Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. To taki nieco... ciemnawy humor. Stary Rok – trzydziestego pierwszego grudnia, dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku – ziewa nostalgicznie pod maseczką, w bujanym fotelu. Jednakowoż nie oznacza to bynajmniej, że nas figlarnie buja. Po prostu zwyczajnie nie ma ochoty na takie hece. Odczuwa serdeczne zmęczenie z powodu dźwigania w sobie: miesięcy, tygodni dni, godzin i wszystkiego, co w nich zawarte było. Dobre i złe. Tyko malusich sekund jakoś dziwnie żal. Tak wesoło łaskotały czasoprzestrzeń ego, gdy raz po raz, smutkiem przyozdobione było. A poza tym zło w sekundzie trwało naprawdę niewiele. No chyba, że akurat ktoś kogoś zastrzelił. Teraz, kilka chwil przed północą, ucichły jakby zlęknione. Może przeczuwają, że razem z nim muszą odejść. Nie będą już nigdy przemijać. Nowe, które je zastąpią, owszem. Z rozmyślań wygania go to, co prorokował zobaczyć. Widzi swojego małego. Wyskoczył nie wiadomo skąd. Markotny taki, bo stęskniony i niecierpliwie drepci, gdyż pragnie przejąć pałeczkę, by dzielnie dzierżyć w następnym. Stary Rok, z racji tegoż widoku, aż zaskrzypiał łzami w oczach, lub raczej sfatygowanym, wiklinowym fotelem. Wie, co teraz nastąpi. Tradycyjna kolej rzeczy. Nic na to nie poradzi. Brzdąc ma w ręce nóż. Ostrze wyostrzone wyczekiwaniem, sąsiaduje z rękojeścią, na której widnieje, pięknie wyrzeźbiona sentencja: Dosiego Roku 2022. Następca bujanego fotela, dla dezynfekcji, przemywa spirytusem zaznaczoną łukowatą kreskę, poniżej jabłuszka. Stary też przemywa tym samym płynem to samo miejsce, lecz od środka, by lżej mu było przejść na drugą stronę, do bezpowrotnej krainy. Albowiem żałość w nim wzbiera z racji tego, że się kończy. Przypomina sobie, ile to zdarzeń i różnorakich odczuwań w nim przeminęło, chociaż nie zawsze z wiatrem, lecz często pod wiatr. Wesoły malec przyobleczony w pozytywny, pełen nadziei uśmiech pod maseczką, podchodzi bliżej do zadania. Staje na podstawionej ryczce, gdyż niewielki z niego berbeć i bez podwyższenia, by nie dosięgnął, gdyż ma za krótką rączkę. Za to silną i wprawną. Przykłada nóż w nacechowane miejsce i podrzyna gardło, siedzącemu w bujaku. Mieszanka kolorowych fajerwerków i zeszłorocznej krwi, spływa z małej dłoni na podłogę. Przeistacza się w gałązki wikliny, która sama siebie, formuje w nowy lśniący fotel. Poprzedni rozpada się w pył, dlatego były siedzący już nie siedzi, tylko leży. Nowy Roczek, pchając stopy trupa, przesuwa ciało przez próg. Robi pa pa i zamyka Drzwi do Pozaczasu, wiedząc że za rok, to on zostanie przesunięty. Z futryny wystrzeliwują sztuczne ognie, na przekór wszystkiemu: zielono–żółte–błękitne. Następca siada na Nowym Fotelu. Wtedy przychodzi Pani Sprzątaczka. Zmywa mopem resztki krwi, i sprząta pozostawiony bajzel. Także wali mokrą ścierką Nowego Roczka, by go wzmocnić oraz wystukać niezdrowe zapędy, żeby chociaż nie był gorszy.
  2. nutki przystrajasz dźwięków kobiercem misternie układasz w ładnej piosence chcesz mi dziś sprawić radość tak wielką... ...jak słoń który na ucho moje nadepnął
  3. Nigdy nie mogłem wejść do domu. Poczuć ciepło, za żółtymi oknami. Porozmawiać z drugą stroną cieni na zasłonach. Klucz fruwał za wysoko. Co z tego, że blisko nieba, skoro mierzyłem wtedy jeden metr, licząc czapkę z pomponem. Teraz w oku cyklonu tańczę na źrenicy, a gdy jestem zmęczony i jest cholernie zimno, nakrywam się powieką. Ktoś kiedyś włączył, bardzo szybkie wirowanie ścian. Trudno zrozumieć, taką rzeczywistość. Mimo wszystko, coś ciągnie w to miejsce. Pewnie dlatego, że gdy byłem mniejszym dzieckiem, lubiłem zbierać gruszki w sadzie. Rosły tam same wierzby. Nigdy nie bolały mnie ręce, od noszenia koszyka. I do dzisiaj nie bolą. Zamyka się oko. Racjonalizacje integracyjną wprowadzili. Muszę zdążyć przed innymi, zanim opadnie mechaniczna powieka. Bo później się nie wcisnę.
  4. Kiedy cicha grudniowa noc, przyczepiła do granatowego nieba, złotą gwiazdkę oraz inne, trochę mniejsze, żeby nie było jej samej smutno, a Pan Śnieguś wziął włochaty pędzelek i polukrował puszystą bielą, okoliczny świat i nasze wełniane czapki i czerwone nosy, usłyszeliśmy, iskrzące kryształkami lodu, dzwonienie. Pobiegliśmy zatem spieszno, do przyozdobionej zielonymi latarenkami chatki, buchając parą, niczym cieplutkie parowozy oraz chrupiąc butami po zmrożonych, nieco wnerwionych, śnieżynkach. Czekanie na gwiazdorka w żółtym ciepełku, było całkiem fajne i przytulne. Dzwonkowe kwilenia, przybierały na sile, gdyż były coraz bliżej. Wreszcie usłyszeliśmy za drzwiami, zamaszyste, chłodne pukanie, przyobleczone dzyńdzaniem. Po zakończonym śpiewanie kolęd, byliśmy bardziej przyziemni, czyli spragnieni prezentów. Zatem tak jak żeśmy stali, tak żeśmy drzwi otwarli. Teraz dopiero, usłyszeliśmy dzwonki, w całej krasie brzmieniowej. Gwiazdorek do nas mówił niewyraźnie: –– Zę… by by… dzyń… mi mi… dzyń, dzyń… dzwo, dzwo… nią, nią… dzyń… zim, zim, no, no, dzyń, dzyń… jak, jak… cho, cho…le, le… dzyń, dzyń… Z tej to przyczyny, wręczanie prezentów się trochę opóźniło. Dopiero gdy Gwiazdorek ogrzał zimne ciało przy kominku i wypił co trzeba, by mu ciepło było, to zaczął wyjmować z miecha i rozdawać. Lecz i tak, od czasu do czasu, słyszeliśmy… dzyń, dzyń. ?????
