mimo wszystko nie chce się poddać. Wierzy, że w końcu poczeka na niego. Chociaż trochę z nim pobędzie. Nawet gdyby mieli wspólnie intensywnie milczeć. Aż pewnego razu, odczuwa w tym miejscu tak silnie czyjąś obecność, że nawet poświata księżyca wydaje się piękniejsza, a mróz mniej doskwiera. Wracają wspomnienia, lecz przez ledwo uchylone drzwi. Nie do końca rozpoznane ptaki wędrowne, do zaułków umysłu. Dobre i to. Ma wrażenie, że słyszy ulubioną melodię. Nieśmiało wracają skojarzenia, tylko nie bardzo wie, z czym. Dźwięki dobiegają zewsząd. Mieszają się z padającym śniegiem. Małe śnieżynki w kształcie nut, lecą na ziemię, zostawiając ślady na pięciolinii wyrzeźbionej z lodu, w nie do końca zrozumiałych miejscach muzyki. Dostrzega ślady stóp. Inne od swoich. A może tylko, tak na prawdę, bardzo chce... zobaczyć, usłyszeć, uwierzyć? Kiedy następnego razu wraca w to miejsce, nie widzi żadnej postaci. Już nigdy się nie pojawia. Nawet niewidoczną obecnością. Zostaje tylko zwykła ścieżka. Cieszy się, że było mu dane odczuć tak mało, a jednocześnie tak wiele, mimo tego, że wcale na to nie zasługiwał. * Okaleczoną gałąź ugina ciężar zmrożonego śniegu, lecz nie łamie do końca.
-
Siedzę przed chatą rozluźniony i spozieram. O! Bardziej zajęte. E tam… spoko. Przeszkadza to komu. Powtórka z rozrywki. * Zaistniało nagle w naszej osadzie. Odwiedzaliśmy owe miejsce, by pohymmchać w zamyśleniu i odejść. Nie było groźne, tylko miało wygląd, piszcząc smętnie. * Lecz kiedyś przyszliśmy, patrzymy i nie ma na co. Żeby chociaż nas to jakoś odmieniło. A gdzie tam. Próżne nadzieje. Jedynie jak ktoś się zapomni i wejdzie tam gdzie było, to nagle ryms i umiera. No i co z tego? Kijami zahaczamy i ściągamy ciało, bo niektórzy i tak tam włażą. I fajnie jest. Więcej luzu i świeżego powietrza.
-
C i u ć e k
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota Sylwester_Lasota↔Dzięki:)↔To jest... był, Ciućek wyjątkowy:)) Nie dosyć, że zaniemógł, to jeszcze miałem mu zabierać cząstkę tożsamości, tzn: ć:) Nawet w tytule? By mnie sumienie gryzło:)↔Pozdrawiam:) -
@Gosława Gosława↔Dzięki:)↔Taki trochę tekst zamglony?:))↔Pozdrawiam:)
-
w szalonym trzewiczku promień słoneczka przycupnął w dziurkach w poświacie waćpannie z włóczki zrodzonej roznamiętnił zaspane oczęta czemu targasz sny me urocze każesz fruwać a jam nie skora do tego chętnie pospieszaj w objęcia gorącej gwiazdeczki a ja w podzięce placek upiekę tobie naprędce jak mam skosztować wszak ust mi braknie do twoich gałganków promień mnie kusi jam dla twych łatek pożegnał słoneczko przy tobie nie zgasnę trep mnie nie zmusi och ty podłużny źródle blasku jakże cieplutko łechcą twe słowa aż moja włóczka się czerwieni najjaśniejszy mój świetliku tak śliczna twoja mowa lecz...wybacz muszę wyznać tobie miłość moją już związały sznurowadła pobrudzone
-
Z uwagi na zaistniały fakt, stanowiący, iż jestem dzisiaj przesadnie kulturalny oraz pełen dobrych manier, napisałem opowiadanie: sympatycznym atramentem i w takiej to formie, owe dzieło poniżej umieściłem. Żywię nie ukrywaną nadzieję, że podgrzanie strony, nie będzie stanowiło większego problemu, a sam tekst, chociaż w 1% sprosta oczekiwaniom :~)
-
Na sali sądowej słychać uporczywy szum, niczym w ulu z pijanymi pszczołami. Nic dziwnego. Wolny wstęp dla mediów i wszystkich, którzy zdołali wejść. Na szczęście miejsce dla sędziego nie jest zajęte, przez bezczelną osobę postronną. Jednakowoż powaga sądu robi odpowiednie wrażenie na zgromadzonych. A to dlatego, iż rozprawa ma być deczko nietypowa. Proszę wstać. Sąd idzie –– słychać z wielkiej tuby dla ciebie… dla wszystkich. –– Sąd nie musi, bo już i tak stoi, idąc. [*Sugestia z sali*→ A może co innego mu stoi, bo napalony na rozprawę?] Na szczęście przez