-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
topole to wysokie drzewa wierzchołki blisko nieba a życie woda stanowi żywioł czasem człek nie wie co robić gdy na drodze zmęczone ślady horyzont daleki słońce cicho świeci psyche bawi lub dławi twoje imię motyl biały wziął pod skrzydła jeszcze jesteś lub byłeś tu przez chwilę we śnie zakopiesz myśli po przebudzeniu będzie lepiej lub tylko ci się przyśni
-
Najdłuższy tytuł, jaki w życiu napisałem:)) ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ zasuszona miłość skrzypi muzyką zwiędłego liścia oj grało się kiedyś zajebiście odłamkami pieprzył kryształ dudniły organy w pięciolinię żwawym kluczem wiolinowym pośród fugi wilgotnej na długie chwile dźwięków co potem zapachy splecione zlepiły w rozkosznym trudzie szalały namiętnie fanfary tudzież pulsujących przywołań jeszcze cholera jeszcze koniecznie no przecież ślimak muszelkę łechce wyzwala echa w rozkroku żwaworzewnie wtem oklapła batuta białym lepkim lukrem fest było jak w niebie cudnie samotna w żarze jaskinia odsapnąć kwiatuszku nam trzeba by koncert znowu zaczynać na łące pośród kłosów złocistych bocianów zabójców co w krwi zastygłe żaby miażdżą patriotycznie czerwonym dziobem spoko maleńka ty na mnie ja na tobie jeszcze płoniesz jeszcze płonę żarzenie popiół koniec
-
nie udawaj przed światem cudownego pisklęcia wy pa da jąc z gniazda
-
... pod górkę ślimaczył się on wie że mu źle ścieżka daleka lecz kiedyś on czekał dlatego zostawił nie tylko zdrowie także swój domek
-
Echa Teatru
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
A-typowa-b↔Raczej nie. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Szczerze, to dobry film, dobrze zagrany, z odpowiednią muzyką, zdjęciami, treścią itd... bardziej do mnie przemawia. W odczuciu mym jest.."mniej sztuczny"→no ale każdy inne odczuwania ma. Taki świat. Każdy czasem coś gra, do ostatniej kurtyny:)↔Pozdrawiam:)) -
A-typowa-b↔No faktycznie. Ostatnio mnie jeden zaatakował w lesie i zaczął stukać w czoło. Musiałem odgonić. Chyba za dużo stukał i poluźnił 5 klepkę:))↔Pozdrawiam:)) Nata_kruk↔Różnie to bywa w nocy z tym stukaniem. Trza być czujnym. Nie zasnąć:)) Pozdrawiam:))
-
Od dłuższego czasu, odczuwam pilną potrzebę skomplementowania. Nieważne gdzie i kogo. Wędruję cierpliwie, aż w końcu trafiam w objęcia opuszczonej chałupy, poprzez drzwi i od razu ją zauważam. Powabna gładkość, kłuje gałki oczne sensem pozytywnym. Skąd takie cudo przedziwne, okryta bielą, w takim nędznym otoczeniu? Jakby na mnie czekała. Tyś piękna – wrzeszczę. – Nie ma piękniejszej od ciebie tu – dodaję subtelnym słowem naocznego obserwatora rzeczy niezwykłych, zasługujących na podziw. Gdy dotykam twojego ciała, gładkiego niczym lotos, to aż ciarki rozkoszy czuję w okolicach. Poprzez twój umysł, dostrzegam tajemnicę świata... –– Przestań mi wreszcie wciskać kit w ten sposób odzywa się rama okienna.
-
w wypasionych połaciach owiec pasterz błądzi w rozterce tęsknym wzrokiem spogląda wokół wszędzie pyta się gdzie jesteś pomiędzy słońcem a mrokiem czy bliżej horyzontu w złudnej zieleni traw szukasz początku czasami tak trudno rozwikłać sprawę odnaleźć siebie w swoim stadzie przecież nie tylko co oczom znane pozwala wierzyć w sens istnienia szukać dalej na tym się skupić i umrzeć głupim
-
nocka zapadła księżyca nów zaszeleściło wśród listowia tu trza podejść zobczyć nie strzępić słów leży zerwany przegniły sznur e tam to tylko z gałęzi spadł trup
-
Wielkie marzenie ma swój finał. Są na wyśnionej Planecie Lśnienia. Co prawda nie dane im było dotrwać całą rodziną, ale chociaż oni mają to szczęście. Jak setki innych, podobnych. * –– Tato! Tutaj jest bosko, ślicznie, cudownie. To ciepłe, kochające światło. Szkoda, że mama nie doczekała. –– Taa... owszem… cudownie. –– Wspominałeś o gigantycznej, przezroczystej kopule. Co pod nią jest? –– Hmm… trzymają tam najbardziej groźne drapieżniki. –– A po co? –– Żeby się... przeistoczyły. –– Nie rozumiem. –– Ja też niewiele więcej. A swoją drogą, uważaj na siebie. –– No coś ty, tato. Przecież są zamknięte. Sam powiedziałeś. –– Niby racja. –– Spójrz. Niebo się otwiera! –– W ten sposób nas karmią.