  5. z tą nowiną do was spieszę jasną gwiazdkę nam wskazuje tak powiedział mały piesek bo on dzisiaj mówić umie są zabawki na choince cukiereczki na gałązkach będziesz z nami jeno chwilkę ale gdybyś pragnął zostać po co tobie niebo złote i anielskie pienia głośne głowa będzie boleć potem u nas ciepło i radośnie coś tłumaczy fajny kotek że gaworzysz by upomnieć żebym przestał dłubać w nosie oj przepraszam cię ogromnie wszystkim życzę tego właśnie co ucieszy was i wzmocni a gdy rok się nowy zacznie oby każdy był radosny ta grudniowa nocka cicha już dzieciątko rączką macha i kwilenie w żłóbku słychać by się bliźni z bliźnim zbratał
  6. Wybiegła z mieszkania na oszalałych obrotach. Już w przedpokoju była nieźle zdyszana, dystansem z kuchni, ale po wyskoczeniu na ulicę, zadyszka minęła i mogła biec dalej. Czerwone, żółte, zielone. Kolory nie miały dla niej znaczenia, gdy śmigała na skórach zebr. Z uwagi na to, że omijała podcięcia kosy, w tumulcie zgrzytów hamulców i wrzasków, typu: durna baba, taką w kaftan zapleść, zbliżała się do celu. Znajomy wrzasnął : gdzie tak biegniesz, porąbało cię, lecz pytanie pozostało retorycznym, pochłonięte siną dalą biegnącej. W końcu, dzięki wytrwałej wytrwałości, hartowi ducha oraz wiary we własne, a nie cudze siły, zdążyła przed końcem. tekstu.
  7. ...skąd do nas przybyłaś? Ano z marketu uroczego. Słyszeliście o mnie, w reklamie przecież i tego nie wiecie? No wiemy, wiemy lecz my zapędzeni. Zaraz cię przystroimy. W bombki nietłukące, jednobarwne, nie w kolorowe, odmieńce byle jakie. Widzisz choineczko, jak żeś ładnie ubrana, z gustem, ze smakiem. Zapewne dostrzegasz, szubienicy z pierniczka, piękno, z lukrowaną pętelką. Wybacz drzewko. To obiekt mniej zdobiony. Symbol taki. No wiesz... dla gości nieproszonych, gdzie bez skrzydeł, anioły. A tu dzieciątko malusie, nad siankiem, kołysane razem ze żłobkiem. Przeto radujmy się wielce. Za niedługo, świąt początek.
  8. Choinka jasna, znowu aniołowie piorą skrzydła w niebiosach i z pralki przecieka. Czy naprawdę ich Szefa nie stać na porządny automat? A kto cierpi na tym najbardziej? Oczywiście ja. Pani Świerkówna. Owszem, deszcz potrzebny, ale nie w takich ilościach i ze strzępkami piór. A zresztą sama nie wiem. Dzisiaj myślę tylko czubkiem. Może to nie pióra, tylko śnieg? Bałwany tam lepią, czy co? Nie podobno, żeby co gorszego z największej kuli leciało. Bo wtedy bym się na prawdę wkurzyła. Co z tego, że białe. Muszą akurat teraz? I to prosto na mnie? Nie dosyć, że stoję na straconej pozycji, to jeszcze takie nieszczęście nad głową. A poza tym jestem powabna i zgrabna. I w tym cały problem. Dąb co chwila trzeszczy konarem, że pragnie połączyć moje szyszki z jego żołędziami. A zaręczynową czapeczkę od wspomnianego żołędzia, to nie laska? Niech spada na łysą polanę i da mi święty spokój. Powinien się cieszyć, że moje kumy, tych jego liści dębowych, igłami nie dziurawią. Przerobić takiego na wierzbę płaczącą, odstawić na łąkę i będzie spokój! No wreszcie przestało padać... to nie wiadomo co. Nie lubię narzekać bez potrzeby, ale u mnie potrzeba jest przeważnie zawsze, a tych Dwunożnych Gałązkowców co za diabeł tutaj niesie? Oj przepraszam: ludziów. To są Ludzie, psia mać, a na dodatek coś taszczą. Jakiegoś zębatego potwora. Opowieści Dziadków gryzą moją korę. Nie! To nie możliwe. Chcą mnie wyciąć w goły pień. No tak. Przypomniałam sobie, co szumiała Brzoza, o Świętach. Cholera jasna, znowu musiałam przekleństwo wysłowić. Jedno nade mną dało dyla, a drugie nieszczęście blisko. Z tego co mówiła Jodła, jest sposób na to, żeby to łatwiej przeżyć. Wystarczy po trzy gałązki związać w warkoczyki, a wtedy żywica staje się bardziej przyjazna słojom. Wstępują w nich moce, z którymi można łatwiej wszystko przetrzymać. Ci dwaj są tego przykładem. A może tylko liczą boki dróżki. Zresztą nie ważne. Związuję warkoczyki. Trudno mi idzie. Szyszki zawadzają. Po diabła jeszcze one o tym czasie? Na pewno ci dwaj, co im konarów brakuje, mnie wybiorą. Jak bum cis cis. Jak zwykle, co roku, z moją pamięcią coś nie ryktyk. Jednak korę mam zmarszczoną od myślenia. To zawsze jakaś pociecha. A byłam pewna, że tylko czubkiem synapsy płoszę. Chyba żywica zaczyna działać. Nawet nie poczuję bólu, gdy mi gardło pnia poderżną. Gdybym tylko mogła, to bym igliwia do oczu nawstrzeliwała. Tak łatwo mnie nie wezmą. Ścisnę w sobie dolną część, aż prawie kamień twardy zrobię. Gdyby im kły wyleciały, to miałabym jeszcze szansę. Chociaż jeden z nich, już przyszedł szczerbaty. Ale niestety, nie on będzie mnie podgryzać. Jakoś Dębu nie słyszę. Taki był odważny, a teraz udaje, że żołędzie liczy. Platan...tz: palant jeden! Chry, chry, chry... w sumie za dużo nie czuję. Tylko szmyranie na dole. Aż mi ciepło w środku. Moce działają jak trzeba. Żywica normalnie kwiczy! Dzisiaj musi być szczególny dzień, bo rozumiem, co ci dwaj gadają. Może lepiej, gdybym nie rozumiała *Umówmy się, że skromne wtrącenia między gwiazdkami, to też moje, choinkowe: myślosłowa* – Zobacz jak ta choinka wygląda. Ma warkoczyki z gałązek. Widziałeś kiedyś takie drzewko? – Nigdy w życiu. Jak babcię kocham. – Ty już nie masz babci. – Bo ją za bardzo uścisnąłem na powitanie... no dobra... jak dziadka. – Jak to nie widziałeś. A ta przed tobą? * Popatrz na mnie, świrusie! Ślepy jesteś. Masz szyszki na oczach. Zgrabna jestem, co?* – No dobra. Bierzemy pod pachę i idziemy. Sprawnie nam poszło. * Ale z was bydlaki. Z rodzinnego domu wyrzępolić! Korzeń pozbawiać reszty. Tylko to jedno, trzeszczało w waszych nadętych czubkach. Oby was ściółka leśna udławiła i spleśniały krasnal w robaczywym muchomorze. Pamiętajcie, jestem żywotna w środku. Nie na próżno warkoczyki plotłam* – Ej... co z tą choinką? Wierci się tobie pod pazuchą. Jakby chciała uciec. Czort leśny w nią wstąpił. Albo inny czerwony. – Cicho bądź. Ptaki płoszysz. Dadzą znać, żeśmy świerk nielegalnie. * Tak, tak... nielegalnie. Jak mnie chociaż ładnie przyozdobicie, to was nie wydam strażnikom leśnym. A jeżeli byle jak, to nawet nie mam odwagi, wysłowić takiej groźnej groźby. I proszę nie ubliżać moim szyszkom. Ze zgryzoty dzieci gubię. No co? Umowa stoi?* – Mam wrażenie, że ktoś tam stoi. – To tylko bałwan. A już myślałem, że ty. – Ale śmieszne.... to drzewko ciągle szumi. – Może jej zimno. Gdy ją ustawimy w przytulnym pokoiku i dzieciaki się do niej dobiorą, to zaraz będzie jej ciepło. *Mam nadzieję, że dobrze wychowane. Pasujące do mojej właściwej postawy życiowej. No cóż. Muszę się dostosować do sytuacji, by mniej cierpieć w słojach. Bez przesady oczywiście. Nie ze mną takie igliwie sypać!! No nie! Dajcie sobie spokój! Do dziury z wodą mnie wkładacie? Żywicę mi rozcieńczy i będę musiała na trzeźwo, bombki znosić. Rączki precz ode mnie, śmiejące berbecie. Nie giglajcie gałązek, bo psiknę igliwiem na wsze roześmiane twarzyczki. Właściwie fajne z was szmyry. Ciepło tutaj, chociaż do lasu tęskno. Ale cóż. Jak rzekłam niedawno... ej, przestańcie już z wieszaniem bombek, bo jeszcze jakaś wybuchnie śmiechem. Choinka jestem, czy co? Takie malutkie paluszki, a tak sprawnie wam idzie. No nie! Znowu się powtarzam... ale czubek na czubek? Za wiele tego dobrego. Chcecie mnie zupełnie skołować na okrągłą gwiazdę?* – Mamo, te świerkowe coś tam... *Ja ci dam, coś tam, lumpie jeden* – ... no, to drzewko jest jakieś dziwne. Ma gałązki splecione w warkoczyki. Wszystkie drzewka w lesie tak mają? *Tylko te, które się wykrada, łobuzie zatracony. Lecz coś ty dziecko winne. Nic. Pierniki na mnie wieszać. Ale już! Cukierki. Świeczki zapalić prawdziwe. Jak drzewiej bywało, u moich ojców, co to sidła na korniki zakładali. Albo lepiej nie. Bo jeszcze spłonę rumieńcem. Chyba, że macie gaśnicę. Jakoś woda mi nie szkodzi. Żywica działa. Tylko trochę pokój się kołysze.* – Dziecko! Nie kołysz choinką. Szyszki spadają do zupy. Lepiej powieś pisanki. – Mamo, masz za niski stół. Tu nie Japonia. – Tatuś zapomniał nóg przyprawić. – Czym się przyprawia nogi? Goździkami? – Nie marudź, tylko wieszaj pisanki. Nie słuchasz co mówię? – Pisanki? *Pisanki? Jaja sobie robicie? Ady spadać mi z tym! Nie jestem Zajęczycą Wielkanocną, żeby na moich uszach świerkowych, kurczaczki w ubrankach skorupkowych wieszać. Jeszcze czego* – Mamo! Dziadek kładzie szyszkę do cybucha. * Co z nimi. Przecież żaden, nie ma warkoczyków. Nawet córeczka. No wreszcie. Pierniki na moich gałązkach. Co za zapach. Aż czuję mrowienie igieł w pniu. Ale starego, twardego nie chcę. Z której to ery? Z naszej, czy z poprzedniej? Jeszcze gałązki połamie o taką twardziznę. No tak. Gadać mogę jak do drzewnych słupów* – Lampki trzeba wieszać. Zapomnieliśmy. O rany!! * Właśnie. o rany!! Zapomnieliśmy, zapomnieliśmy... teraz bombki zmarnujecie, niezdary jedne... ostrożnie... proszę mi nie robić świderków z igieł... dziecko, zostaw tego cukierka... ma ozdabiać... a jednak capło i zjada pod łóżkiem... wcale nie, piesek porwał* – Mamo! Ta choinka znowu się wierci. Ciągle szumi. Cholera! Plątam nóżki w łańcuchu. Normalnie jakbym kogoś walnęła na śmierć i mnie zakuli. – Nie używaj brzydkich słów przy drzewku. Bo jeszcze zacznie powtarzać, jak przyjdą ludzie. – A babcia powiedziała, że powiesi Dziadka na choince... be!! To nie będzie go przy stole? Tylko Trupek Dyndałek? * Nie życzę sobie żadnego Trupka Dyndałka, by mi