nikogo nie słyszalna, bo zagłuszona szuraniem siedzisk. To by dopiero było. Bezeceństwa w takim miejscu. Normalnie zgroza. * Oskarżony natomiast siedzi –– chociaż jeszcze wyrok nie zapadł –– popatrując ciekawie. Nikt go o nic nie pyta, choć sala ucichła w cholerę. Po chwili wiadomo, dlaczego. Kot śpi w kącie. Pierwszorzędna niedoszła ofiara. Chwila… właśnie mruczy po śnie. A zatem obwiniony słyszy pytanie prokuratora, będąc świadkiem i oskarżonym w jednym –– jak szampon wytężając słuch –– gdyż normalność zachowań powróciła. –– Czy oskarżony świadek przyznaje, że kierował samochodem jadącym po ulicy? –– Zazwyczaj jadę po ulicy. Gładkiej. Tak mi wygodniej… niż po kocich łbach. –– Proszę zachować niestosowne insynuacje dla siebie. A teraz pytam: czy szanowny OŚ ma alibi. –– Alibi? Na co? –– Że był w tym czasie w innym miejscu. –– Jak mogłem być w innym miejscu, skoro byłem tam gdzie byłem i potrąciłem kota. –– Czyli OŚ przyznaje się do poważnego uszczerbku na zdrowiu ofiary kota? –– Nie rozumiem pytania. Proszę jaśniej. (z uwagi na powstałe by powtórki: z sali→z sali sobie darujmy) [*Domniemanie*→Panie prokuratorze! Kot by lepiej przesłuchiwał. Bąbelki wstydu pękają ze wstydu.] –– Cisza. Kot zasnął –– wrzeszczy sędzia. –– Uszanujmy zdrowie niedoszłej… –– Panie sędzio. To pan jest ofiarą. Co to za rozprawa. Tylko areny brakuje i linoskoczków. –– I klaunów. –– Ich akurat pod dostatkiem. Gdziekolwiek spojrzeć. –– To obraza sądu –– krzyczy główny stenograf. –– Ja wszystko notuje i zgłoszę. –– Po mordzie mu przyłożyć. Durny lizus! –– No właśnie. Kot mógłby występować na linie. On nie ma lęku wysokości. Wrzawa na sali jest tak wielka, że słychać tylko to, co słychać. Jedni wchodzą na ławki, drudzy wyzywają, inni rechoczą jak żaby, a pozostali drzemią, bo uporczywie patrzyli na śpiącego kota. A wysoki sąd nie reaguje. Ma akurat przerwę śniadaniową i wcina wątrobiankę z bułką, brudząc tłuszczem, brakujące ogniwo łańcucha. Nagle słychać walenie wysokiego sądu oraz dokuczliwy wrzask bólu sędziego. Faktycznie. Aż dębowy blat ugięty, a echo krąży bo wszystkich kotach… to znaczy… kątach. [*Pytanie*→Panie sędzio. Jednego nie rozumiem. Jak to możliwe, że przywalił pan w swój palec, należący do dłoni, tej samej, która trzymała młotek?] –– Głupiś pan. To obraza sądu. Ojej… jak boli… ja pierdzielę… muszę pocyckać... mam jeszcze drugą palancie. O tu. Gdzie mi stoi! –– Gdzie? Bo nie widzę. –– Człowieku. Masz jedno oko. Patrzysz nie tym, co trzeba. –– Faktycznie. Przepraszam. Znowu zamieszanie wszędzie. Kot obudzony. Nic dziwnego. A zatem można powrócić do przesłuchania, gdyż cisza już nie obowiązuje. Jaka cisza? –– zapyta ktoś. I słusznie. Tu nie ma reguł. Jedynie chaotyczny chaos. Tym bardziej, że pan prokurator wrócił z ubikacji. –– Szanowny panie OŚ. Chyba pan zdążył wywnioskować, że nie tylko o kota tu biega. Potrącił pan staruszkę na zebrze. Tak? –– Nie! Potrąciłem kota. –– Ale przyznaje pan, że kota ziuziała ta oto starsza pani? –– Jaka tam starsza. Młodsza od mojej córki. –– Panie OŚ. To nie wina sądu, że ma pan taką starą córkę. –– Wypraszam sobie… bo wstanę… kto to widział miętosić kota na środku ulicy. Kot jest po to by biegać swobodnie. Wredne babsko. Nic dziwnego, że do dyskusji, kulturalnie przystaje wywołana: –– Ja ci dam wredne babsko… stary capie. Mogłeś mnie ominąć. –– Za gruba jesteś pyskata babo! Nie miałem gdzie. Zajmowałaś całe przejście. –– Proszę mnie powstrzymać, bo mu włożę… [*Głos troskliwego serca*→A może biedak chciał włożyć szanownej pani. Spoglądał jak urzeczony na rozległe wdzięki i przez szanowną panią jest gdzie jest.] W tej chwili grzmi sędzia: –– Skończyłem śniadanie i wiem, co jest grane. Wszyscy znieważacie wysoki sąd. –– Za przeproszeniem panie sędzio –– wtrynia swoje prokurator. –– Jest pan raczej niskiego wzrostu. –– Ale mój sąd jest wysoki. Kontynuować, lecz spokojnie. W przeciwnym wypadku stenografem poszczuje! Kobieta przygięta z rękami na łokciach, zieje zdyszana. Nagabywany nie, bo cały czas siedzi. –– Czyli sprawa jest jasna. Rozjechał pan staruszkę na pasach z uszczerbkiem na zdrowiu. –– Panie prokuratorze. Proszę na nią spojrzeć. Wygląda na uszczerbek? –– Szczerze mówiąc, nie wygląda na cokolwiek. –– Właśnie. Tak by nie pyskowała, gdyby wyglądała. Na dodatek wgniotła błotnik z przodu. Mam przez nią krótsze auto. [*Dobra rada*→Mogłeś walnąć tyłem baranie, skoro kochasz przód.] –– Żądam zadośćuczynienia. Chcę chociaż kota. –– To pan jest oskarżony. –– Jestem ofiarą. Sąd na mnie patrzy, jakby racje przyznał. –– Chcesz pan kotem błotnik wyklepać? [*Kolejna dobra rada *→Radzę go zamrozić. Będzie twardy i bardziej wydajny w klepaniu.] –– Sam się hibernuj, palancie! Mysz wyłapie z mego domu. [*Pytanie retoryczne*→A na cholerę ją więzisz. Nie czyń innemu, co tobie nie miło. Wypuść biedną. Tobie też byłoby przykro, gdyby ciebie zamknęli.] Wtem dobiega kolejne walnięcie młotkiem. To sędzia roztłukł orzech. Wygrzebuje ze środka deser śniadaniowy, lecz przeszkadza kot. Też chce. A zatem sędzia, wali go młotkiem w głowę. Kot miauczy przez chwilę, by zamilknąć na wieki. Nastaje cisza w sali, niczym w makówce. Tego nikt nie przewidział. A jednak w głośnikach rozkłada się marsz żałobny. [*Stwierdzenie faktu*→Będziesz miał przesrane z tym błotnikiem. Narzędzie zdechło.] Nagle wstaje starsza pani. Biegnie do sędziego. Bierze młotek i waląc sędziego po głowie, wrzeszczy ucieszona: –– No wreszcie pozbyłam się natrętnego kociska. Ciągle na mnie siadał, sikał i mruczał. Gdziekolwiek szłam... Nadal uderza, aż krew tryska na świeżo wykrochmaloną, białą brodę stenografa. Dobrze mu tak. Kapusiowi. –– …on za mną, paskud jeden. Utrapienie z nim miałam. Durny zwierzak. Rozwalę mu ten wstrętny łeb do samego mózgu... [*Wygarnięcie pomyłki*→Proszę pani, ale to głowa wysokiego sądu.] –– Ach tak? Ale czy na pewno. Nie mogę rozpoznać. –– Na pewno. Bo resztki większe. –– Faktycznie. To najmocniej przepraszam. [*Głos pozostałych*→Do dupy z taką rozprawą. Obrońca nie bronił, a kota przesłuchać nie można.]
-
jesteś dla mnie nieuchwytnym wiatrem powiewem jakby bez ciebie przelatujesz między palcami czyżbyś ból chciała sprawić a jednak skrzydło wiatraka znów się obraca wiecznie wracasz poruszasz kwiaty i kartki luźne zapisane radosne smutne za oknem widzę nieba kawałek lecz tulić ciebie nie chce wcale oraz aniołka może właśnie jego dziś spotkasz a jednak myślę o tobie ciągle nie chce wierzyć żeś tylko przeciągiem wiem że stamtąd dobrze mi życzysz zamknę więc drzwi w kostnicy
-
C i u ć e k
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar↔Szybciej Dzięki rzeczę dziś, bo tak jakoś, stykło mi:)↔Pozdrawiam:) -
ciuciek ma dzisiaj znów przechlapane wszyscy ciućkają ciućka na amen starszyzna młodzi i dzieci nawet każdy do ciućka ma jakąś sprawę a ciuciek spoko ma dobre serce pomaga żwawo i całkiem chętnie wokół go wielbią zyskuje sławę tyś jest chłopisko nasze kochane aż nagle ciuciek zaniemógł smętnie kiedy to chcieli właśnie najwięcej złapano ciućka dano mu łomot a kiedy skonał w dołek wrzucono trudno się dziwić wnerwił on swoich no jak to ciućka nie można doić przecież nauczał że nas wspomagał a teraz leży by już nie dawać jednak sumienie zabłysło nikłe ciuciek nad sobą dostał tabliczkę tu leży nicpoń nieznośny ciuciek przestał pomagać do grobu uciekł
-
zαmknıętч ɯ otɯαrcıu nıe musısz tαńczчć ɯ rαdoścı szαlonej tęsknocıe przerɯαnej cıerpıenıu uśpıonчm ɯzrokıem szαrчm kolorч ɯчłαɯıαć z tαmtej rzekı co nurt zαsłαnıα po to tu bчłα lecz płчnıe nαdαl