-
czy skrawki światła da się odkleić od złudnej strony wabiącej magią a może jednak czekać na cienie wybór nasączyć myśli rozwagą a gdyby słodycz pozbawić smaku zniweczyć w ustach złudy rozdanie po cóż na próżno apetyt kochać skoro wnet wzmocni gorzki kawałek być na wahadle takiej huśtawki że człowiek leci pod same niebo klej na siodełku mieć odpowiedni szybować nie bać się lotu tego nie rzucać zwątpień na wiatru powiew wśród drzew zaginą znów niespełnione próbować kochać cierniową różę zanim zakwitnie ostatnim słowem
-
To taki metaforyczny skrót myślowy... wybiegają z kur trzy byki dziesiątkując biedny drób a gospodarz głośno płacze bo zdeptana kasa tu kilka kurek widząc pana zaostrzyło sobie dziób i odcięły bykom miała każda jajka pełne już wysiadują warcząc cwanie odmienimy cały ród się wykluły i wyrosły skurczybyki lumpy znów wybiegają z kur trzy byki dziesiątkując cały drób a gospodarz gdaka jęczy bo się ostał jeno smród wnet zawitał jemu sposób rewolucji uciął łby wnet przerobił bunt na rosół i zniknęły byki trzy
-
słowa zastygłe w ciszy schowane uśpione nuty zamknięty teatr kurtyna jakby w połowie drogi przerwana rola zbędna już teraz raz po raz deski cicho zaskrzypią gdy mała myszka biegnie po scenie patrzy na domek krągły i pusty w nim zapomniany suflera beret a w miękkim kurzu jak czaszka szarym tam rekwizyty niczym w kołderce lecz obojętne duchom aktorów chociaż zapewne chciały by jeszcze przez okna świtem dzień się przeciska żeby rozjaśnić zaułki wspomnień szczur zatroskany skrzywiony wiekiem myśli wśród cieni a co tu po mnie gdzie nad widownią brzask niepotrzebny świeci pustkami aż blask szeleści woskowe świece w swych ciałach skryły brzmienie ostatniej słyszalnej pieśni czasami człowiek zlękniony nawet jeśli zostanie przez nockę całą gdy wtem z widowni oklaski słychać jakby tu nadal trochę się grało
-
mówili na niego wariat bo wciąż czekał masz w mózgu pusto bo malował echa na żółto echa są złoto zielone durny matole takim maluj kolorem
-
Mieliśmy z Jasiem wesoło, czego nie można powiedzieć o warzywach. Te nie miały. Co jakiś czas strzelał do nich z popsutej wiatrówki. W pomidory, ogórki, sałatę, nawet w głąby kapuściane. W liczbie ofiar nie przesadzał i nie wadził nikomu, to dawaliśmy mu spokój. Miał ustalony rytuał. Naciskał spust, porzucał broń i biegł w stronę warzywka, gdyż robił za śrut. Patykiem żłobił otwór lub gniótł nogą, gdy załadował nabój rozpryskowy. Jednak kiedyś miał pecha. Spod maszyny wystrzeliła kolba kukurydzy i ugrzęzła w gardle rzeczonego. Teraz kombajnista został snajperem warzywnym. Kleci lunetkę do procy bez gumki, na cześć prawie św. pamięci Jasia.