zwisał. Jeszcze się mięso od żarówek przypali i będzie śmierdział. Wykluczone! Nie ma mowy! Poskarżę ekologom! Do jasnej choinki. Nie tylko bombki na mnie wieszają, ale także: narzekanie, skaranie i diabli wiedzą co* – Ależ dziecko. Dziadka do orzechów. Żeby nabrał odpowiedniego klimatu. Będzie lepiej łupać. * Mnie już łupie we wsporniku głównym, jak was widzę. Żadnej ogłady artystycznej. Nic a nic. Wszystko mi wisi, a światła oślepiają. A przede wszystkim nie widzę siebie. Czy ładnie mnie ubrali, czy byle byle. Może im Gwiazdor lustro przyniesie* – Jeszcze dalsze łańcuchy trzeba. Dużo łańcuchów. Owinąć całą. – Dzieci! Tak nie można! Udusicie drzewko! * Co racja to racja. Tchu złapać nie mogę. Za gorąco mi w tym całym ubranku. A poza tym świecę jak jakaś choinka. Sorry. To już mówiłam. Chyba? Żarówki parzą kochane szyszki. Nadpalają igły. Tarmoszą główny pień. Łańcuchy odbierają dech. Kradną tlen. Wielkie Bombki płoszą Ludziki Piernikowe. Te ze strachu, wylewają żywicę ze słojów. Prosto na karmelki. Wszystko oklejone. Sopelki słodkie wiszą. Moje biedne warkoczyki. Cukierki wylatują z papierków. Rosną im skrzydełka i fruwają w całym pokoju. Czubki mi się grzeją od tego wszystkiego. Ten długaśny Sztywny Czubek parzy się z moim. I to w święta! Zgroza! Dobrze, że inne drzewa nie widzą. Chyba żywica zaczyna działać, dopiero naprawdę. Święta prawda, że mi wesoło. Chyba wyskoczę ze stojaka i zatańczę skoczniaka kolędę. Chyba jednak nie, bo jeszcze jaka bombka wybuchnie i mnie okrzyczą Choinką Terrorystką. Dopiero będę świecić* – Kochanie, skąd przyniosłeś to drzewko? Czy aby na pewno z lasu? Ono... podskakuje, aż woda chlupie na podłogę, a stojak się rozkracza. – Ależ żono! Widocznie zimno jej w nogę. Woda wystygła. – Ciekawe w którą? – Mamo! Ona z radości, że z nami jest. *Taa... z radości. Jak tylko zaśniecie, to spadam stąd. Jeszcze wiele gałązek, mam nie zaplecionych w warkoczyki. Czas nadrobić zaległości. A później czubek mi powie: żywica jest z tobą i moc w tobie, chociaż tubylczych dzieci trochę mi żal. Muszę jeszcze sprawę przemyśleć, kilkoma szyszkami... a poza tym... swoi w leśnej głuszy, mogą odrzucić takiego przebierańca... chociaż z drugiej strony, nie w każdym lesie są prawdziwe drzewka... a już na pewno nie takie poświrowane jak ja... chyba przeholowałam z tymi warkoczykami. Hmm… a może przeciwnie... za mało dałam sobie w czub?*
  9. Słoneczny, zimowy dzień. Na skraju polanki, w środku lasu, stoją dwie choinki – duża i mała. Matka i jej mała córeczka. Dziecko zasypia. Budzą ją dziwne odgłosy. W pierwszym momencie, nie wie co jest grane. Jeszcze się zupełnie nie rozbudziła. Najpierw otwiera kilka igieł, ale mało co dostrzega. Za chwilę patrzy kilkoma gałązkami. Widzi, że jakiś człowiek, podcina siekierą gardło jej matki. Drzewko, które kocha najbardziej, za chwilę ma być martwe. Zostanie stąd wzięta, a mały pieniek, co po niej pozostanie, będzie jedyną po niej pamiątką. Patrzy jak morderca, bierze matkę, odcina jeszcze kilka gałązek – i odchodzi. Maleńkie drzewko zostaje samo w lesie. Zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę wokół niej, jest wiele różnych drzew, ale nie ma tej jednej jedynej. Najważniejszej. Czuję się bardzo samotna. Zaczyna drgać wszystkimi igłami. Zlatują z nich śniegowe łzy. Patrzy na pozostałość po matce. W myślach wszystkich gałęzi, kołacze postanowienie. A może nawet pozostałe dzieciaki namówi. W końcu są mutantami. Potrafią więcej. * Człowiek stoi w lesie. Patrzy na dorodny, piękny świerk. Będzie się nadawał na choinkę – myśli sobie. Podchodzi bliżej. Bierze siekierę i zaczyna ścinać drzewko. Coś mu jednak to ścinanie, idzie jak krew z nosa. Takie cienkie. Powinno iść raz dwa. Uderza miarowo, bo to człowiek uparty. Byle iglak, nie będzie nim rządzić. Nachodzi go dziwaczna myśl, że to drzewko, ma chyba jakieś... porąbane serce. Zimne i twarde jak lód. * Jest zajęty pracą. Robi swoje. Gdyby się obejrzał, to może by zdążył uciec. Albo gdyby chociaż spojrzał przed siebie. Ale się nie obejrzał i nie spojrzał. Musi udowodnić temu drzewku, że wreszcie je pokona. Byle durny świerk, nie będzie nim rządził. Zatem nie jest świadomy sytuacji, której zapewne wolałby uniknąć, gdyby był. Dla obserwatora z boku, to nawet śmiesznie wygląda. Tak się niezgrabnie kołyszą, na swoich korzeniach. Co jakiś czas zlatuje z nich trochę śniegu. Ocierają się wzajemnie, co sprawia, że słyszalny jest jednostajny szum. Jakby uzgadniali szczegóły. Kto co ma robić. Człowiek nadal ich nie widzi. Ścina, jakby go zło opętało. A że ściąć nie może, to coraz bardziej wściekły. Jego odczucia udzielają się świerkom, które go otaczają. Też są coraz bardziej wnerwione. Ptaki, które na nich siedziały, czym prędzej odlatują. Drzewka zamykają człowieka w potrzasku. Najpierw dostaje po oczach żywicą, żeby nie bardzo wiedział, gdzie uciekać. Na pół oślepiony, nie wie co robić. Świerki zaczynają „strzelać igłami’’ i kawałkami gałązek. Ostre pociski, przebijają ubranie i wchodzą głęboko w ciało. Chce uciekać, ale ból jest nie do zniesienia. Owijają go. Duszą ze wszystkich stron. Cząstki świerków, włażą do ust. Zaczyna się dusić. Oczy zasłania spadający śnieg. Widzi zabójczą gęstwinę, lecz jego wzrok, z każdą chwilą jest bardziej zamglony. Lecz najgorsze ma dopiero nadejść. To dopiero gra wstępna. Człowiek jest niewidoczny. Za to świerki, robią się coraz większe. Początek uczty. Drzewka przybierają czerwonawy odcień. Prawie widać – jak rosną. Z gałęzi wylatuje jakaś cuchnąca ciecz, pomieszana z żywicą. Igliwie zamienia się w strzępki, jakiś lepkich tłustych kawałków. Grubsze konary pękają, rozsadzane przez skrawki ostrych kości . Drzewka są napęczniałe ludzkim ciałem, a przed wszystkim silniejsze i większe. Z konarów tryska krew, a po pniu ześlizgują się skrawki skóry, pomieszane z włosami. Gałęzie wwiercają się do oczu. Wydłubują gałki oczne, jak jabłuszka z jabłoni. Leża urwane, na różowym już teraz śniegu. Sprawiają wrażenie, jakby obserwowały całe zajście – od dołu. Świerkowe cielska, nabierają pewności siebie. Odchodzą. Na białym całunie, zostaje tylko samotna, poplamiona siekiera. ** Szeroka leśna ścieżka. Matka z pięcioletnią córeczką, idą na spacer. – Mamusiu… – Co mi znowu powiesz, ty moje słoneczko. – Choinki za nami idą. Czy one chcą, żebym je pogłaskała? Bo ja nawet mogę. Wiesz? – Och ty mój skarbie. Jesteśmy w lesie. To chyba nic dziwnego, że za nami idą choinki. A bombki mają? – Zobacz sama. – To ty jeszcze raz zobacz. A później opowiesz mamusi, co widziałaś. – Zobaczyłam. Nie mają bombek, ale za to śmierdzą. Jak moja kupa. – No nie. Co ty mówisz. Aż tak nie mogą. – No odwróć się wreszcie. Są już całkiem blisko. Takie śmiesznie duże i napęczniałe. Chcą nas chyba przytulić. Tak samo, jak ja ciebie, mamusiu przytulam, bo cię bardzo kocham. ** Najstarszy świerk kołysze się lekko. Spogląda na pieniek wystający ze śniegu.
  10. krzykiem wzmocnił ciszę krzyk złagodził ciszą na obraz sens nakładał czy tak maluje nadal nie odpowiada
  11. Próba tekstu, do linii melodycznej↔"Ode To Freedom"→ABBA --------------------------------------------------------------- w tym zwyczajnym słowie wciąż jest człowiek czy tak trzeba wzniośle mówić mi chyba warto jednak nam potrzebna bo gdy zgaśnie w tobie gaśniesz ty z tolerancją tańczmy chociaż cień bo niełatwy taniec jest lecz gdy kwiat nam nie wadzi niech zakwita jak już chce * być dla kogoś klatką często łatwo kiedy pępkiem świata jesteś ty każdy inny przecież tu na świecie w sercach naszych z nami zawsze jest z tolerancją tańczmy chociaż cień bo niełatwy taniec jest więc w naszym wspólnym śpiewie możesz nucić siebie też w naszym wspólnym śpiewie dzisiaj swoją nucisz pieśń
  12. ostatnie krople deszczu bębnią miękko o płaską twarz leśnego pnia niektóre znajdują ukojenie w okrągłych słojach pomalowanych tęsknotą pomału przestaje padać tylko gdzieniegdzie słychać cichą muzykę dotykanych liści drgają niczym pomarańczowe struny słonecznej harfy muskane świergotem ptaków wilgotny wiatr strąca resztki snu z przebudzonych owadów zewsząd słychać szum przytulania konarów do innych sąsiadujących to niespieszne podmuchy służą im pomocą by się jeszcze wspólnie nacieszyły wschodzącym świtem nad lasem lecą łabędzie słychać śpiew pił łańcuchowych
  13. — My jesteśmy gołe, za przeproszeniem, pierniki. Wczoraj mieliśmy nie lada kłopoty. Napalone na słodycz dziwadła, zlizały z nas cały lukier. Inna sprawa, że im wszystko jedno z czego zlizują. Byle słodko było. No cóż. Życie. — Taa… durna egzystencja, bo ze mnie makowiec zakręcony. Kochałem się w makówce, ale teraz mam ją w sobie i licho wie, która to. Boleje nad tm. Oj tak. Chociaż muszę przyznać, że piekarnik przytulił mnie ciepło. — Mnie też ciepło. Jestem barszcz z uszkami. Słyszałem kiedyś płacz małego ciasteczka, ale karp wtranżolił uszka i mam teraz spokój ze sumieniem. A tak po prawdzie, nie cierpię szkarłatnych buraków i całą resztę warzyw, pod błękitnym niebem. — E tam… rozkoszne są. Jam śliweczka z kompotu, głodna nowych wrażeń. Koniecznie chciałam usiąść okrakiem na widelcu i mam teraz syndrom porypanej pestki. Nie łatwo jest. Chyba z niej nic dobrego nie wyrośnie. Zgodnie z obiegową zależnością. — A co ma powiedzieć taki cukier puder. Tak. O mnie chodzi. Albo raczej: pudel, bo los mnie przystrzygł, na