-
Babciu, piszę do ciebie teraz, kiedy okno przed ciemnością, bo mam wreszcie święty spokój. Tatuś pojechał na dele… coś tam, a mamusia była przed chwilą, zaśpiewała połowę kołysanki, dała całusa w czoło, pogroziła paluchem w drzwiach, że mam w tej chwili spać, bo jutro raniutko trzeba wstać i sobie poszła. Wiesz babciu, z twoją córką, to tak zawsze jest. Czasami zapomina, że jutro niedziela i nie trzeba. A niech to, złamałam rysik co wystawał z ołówka i pisał do ciebie moją ciepłą ręką. Poczekaj chwilkę, zaraz naostrzę. Słyszałaś, jak ostrzyłaś? No nie. To ja ostrzyłam. Na pewno słyszałaś. Pamiętam, że mi kiedyś powiedziałaś, że dziadek, który jeszcze wtedy nie był twoim mężem, też na ciebie ostrzy ołówek, a ja pytałam co za ołówek, ale byłaś nieznośna i nie chciałaś wyjawić tajemnicy… no nie, a sio ty mucha głupia, usiadła na kartce i siedzi jak przylepiona. Podgląda chyba, co do ciebie piszę. E tam, niech sobie podgląda. Czy pamiętasz śmieszną sytuację, kiedy wpadła mucha do kisielu, a ja ryczałam jak wół, że ma zlepione skrzydełka i już nie poleci, jak dziadek na ciebie. No na pewno pamiętasz. Jeszcze wtedy nie byłaś tak stara i lepiej kontaktowałaś otoczenie, czy jakoś tak się mówi po dorosłemu. Wyjęłaś muchę i powiedziałaś, że mam się nie martwić i położyłaś ją na otwarte okno, żeby kisiel z niej spłynął, ale sprawdziłam następnego dnia i była już zdechła. Pomyślałam wtedy, że pająk siedzi w kącie, więc się ciało nie zmarnuję. Dziadek i tatuś mi przytaknęli, ale mama płakała, tylko nie wiem, czy ze smutku, czy ze śmiechu, bo z nią, to różnie, jak z tobą babciu. Wiesz co tobie powiem, babciu. Czasami przytulam zabawki, bo jak już będą kiedyś wspomnieniami, to trudno takie coś uściskać. Można sobie jedynie poryczeć, że ich nie ma, więc lepiej dusić, kiedy jeszcze są. Mamę i tatę i dziadka z fajką też przytulam, póki bałaganią wokół mnie, a tylko mnie wyzywają. No mówię ci babciu. Krzyż pański z nimi mam. Tylko lalki nie przytulam, bo jest ułamana i zraniła ostrym odłamaniem moje ucho. A pamiętasz, jak powiedziałam na ciebie, babcia srapcia, bo nie kazałaś mi z poduszki dalej piórek wydłubywać, a ja tylko chciałam sobie poprzylepiać i pofruwać w pokoju, ale tylko one fruwały i prawie nic nie było widać… ojeju, przeciąg, liść wleciał przez okno, ale bardziej pomarszczony od ciebie, więc nie musisz się martwić… a dziadek wtedy tak się śmiał, z tej srapci, że dostał od ciebie szturchańca i wypadła mu fajka na podłogę, a gdy się schylił… no właśnie, fajnie, że pamiętasz… pękły mu portki na tyłku, aż było słychać rozdarcie. Z wami, a szczególnie z tobą, babciu, to miałam wesoło. Jak babcię kocham. Chyba jednak najfajniej było, kiedy udawałaś wielkie lustro, w komnacie na zamku, stojąc w starej ramie okiennej, z której wystawały drzazgi, nie tylko ty, a ja w tobie się przeglądałam, bo byłam królową, tak samo starą, jak złą. Pytałam ciebie, czy jestem najpiękniejsza na świecie, a ty babciu kiwałaś, że tak, bo akurat coś tam jadłaś, a jak przestałaś, to powiedziałaś, że Śnieżka jest ładniejsza i od razu byłam Śnieżką i wybiegłam przed dom szukać krasnoludków, ale tylko sąsiad kosił trawę, więc był tylko jeden, ale sobie wyobraziłam, że jest w siedmiu osobach… a łaj, spadła mi książka na głowę. Dobrze, że mała. Chyba się za bardzo wiercę, przy pisaniu. Będę musiała pomału kończyć, bo mi się oczy trochę kleją. Nie wiem tylko, gdzie wrzucić list. Nie chcę pytać rodziców, bo to jest nasza tajemnica, że do ciebie piszę. Jeszcze by się ze mnie śmiali, że