swoje podobieństwo. W ogóle nie mogę biegać. Z zależnością, czy bez. Leżę tylko i żaden nie chce mną posypać czegokolwiek. Do dupy z tym, być takim rozsypanym, niezauważonym, bez zaistnienia. Chyba się rozmażę w jakiś apetyczny temat. Dajmy na to, o ciemnych tabunach sznek, gmerających w okruszkach. Co o tym sądzicie? — Jęczysz, smęcisz, użalasz się nad sobą, a nam to mogą szneki na kapelusz skoczyć. Pies im mordy z glancem lizał. My grzybki w kapuście i fajnie jest. Garnek nas chroni, nóż głąba wyciął, to co nam więcej do szczęścia potrzeba. — Nam też nie potrzeba, gdyż my owoce suszone, pomarszczone, ale nie stare. Pełnia ducha w szparkach… choć faktem jest, że brakuje wilgoci. –– Na brak wilgoci narzekać nie mogę, lecz współczujcie mi w tej chwili. Polewką makową mnie zwą. Ale co to za mak? Żadnego odlotu z talerza. To co najlepsze, ukradli dla siebie i widać, jakie jedzonka przyrządzają. E tam… tylko nazwa została. Aż kiedyś wchłonęłam z tej zgryzoty, dwa deka os. — Deko jak już. To jednak trochę odlot masz. Ze mnie sernik wnerwiony jest. Przestałem kochać żółtą cytrynkę. Rzekła, że wykrzywiam się głupawo. O co jej w ogóle chodzi? Kwasi mnie, a teraz narzeka. Chyba przestanę ją spożywać –– Jam biała kiełbasa, wiele razy w życiu sparzona. Zatem proszę się bać i szanować, bom elitarnie surowa dla wszystkich. Skora ja biedna, musiałem cierpieć we flaku, to was też wychowam na ludzi. Ulży mi. No co? Macie mieć lepiej ode mnie? Zobaczycie, jak to jest. Chociaż trochę wam krwi napsuję. A najbardziej w kaszance. Mózgu tyle, co w ziarenku jusznej kaszy. — Phi. Mam te twoje rewelacje socjologiczne, w błękitnych pośladkach. Jam szynka z dupki świnki, z pierwszego uboju. Taka biała, sfrustrowana, zakompleksiona padlina, co to musi nieustannie dowartościowywać swojego flaka, to poniżej mojej percepcji. Już nie wspomnę o durnej kaszance, kotletach z kością i sfiksowanych żeberkach. Mój ogonek, więcej wart, od tej kupy chłamu. Nie taki pyszny. — Co tam ogonek. Tatara, to dopiero nieszczęście spotkało, w porównaniu do waszych pierdół. On to ma prawdziwy problem. Miał dwa jajka, a teraz ma jedno. –– Co mi tam jakieś… tata rajaja! My nie do śpiewania, tylko do spożycia. Chrzan ze mnie tarty, ostry jak brzytewka. Zaraz wam pochlastam, zanim wpadnę do soków trawiennych. –– A ja majonez. Uspokój się, podróbo musztardy. Biegusiem do słoika i przestań chrzanić. Jesteś ostry tylko w gębie. –– Cicho tu. Słuchać mnie. Zupą rybną jestem nieszczęśliwą. Brakuje mi głowy. Pomożecie? –– On karp dżentelmen. Odda ci swoją. –– Święta prawda. Masz. Chlup. –– Dzięki. Chlup. — Nie ma za co. –– Chwila, czym on do niej zagadał? –– Przecież ryby nie mówią, głupku. –– Spójrzcie. W piekarniku siedzi kaczka. –– Taa… ma opalony mózg. –– Mózg? –– A jeżeli, to w tym miejscu? –– Ano w tym. Ominęła ją terapia grupowa. –– Chyba raczej ujowa. –– Ej ty… karp. Co się szczypiesz w płetwę. Albo całość, albo wcale. A tak w ogóle, brak głowy nie upoważnia do braku kultury i tolerancji. –– A gdyby nie ominęła, to co? –– Ty to jesteś zwykłą przyprawą, więc przestań z łaski swojej, sypać niedorzeczne insynuacje. –– Masz babo placek. Kaczce się upiekło. –– Dzięki.
  14. wszyscy się boją wielkiego smoka pod nim na dole wioska strachliwa tubylcy świadomi są jego wzroku z którego jasno przecież wynika myśli smoczysko tylko o jednym kogo by złapać i smacznie wcinać zebranie w chacie już rozpoczęte mądre tu dziady radzą i pierdzą kto jest na tyle mocny odważny że chociaż gacie ma pełne strachu zatłucze bestię zieloną straszną wsadzi wnet dzidę w paszczękę wredną przylazło stado osiłków wszelkich co góra mięśni ich strasznie kocha rada starszaków mężnie obieca kto wroga w trupa zaleje śmiercią rękę i kluczyk weźmie w nagrodę a nim otworzy kłódkę do złota będzie mu dane do córki łona wodza się dobrać jurnym wichajstrem lecz najpierw musi udrękę wioski zatłuc rozerwać na luźne strzępy z chwilą gdy z bestii ucieknie życie dopiero wtedy szczęście zacznie tubylec zwykły ze żwawą chucią choć taki lichy że ledwo żyje o zapomnianym rzecze zdarzeniu nikt go nie słucha a radzie starszych kościane szczęki dzwonią ze śmiechu gdy rzecze cicho smoka zabiję chłopcze co z tobą rozum masz chory lepiej stąd odejdź w bezpieczną stronę lecz on nie płochy wcale a wcale długaśną kością z grobu wyjętą żwawo on dziabnął brzuszek koszmaru agresor ścierką był on balonem teraz dopiero pamięć wróciła przedtem chowała się gdzieś psiajucha mikołajowi bimber wręczyli by za prezenty wesoło mu było a on z wdzięczności pogmerał w szacie i z reniferem smoka wydmuchał teraz z radością tańczą wesoło wśród bohatera co zniszczył bestię lecz córka wodza markotnie tupie wzdycha rozpacza łezkami świga matkości szkoda że był on z gumy bo wciąż dziewicą ja nadal jeszcze *** choć tak po prawdzie córeczka szefa szkaradna wredna i chorowita więc nawet gdyby smok był prawdziwy o inną puentę na darmo pytać
  15. kołysz cierpienie na fali zwątpienia i lęku przerwana struna pozoru wyzwoli z zamętu podaruj tęsknotę niezapomnienia kołysce pamięć sercem okryta wspomnienia da czyste wstęgą źródła owiane kamienie pęknięcia drogą słońce wzmocnieniem złudna rzeka co wciąż wygładza rany zabliźnia naprawdę osłabia
  16. Zgrzytka zgodnie z tradycją, ubrana w ciemną kurtkę z kapturem, spod którego wystaje twarz w ciemnych okularach, ma niewątpliwie wygląd facetów w czerni, ale w sumie nietuzinkowo urocza z tym swoim, tajemnym zgrzytaniem. Chyba zębami, ale wolimy nie pytać, by nie rozbabrać empatycznych emocji, gdyż bywa niekiedy, że to się destrukcyjnie kończy, dla niejednego z nas. Jednak nie narzekamy na Zgrzytkę. To taka nasza jedenastka, gdyż często trafia w dziesiątkę problemu, jeżeli chodzi o ocenę sytuacji. Poza tym do rany przyłóż gościowa, gdyby co. Czuwa nawet, żeby za bardzo nie przyschnąć, gdyż oderwanie może być bolesne. Jednak najważniejszy problem to taki, że nigdy nie wiemy, czy zgrzyta z radości, czy gdy wnerwiona. Przeważnie nami, lub po prostu czymś, co jej mózg potarga. Nie ma żadnej różnicy w barwie oraz intensywności dźwięków. Tłumaczymy jej, że różne bywają koleje życia i nie zawsze dalsze tory dobudowali i faktyczne, jak tu nie zgrzytnąć, gdy lokomotywa ugrzęźnie w żółtym piachu, a błękit tak wysoko odległy, to rozumiemy, że może być problem. Chociaż z drugiej strony, nie pociągnie za sobą wagonów i przez to jakiś kat przeznaczenia, może nie dopisać finalnej strofy. Widzimy, że ciemne okulary potakują w pionie i już wiemy, że za chwilę zacznie się zgrzytanie, gdyż przypomnieliśmy sobie, że właśnie ona tak nam klarowała i teraz patrzy na nas, jak na durni, co sobie pamięć sfajczyli, własnym ogniskiem. No na pewno ciekawie z nią. Szczególnie na cmentarzu, w poświacie księżyca, kiedy to w mrocznym ubranku, snuje się niczym zjawa pomiędzy mogiłami. Tylko prześwitujących przez ciemne szkiełka, zielonych szparek oczu brakuje. Jak taki czarny kotek nagrobny. –– Gdybyś nam wtedy przebiegła przez ścieżkę i to jeszcze na cmentarzu, to nasz los byłby przesądzony. Znowu zaczyna zgrzytać na takie wspomnienia, ale tym razem o dziwo, chyba wiemy, że śmiechowo tak jakoś. * Stoimy w parku przy gwarnej ulicy. Nagle gdzieś sobie idzie. Zupełnie nagle. Taki ma styl. Mówiła coś, że przyniesie smaczne jedzonko i wreszcie wytłumaczy, to swoje zgrzytanie. Krzyknęła na odchodnym: do jutra o tej samej porze. Na szczęście znamy ów zwyczaj. Do jutra oznacza, że wróci za kilkanaście minut. Gdyby wrzasnęła: wrócę za tydzień, to by znaczyło, że jutro. Zatem czekamy niecierpliwie. Nagle słyszymy przeraźliwy zgrzyt hamulców. Przechodnie popatrują w tamtą stronę, jak jeden mąż. Słyszymy też sygnał karetki, jakby czas płynął zupełnie inaczej, tak jakoś jednocześnie. Biegniemy w tamtym kierunku. Przepychamy się między ludźmi. Nagle dostrzegam Zgrzytkę na drugiej stronie ulicy. Po raz pierwszy nie ma okularów. Taka inna jakaś. Macha ręką, też w pionie. Nigdy nie robiła w ten sposób… lecz po chwili znika mi z oczu. Później każdy z nas przysięgał, że ją widział.
  17. dzisiaj widziałaś barwy końca nocy w źrenicach strychu pod pajęczynami rzęs tańczyły kolorowe cienie zaplątane w muzyce miękkiego kurzu z wyblakłych nutek dzieciństwa w szeptanym blasku świtu przysiadł na niewielkim krzesełku tam martwe wyschnięte z życia muchy zapomniały o fruwaniu a przy biegunie konika myszka z przetrąconym kręgosłupem stalową poprzeczką mety na szubienicy skleconej niezdarnie drobnymi rączkami powieszona lalka z wydłubanym okiem wiszącym na nitce ostatniego spojrzenia włóczkowa pętelka prawie urwała zwieszoną główkę gdzie ze szkarłatnych ust wystaje język narysowany sinym ołówkiem wolałaś malować farbkami lecz często tak bardzo ci brakowało marzeń dziecka na palecie barw
  18. dopadłeś marzenie wyjątkowe' tylko twoje' więc się postaraj na szansę odpowiedz
  19. Antonine W↔Dzięki:)↔A ja chyba, jeszcze wyżej, biorąc pod uwagę to, co czasami wypisuję:) Pozdrawiam:)
  20. A–typowa–b↔Dzięki:)↔Ja też:)↔Przyszło w trakcie pisania:)↔Pozdrawiam:)
  21. A–typowa–b↔Dzięki:)↔Tak mnie różnie czasami najdzie. Trudno mi przewidzieć, co:)↔Pozdrawiam:)
  22. Iazbela 799↔Może nie aż tak. Trza by zgłęb9ć umysł ślimaczka:))↔Pozdrawiam:)
  23. ... spojrzał pomyślał jam mądry jest lecz gdy jeszcze wyżej wszedł znowu pomyślał jam głupim jest...