i tak nie dostaniesz… trochę zmarzłam, poczekaj chwilę…………………………………………… wykropkowałam przerwę, żebyś wiedziała, że na mnie czekałaś, jak kiedyś, a ja się z tego cieszyłam, że gdzieś tam jesteś i czekasz, chyba za dużo tego czekasz, ale co tam. Ty się nie pogniewasz. Przecież wiem, A wiesz, że miałam pomysł, by ten list jak skończę, wkopać w ziemię, w naszym ogrodzie i może by wyrosła książka. Miałaś by co czytać, bo było by w niej więcej. Może inni też nawet, co tam są z tobą. A wiesz, że kiedyś spadł wazonik z mojej szafki, ale mama powiedziała, że za bardzo nerwowo wstałam i przez to spadł, lecz ja sobie myślę, że to byłaś ty. Wlazłaś do wazonika, bo przecież teraz, to już chyba więcej umiesz, kurczę, znowu mi się złamał rysik, zaraz naostrzę, tylko gdzie podziałam temperówkę, o leży tam, gdzie nie leżała, poczekaj, piszę innym, tak jak przedtem, trochę coś kręcę chyba, bo z tobą można, ty zawsze fajna byłaś, jak nie wiem co. Mam na koniec prośbę. Poproś Piotrusia, by zrobił dziurę w niebie i wyskocz na białą chmurkę. Niech ci nogi zwisają, dyndaj nimi, to jutro rano ciebie zobaczę i pokiwam. Tylko żebyś nie spadła. Niech ci aniołki skrzydełka pożyczą, gdybyś jednak spadała. Ale chyba tam masz fajnie, więc bądź szczęśliwą. Może dziadek cię poszmyra w stopy, bo często wchodzi na drzewo, żeby być bliżej ciebie. Tylko nie wiem, czy mu rąk starczy. Na tle księżyca, wygląda jak wampir. Babciu, coś tobie powiem. Gdyby Jezusek marudził, że robicie w niebie burdel, to niech mu Piotruś wytłumaczy, że to tylko mała dziewczynka, tęskni za swoją babcią i chce ją chociaż na chwilę zobaczyć na chmurce, a niech to, ktoś idzie po schodach, chowam list, jutro wrzucę do pierwszej lepszej skrzynki, a resztę, to jakoś babciu załatwisz. Masz tam teraz znajomości, nie z tego świata. Pogadaj z aniołkami, może podfruną i list zabiorą i tobie oddadzą. Całuję. Pa. Narka. * –– Dziecko, wyjdź z okna. Burza jest. Nie słyszysz jak grzmi? –– Mamo, coś ty. To tylko babcia puściła bąka. –– No wiesz. Co ty opowiadasz. Gdyby to babcia usłyszała, to by ci dała. –– Figę by dała. Ona miała jeszcze lepsze pomysły. Chociażby wlazła do dzwonu. –– Jakiego dzwonu? Co my z tobą mamy. Same niespodzianki. –– Cieszcie się, że macie, bo jakbym się przemieniła we wspomnienie. –– W co znowu? –– Swoje wiem i już. A Piotruś wcale nie taki święty, tyko wesoły. –– Jaki znowu Piotruś? –– Święty. –– Taki jak ty i babcia? Współczuję niebu.
-
Chciałbym chyba powtórzyć, że nie komentuję tu kogokolwiek, ale nie z braku szacunku dla Autorek i Autorów. Po prostu nie chcę się angażować w inny portal i robić wyjątki. I tak się dziwię, że jestem przez niektórych czytany, za co Dziękuję:) --------------------------------------------------------------------- w krainie struktur niewyjaśnionych gdzie miód zlepia brzęczenie pasikoników w żółte czarne paski żałobnych uciech a z okrągłej łąki drzewa podłużnymi sękami wykrawają kwadraturę koła uplecioną z trysekcji kwitnącego rzepaku pomiędzy kwitnieniem wołających ryb w rzece przesypującej nurt lśnieniem płynnej ciszy w punkcie początku teraz gdzie rodzi się czas który załapie i już nie puści do czasu gdy sam umrze w prześwitującej kołysce a dziecko narodzi się powtórnie w drugim płaczu świadomości poza każdy możliwy horyzont
-
Pan Dzięcioł zaniemógł i leżał w gniazdku, przyfrunął pan doktor, co z tobą ptaszku. Och bardzo mi ciężko nie mogę już stukać, ktoś mi dziś w nocy, stukanie wystukał. Ależ kochany, tak powiem tobie, nie każdy co stuka, jest dzięciołem.