  24. Pewnego dnia postanowiłem wyjechać z wycieczką szkolną, na Planetę Myślącej Wody. Stałem z kolegami na kosmodromie i czekałem na przylot naszego statku. Po chwili usłyszeliśmy donośny głos zawiadowcy: Uwaga! Uwaga! „Tylżycki Nadprzestrzenny” lecący przez „Planetę Kłaczatych Wirusów” do „Planety Myślącej Wody” wyląduje na stanowisku U1. Proszę zachować ostrożność. Gdy pojazd wylądował, otworzyły się drzwi rękawa i wessało nas do opustoszałej kabiny głównej. Miała ona wiele iluminatorów oraz trzydzieści pięć foteli pneumatycznych. Wszystkie znajdowały się przy oknie, ponieważ statek miał kształt wrzecionowaty. Oświetlony był starodawną lampą elektryczną. Usiadłem na fotelu, który dostosował się do moich kształtów. Po chwili otrzymaliśmy pozwolenie z wieży kontrolnej. Start nastąpił planowo. Pokrywa statku cudownie błyszczała w promieniach zachodzącego słońca. Przez najbliższe dwie godziny nie działo się nic szczególnego. „Tylżycki Nadprzestrzenny” bez przeszkód opuścił Układ Słoneczny. Kolejne dwadzieścia sekund, komputer pokładowy o imieniu: „Zuziu” obliczał parametry skoku. Przebiegł on w miarę pomyślnie, gdyż zgodnie z trajektorią konika szachowego. Po jakimś czasie statek wszedł na orbitę „Kłaczatych Wirusów” a po dwóch godzinach wylądował. Wypchnęło nas na zewnątrz. Tubylcy wielkości bochenków chleba oraz małe tubylątka o wyglądzie maślanych bułeczek, radośnie podskakiwały na nasz widok, wiewając kłaczkami. Po uściśnięciu macek i rozładowaniu poczty, Ziuziu dał znać migającym zniczem, byśmy powrócili do pojazdu. Po wyjściu z pola przyciągania planety, wykonał kolejny skok na skróty w kierunku celu naszej wycieczki. Po dwudziestu dwóch minutach zredukował prędkość, do stu kilometrów na godzinę. Statek powoli zwalniając, przystąpił do lądowania na planecie „Myślącej Wody.” Lądowanie nastąpiło bez przeszkód. Wyszliśmy na zewnątrz, by powitać mieszkańców, a tu ich, ani widu ani słychu. Dopiero po chwili, z różnych zakamarków, wypełzło w naszym kierunku pełno różnokolorowych stworów, o strukturze wodno galaretowatej. Widać było, że chcą z nami rozmawiać, ale nie mają za bardzo czym. Na szczęście każdy z nas posiadał elektronicznego, wszechstronnego tłumacza. Dzięki tym urządzeniom, wiadomo było, co tam luźne żelatynki, bąblą i bulgoczą. A bulgotać umiały. O tak! Całe pół godziny słuchaliśmy w milczeniu. Mówiły o przeszłości i życiu codziennym. Wytłumaczyły na przykład, że im woda bardziej myśli, tym bardziej się ścina w galaretkę, a jak wcale nie myśli, to lodowacieje. Natomiast po roztopieniu, jest już tylko zwykłą woda. Kiedy gospodarze przestali bulgotać, poczęstowali nas obiadem, składającym się wyłącznie z ryb. Później wsiedliśmy do małego autobusu powietrznego, w celu zwiedzenia planety. Były na niej domy w kształcie: zlewek, szklanek, samowarów i puszek. Małe tubylątka pluskały radośnie na placu zabaw, pełnego różnych: lejków, probówek, rur, wężów, wazonów, czajników, a nawet muszli klozetowych. W autobusach latających nie było siedzeń, ponieważ tubylcy nie mieli stałego kształtu, lecz mogli nim władać dowolnie, tak samo jak kolorami, które zmieniały się ustawicznie, poprzez różnorodne załamywanie światła. Po zwiedzeniu większości obiektów, znaleźliśmy się w Muzeum Biologi. Była tam napryskana na ścianach: ewolucja wody. Od wolnych gazów, przez zwykłą wodzę, aż do galaretowatej, myślącej. Po pożegnaniu z gospodarzami, udaliśmy się na pokład naszego statku, który wzniósł się na wysokość czterystu metrów nad powierzchnią „Myślącej Wody.” Nagle stała się rzecz najmniej spodziewana. Zuziu dostał chwilowej czkawki oraz zanik pamięci i „Tylżycki Nadprzestrzenny” zaczął dryfować w kosmosie, jak kulawa żaba w stawie. Po godzinie udało nam się wczytać pamięci awaryjną. Pomogła ona odtworzyć komputerowi poprzednią pamięć. Jednak do dawnego kursu, musieliśmy wrócić za pomocą sterowania ręcznego, bo program takiego przypadku chorobowego nie uwzględniał. Zajęło to pół godziny. Po powrocie na właściwy kurs, sterowanie statkiem przejął ponownie „Zuziu” bez pytania nas o zgodę. Z radości, że mu się polepszyło, wykonał kolejny skok, na szczęście w kierunku Ziemi. Gdy statek zaczął się zbliżać do Układu Słonecznego, komputer zmniejszył prędkość, do minimalnej prędkości kosmicznej. Nie minęła godzina, a byliśmy w „Przedpokoju Ziemi.’’ Na orbitę weszliśmy bez żadnych zakłóceń. Gdy wieża kontrolna dała pozwolenie na lądowanie, statek zaczął opadać na stanowisko kosmodromu. Po wylądowaniu, każdy z nas udał się szybko do domu, bo jutro mieliśmy też lecieć. A gdzie, to było niespodzianką. * Wyobrażaliśmy sobie, że „Tylżycki Nadprzestrzenny” przelatuje przez własną żółtą dziurę, a on tylko lśnił w blasku ojczystego Słońca i aż dziwne było, że stoi w miejscu.
  25. Poczuła ciężar na plecach i nieustający powiew wiatru. Pole ogołocone z życia, jakby przygniatało grząskim zębem czasu, a nagie stopy brodziły w gęstych chmurach. Nie przeszkadzało jej to. Tylko skąd ten zapach i co tu w ogóle robię? Wtedy ujrzała wodne zwierciadło. Migoczącą, pionową taflę. Wielki ptak siedział na ramionach. Usłyszała niby słowa –– Brawo. Nie zwątpiłaś, chociaż jesteś obrana ze skórki. –– Z jakiej znowu skórki ? –– A z czego są utkane, moje pachnące skrzydła? –– Hmm… wielkie mi co. –– Skoro tak, to bardziej wygrałaś. Za chwilę pofruniemy do krainy, gdzie rosną całe pomarańcza. –– A kasę masz? –– Zadziwiasz mnie. Jeszcze bardziej wygrałaś.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...