-
Poeta i Wena
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Sylwester Lasota↔Dzięki:))↔Może myśl głupia, ale z przesłania nie wyzuta: Poeto, jak teraz zaniedbasz sprawę, to może być gorzej nawet:))↔Pozdrawiam:) -
usiadł poeta usiadł nie wie czy pisać czy siusiać bo jednak gdy pęcherz dusi na rymach trudno się skupić albo na jakiś przerzutniach średniówkach czy nie za krótka wtem wizje ma głowa struta to wenie chce się dziś siusiać poeta więc myśli cwanie na muszlę ją wnet posadzę nie sprawdził jednak rozmiaru płacze on teraz pomału gdyż wena cała się skryła przytula ją kanaliza poecie choć nie chce siusiać do wiersza daleko mu tam bo w głowie już nic słychać jak tu bez weny ma pisać * poeto znasz bajki morał powtórka gafy od wczoraj uszanuj nie kładź tam wenę bo znowu porzuci ciebie
-
przyrzekam kochana powrócimy nad truskawkowe morze splotą się nasze ciepłe oddechy przepełnione zapachem bryzy o smaku zielonych szypułek jeśli będziesz chciała zatrzymasz je dłużej źrenicą gdzie żółty promień słońca zatańczy zielonym błękitem twoje wilgotne usta z drobinkami piasku a moje z echem muszelki co pachnie płatkami koralowych róż ech wiem nieogolony ja co? o! nie przeszkadza ci? rozwiniemy dywan z konfitur truskawkowych fal sycąc się wzajemnie spełnieniem drżącym niepokojem namiętnej plecionki zmysłów na spoconej plaży pod okiem bałwanów szemrzących przyzwoitek z białymi grzywkami przypływ odpływ przypływ odpływ przypływ odpływ * z koszyczków dłoni sączy się żółty piasek splecione wzajemną ufnością razem i osobno
-
Posiłkowanie Umysłu przed Posiłkiem
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Spleśniały odór szybuje po całym pokoju. Wszystko wokół, nasiąknięte kleistym tłuszczem. Właśnie chce oderwać szklankę od stołu. Nie bardzo mu to wychodzi. Pęka w ręce. Trzask łamanego szkła odbija się echem od zapyziałych ścian. Ostre krawędzie kaleczą dłoń. Brudna krew kapię na postrzępioną ceratę. Wiele zostaje w mięsistej, lejącej skórze. Reszta spada na stół, pomiędzy wypalone zapałki i rozlany sok owocowy, tworzący lepkie kałuże. Muchy uciekają w popłochu, lecz po chwili przylatują ponownie. Zapach potu, przyciąga niczym zjełczały magnes. Ciągle je odgania, zabandażowaną dłonią. Opatrunek szary, cuchnący i prawie twardy od brudu, a ręka ociężała. Nie dba o to, żeby zdjąć. Po co na co? Niby dla kogo. Dla tej niechcianej przeszłości wokół. Na stole leży kawałek szynki. Ktoś kiedyś podrzucił jak zwykłemu psu. Dokucza mu głód. Zgarnia białe robaki z mięsa i rozgniata na stole. Niech mi tu gówna nie łażą, przy spożywaniu posiłku. Mięso jest twarde i łykowate. Na pół zgniłe. Ale cóż ma poradzić. Coś musi jeść. Nie może pogryźć. Wyciąga z ust sztuczną oblepioną szczękę z resztkami jedzenia. Między zęby kładzie łykowaty kawałek. Dodusza ile ma sił w rękach. Udaje mu się przegryźć. Wkłada szczękę na miejsce, a później ów mięsisty skrawek. Teraz lepiej. Jest mniejszy. Delektuje się smakiem. W kieszeni leży majonez. Luzem, bo w szkiełku by się nie zmieścił. A woli mieć pod ręką, to co lubi. O mało co, a by o nim zapomniał. Wyjmuje podszewkę z przyklejonym smakołykiem. Zeskrobuje grzebieniem, z resztkami włosów. Uwielbia z nich zlizywać żółte mazidełko. Smaruje kawałek chleba wokół plamy pleśni. Nie bardzo mu to wszystko smakuje, ale cóż… lepsze to niż nic. Na ręce ma stary strup. Zapomina, co to w ogóle jest. Chyba coś do zjedzenia. Taki mały orzeszek. Odrywa ze skóry i kładzie do ust. Chrupię przez chwilę i nagle wypluwa. Nie lubi takich orzeszków. Już nie szuka pozostałych na spoconej, włochatej skórze, lecz przypomina sobie, że w garnku jest trochę wody. Szuka przez jakiś czas, niezużytej zapałki, wśród wypalonych petów. Gazu jeszcze nie wyłączyli. Musi się spieszyć. Kładzie garnek na kuchence. W wodzie pływają czarne pająki. A niech zostaną. Zawsze to jakaś wkładka. Nóżki może wypluć, a tułów to zawsze trochę mięcha. Zapala pod garnkiem. Płonąca zapałka wisi i nie chce zlecieć, przyklejona do palca. Sama spadnie. Co to za ból? Żaden. Gorsze musiał przeżyć. Teraz czeka, aż się woda zagotuje. Może przez ten czas, odpocząć, posiedzieć, pomyśleć o sensie życia i wszechświecie. Sprężyna z tapczanu wchodzi w tyłek. Chciałby wstać, ale nie może. Skóra naciągnięta, ale puścić nie chce. Przecież niewygodnie tak trwać w przysiadzie. Szarpie z całych sił. Wyrywa kawałek. Jest dość duży. Spływa ślisko z palców, zostawiając czerwoną smugę. Podnosi i wrzuca do garnka. Słyszy chlupnięcie. Kilka kropelek, parzy dłonie. Skoro i tak wyrwana, to po co ma się zmarnować. Zupa będzie tłuściejsza. Trochę krwi też poleciało. Niestety na czerninę to za mało, ale żeby wodę zaciągnąć, to wystarczy. Siada znowu. W innym miejscu. Tyłek go boli, ale przestanie. Zawsze tak jest. Boli i przestaje. Wdeptuje w coś nogą. O cholera, nie zauważył. Zwłoki szczura w pełnym rozkładzie. Papeć jest cały oblepiony, kleistą różową maśtyką. Nie, nie, tego jeść nie będzie. Nawet on ma swoje zasady. Szczury mu nie smakują. Nawet te młode, bez włosów jeszcze. Zupełnie bez smaku. Jakby papier wcinał. No chyba, że pieczony chrupiący ogonek. Pobudza apetyt. Słyszy bulgotanie. Woda się gotuje. Podchodzi bliżej. Łapie garnek. Gorący jak diabli. Za chwilę wrzątek spływa na gołą stopę. Papcia nie ma, bo schnie na stole. Później wykruszy szczurze ciało. Zaczyna krzyczeć, ale za chwile przestaje. Nauczył się odporności. Widzi bąbelki na nogach. A niech sobie będą. Jak kropelki rosy o poranku. Komu to zawadza. Przecież nie mnie, myśli sobie. Tylko, że nie ma co zjeść. Zupa się wylała. Widzi w kałuży skrawek własnej dupy. Bierze do ust. Kiwa głową sam do siebie, że dobrze wygotowany, niczym golonka. Gryzie i przełyka. Wyciąga włos z ust. Głód chociaż trochę zaspokojony. Jeszcze tylko ściągnie zdechłego gołębia z parapetu i obierze z piór. Lecz dzisiaj nie zje. Zostawi na jutro. Przeżyje prawdziwe święto. Jak mógł o nim zapomnieć. Może zdechł specjalnie dla niego. * Idzie do łazienki, by się wykąpać. Wraca umyty i pachnący. Ma na sobie czyste, świąteczne rzeczy. Podchodzi do szafki i wyciąga idealnie białe rękawiczki. Zakłada na dłonie. Bierze ze szuflady nóż i widelec, wsuwając na chwilę, do kieszonki wykrochmalonej koszuli. Nakrywa pusty stolik, nieskazitelnie czystym obrusem. Wyjmuje lśniący talerz. Sprawdza palcem. Ani śladu kurzu. Stawia gdzie trzeba. Obok kładzie sztućce i białą serwetkę. Siada na nowiutkim krześle. Kładzie ręce przed siebie. Czeka na jutro. Spożyje posiłek w skupieniu, z apetytem i należytym szacunkiem. Zamówił. Dostarczą do domu. Prosto na stół. -
samotna widoczna w połowie gdzie ja spadnę któż mi powie co swoim ciałem dzisiaj pomoczę plum została kroplą w morzu potrzeb
-
po cóż te żale i łez fontanny kiedy w zegarach czasu popioły te dni nie wrócą lecz wieczór ładny gdzie w krzyku ciszy szepczące tony tam na krzesełku wspomnienia kładą na pustce którą kiedyś nie była z nici przerwanych na siłę tkają chwilę choć jedną pragną zatrzymać kluczem zamknięte nuty w muzyce koncert już tylko bezdźwięcznym słowem zielone echa chciałbyś usłyszeć lecz brak piosenki wokół i w tobie
-
Na cholerę tutaj przyszłam. Zimno, wietrznie, aż me piersi rozedrgane nieco. Dobrze chociaż, że las niczego sobie. Żeby jeszcze drzew nie było. Zasłaniają widok. No nic. Muszę wyciągnąć bułkę z wątrobianką. Uwielbiam. Tym bardziej, że zgłodniałam trochę. Coś mnie w to miejsce sprowadziło… ale co? Przeczucie lub jakieś inne pieprzone zjawisko, którego pojąć nie mogę. Zgryzam. A niech to. Za raptownie przedziałek dupki nadusiłam i część nadzienia, gęsto szybuje na ściółkę leśną. Dziwna jakaś… materiałowa. Wiem, bo dłonią pomacałam. Muszę wytrzeć papierkiem, bo plama będzie. Dobrze, że nie wierzę w krasnoludki, bo jeszcze by łydki pogryzły, gdyby dostały szarą masą po kapeluszach. Durnowata ja. Najlepszy apetyt, poszedł się… … a to co? Budka z piwem? Chyba nie, gdyż dziwna jakaś. I skąd nagle tu, po oczach daje. Ciekawe, czy pomoże? Słyszę, jakby za mgłą, że niby tak. Co tak? Może ćwierka ptak? Na dodatek najbliższe drzewa wokół, nabierają błękitnego koloru, a drzwi w owym czymś, samoczynnie otwarte na żółto. Czyżby chatka chciała, żebym tam wlazła. Takiego! Nigdy w życiu – nagle wrzeszczę na całe knieje, pokazując wejściu środkowy palec… … tylko nie mój. Skąd to obrzydlistwo w dłoni. Inny jakiś. Jakby nie z tego świata. Nawet nie wiem, czy to faktycznie palec. Jedno jest raczej pewne… wskazuje kierunek, a ja nie mogę nie chcieć, wbrew sobie. Na dokładkę w drzwiach chatki, widzę moją matkę. Kiwa do mnie uśmiechnięta i zaprasza na ulubiony obiad. Tak jak kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką. Oj nieładnie, brzydko wprost. Ktoś mi gra na emocjach. Chce zwabić, bym tam weszła. Znowu pokazuje, tym razem swój i co… … i wchodzę, do wewnątrz, niczym bydlę na rzeź. Od razu lepiej – stwierdzam sarkastycznie – drzewa nie zasłaniają. A dlaczego – myślę jak umiem – bo ich nie ma. Oddycham z ulgą. Potrafię jako tako logicznie myśleć w tej krainie, w której nagle zaistniałam.. Dobrze, że zapasowa bułka z wątrobianką jest ze mną w potrzebie. Symbol więzi z tamtym lasem, by nie zgłupieć zupełnie. Tak daleko, że już nie ma powrotu. Dopiero teraz popatruje wokół, co jest, a czego nie ma. Niestety, mózg nieprzystosowany. Widzi wszystko po raz pierwszy w życiu, ale tak naprawdę, łącznie ze składowymi obiektów, czy czegoś tam. Nie potrafi przerobić na rozpoznawalne obrazy. Brakuje mu punktów odniesienia. Jestem jak ten niemowlak. Dostrzegam jakieś zamazane kształty. Widzę po ludzku, tylko żaden z tego pożytek, w tym obcym świecie. Jedyne co rozpoznaje, to swoją twarz w lusterku – nie pamiętam żebym brała – dalsze ciało, bułkę i wspomnianą wątrobiankę. Dobre i to. Jak to… ciało? Kurdę, jestem naga, do ostatniego szczegółu. Na domiar złego, czuję wokół… obecności. Tylko tak mogę to określić. Najbardziej jedną. W ten sposób, że aż ciało moje, drży i wcale to nie jest, takie znowu nieprzyjemne. Zaczynam iść przed siebie… … kolejna ciekawostka. Widzę, że idę pod górę… lecz nogi, mówią wyraźnie, że schodzę w dół. Muszę wstrzymywać kroki, by nie zjechać po tyłku. Taka sprzeczność, jest trochę męcząca dla mózgu. Nagle całkiem niespodziewanie, dostrzegam siebie, przy… przystojnym kształcie, w ludzkim pojęciu. Obiekty wokół nabierają jakiegoś sensu, lecz mam dziwne wrażenie, że nie zabawię tu dostatecznie długo, by rozpoznać do końca. Siedzenie, sprawia mi coraz większą trudność. Mam ścierpnięte ciało. Słyszę – odpręż się. To sama wiem. Jakie siedzenie? Gdzie? Przecież chodzę tu, lecz nagle przystaje. Normalnie mnie zatyka... … i odtyka, gdyż ów przystojny kształt – o matko – urywa mi głowę. Zaczyna pieścić i jakby całować, tylko czym. Zamazany cholerny kształcie, pokaż wreszcie swoje oblicze. Nienawidzę cię. No nie, nie mogę powiedzieć, to całkiem przyjemne nawet. Aż mnie nawiedzają spazmy rozkoszy. Chociaż z drugiej strony, jak on śmie. Bez mojej zgody. Jaki on? Może ona? Pieprzone ufoludki. Co to w ogóle jest? Czuję dokładnie, jego wyczyny z bliźniaczą głową. A jednak doznania więcej, niż boskie. Teraz wyrywa nogi z tułowia. Tej drugiej ja, oczywiście. Pieści me uda. Najpierw jedno, później drugie. No nie. Tylko nie to, co pomiędzy nimi, proszę. A jednak, wyszarpnął paskud jeden. Coś tam gmera, grzebie, wkłada. Cholernie przyjemnie. Odrywa moje piersi. Czule miętosi… i nagle koniec… … raczej nie. Kolejna niespodzianka. Tamta druga ja, znika. Czuję teraz na całym ciele, delikatne stukanie. Co to znowu za cuda? I tak samo jak poprzednio, nagle mnie olśniewa. To mowa dotykowa. W zależności od tego, gdzie przypada ukłucie, znaczy inny… wyraz… lub literkę… myśląc po ludzku… … bo tylko tak mogę myśleć, lecz zaczynam nieco rozumieć, co ów przystojny kształt chce przekazać. Czuję się cholernie… zakochana. A niech to, co za banał na obcej planecie chyba? Kształt… we mnie też zakochany. Zakochany? Co ja pieprzę za farmazony. Doprawdy, fajne tu się kochają, rozczłonkowując ciała, kochanej osoby. Chyba jednak zaczyna mi odwalać w tym pokręconej krainie. Nie mogę usiedzieć na miejscu, muszę pochodzić… … i na cholerę tutaj przeszłam. Zimno, wietrznie, aż me piersi rozedrgane. Chyba na kogoś czekam. Tylko jak długo? No wreszcie. Idzie do mnie uśmiechnięty i już z daleka wrzeszczy, przepraszając za spóźnienie. Tłumaczy to tym, że dość długo trwało, zanim się upodobnił do męskiego człowieka w każdym aspekcie, niekoniecznie na co dzień widocznym. Jest coraz bliżej. Wreszcie przy mnie. Przytula mnie, a ja jego. W czasie pocałunku, mamroczę niewyraźnie, dziękując za wspaniały żart słowny, którym mnie obdarzył. Że niby… przerobiony na człowieka. Chichoczę w głos na cały las. On też. Jesteśmy tacy... nieziemsko szczęśliwi. Częstuję go połówką bułki z wątrobianką i po chwili, gnieciemy leśną ściółkę. Po finalnym zakończeniu, zakładamy odzienia, chociaż nie czujemy się nadzy. Idziemy w kierunku obrzeża lasu. Jesteśmy na skraju. To początek rozłożystej łąki, nakrytej żywym całunem, z różnorodnych kwiatów. Z tyłu promienie słońca, prześwitują przez zielone gałęzie. Widzimy przed sobą nasze wydłużone cienie oraz fruwające na ziemi, ślady ptaków. A jednak coś zakłóca wspólną sielankę. Zaczyna padać drobny grad. Migoczące drobinki, szybują w naszym kierunku. Czuję stukanie na sobie, w różnych przedziwnych miejscach, a on patrzy na mnie, jakby chciał coś powiedzieć.