Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 424
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. (Z cyklu: Określenia) Wtedy. Tak, wtedy. Było lato. Czy początek czerwca, kiedy wsłuchiwałem się w ciszę szeleszczących liści. Za oknem deszcz. Mżące krople błyskały w przelocie. W lśnieniach słońca spoza szarych chmur. Rozpryskiwały się na parapetach kryształy. Kłujące w oczy odpryski. Za sztachetami malw w pomarańczy drżące kule. Matka jeszcze żyła. Wtedy. Była w sąsiednim pokoju. Przeżyłem ją. Pamiętam, że byłem wpatrzony w żywy klejnot jej spojrzenia. Mówiła coś ze śmiechem, albo ze łzami w oczach. Recytowała słowa zapamiętane z dzieciństwa. Opowiadała. Wspomnienia lały się strumieniem… W błysku okna. W słońcu. O poranku. Tego, albo tamtego lata. Przepraszam, ale muszę przerwać na chwilę. Ponieważ kręci mi się w głowie, wiruje… Piękny marynarz spogląda na mnie zalotnie. Z etykiety: Tom of Finland. Gdzieś, spoza kryształowych kropli. Wśród kropli, co lśnią i zamykają wewnątrz twoje oblicze. Ech, znowu przesadziłem. Do kogo to mówię? Do kogo? Nie wiem. Nie pamiętam… Albowiem chyba do nikogo. Do samego siebie, jedynie. Wiesz? W moim sercu zalęgły się motyle i łątki. A w tym czystym nasłonecznieniu słoneczniki są raniącym oczy uderzeniem blasku. Gdziekolwiek, na polu. Na łące. W zielsku traw przypadłych do ziemi płaczę. I łapię chciwie hausty powietrza, majacząc o tobie w barłogu z krecich kopców. W nikłych podmuchach owadzich skrzydeł, co przelatują obok z cichym brzęczeniem. W przybladłym od żaru błękicie kurz i pajęczyny. Trzeszczenie sosny wyrosłej na piasku. W czerwonych malwach, w anemonach... Zaciskam mocno powieki oślepiony aureolą światła. Pod powiekami pulsujący powidok skrzydlatych cieni… Jakby ktoś szedł w gorących drżeniach powietrza, bądź płynął obłokiem nad piaszczystą drogą... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-11) *) Weltschmerz (niem. ) - Ból świata
  2. Arsis

    Z basem w roli głównej

    Nick Beggs
  3. @Gizel-la problem polega na tym, że te cyfry są przez niektórych traktowane bardzo, wręcz śmiertelnie poważnie...
  4. Arsis

    Synth pop/New romantic

  5. @Dominika Moon nie ma za co
  6. @Dominika Moon interesujące
  7. W pokoju tym. Oświetlonym słońcem południa. Za regałem kurz i pajęczyny, kiedy otwieram go, jakby drzwi do drugiego pokoju. Za nim podłoga usiana gwoździami. Powbijanymi częściowo. Lezącymi. W kurzu. W pleśni. Zgniliźnie… A dalej, w ścianie, małe drzwiczki. Ku mojemu zaskoczeniu nigdy ich nie widziałem, nawet wtedy, kiedy nie było tu żadnego regału. Nawet wtedy, kiedy była tu całkowita pustka i biel ścian mżąca drobinkami kwarcu. Drzwiczki drewniane, albo z blachy. Zardzewiałe, skorodowane, zapiekłe w swoich zawiasach i w klamce. Naciskam ją. Zgrzyt. Trzeszczenie zawiasów. Poszło jakoś łatwo. W miarę lekko. Z małego lufciku obok wpada nikły promień słońca, którego też tu wcześniej nie było. Skąd się to tu wszystko wzięło? Czy to w ogóle jawa? Jeśli tak, to jakaś senna. Jawa snu tworzącego się i będącego dopiero w powijakach. Za mną jakieś szepty. Świetlne promienie iskrzące na krawędziach przedmiotów. Za mną czyjaś obecność. Przyczajona. Szykująca się do skoku. W czeluści bezdennej. W przepaści długiego przedpokoju. W drugim pokoju. W tym drugim. Oddalonym o milion świetlnych lat. O całe eony. Kaskady czasu. To coś nieokreślonego, co promieniuje zagadką. Bardzo niskim brzęczeniem czarnej dziury. I słyszę dalekie tupoty, stukania, zgrzyty, jakby pazurem o ścianę. Za mną promieniowanie jonizujące skupione w małym punkcie. Skupione w miniaturowej gwieździe neutronowej. Takiej mikroskopijnej. Maleńkiej kropce. A więc to idzie za mną. Stąpa ciężkimi diablimi kopytami po moich śladach w rytmicznym rezonansie okiennych szyb. I w szmerze mnożących się nieustannie bakterii. Światło bijące od okien. Idące po skosie i w jaskrawych smugach. A więc miliony, miliony. Miliardy… Coś chce mnie dopaść. Ręka wyciąga się coraz bardziej. Moja. Nie moja. Cień na ścianie… Wspina się. Dosięga sufitu. Pajęczyn. Pęknięć. Zacieków… To się wspina. Wyciąga… Staję bokiem, ostrożnie, aby mnie nic nie zaskoczyło. I przeciskam się. Przechodzę na drugą stronę. I wnikam w głąb półmroku. W wąską gardziel jakiegoś prehistorycznego gada. W wąski korytarz pełen pajęczyn i pyłu. I przyspieszam. Coraz bardziej pędzę do nie wiadomo czego. Wiatr rozwiera moje nozdrza. Szarpie za włosy. Wiatr. Zatęchły skowyt sennej przepaści. Coraz większe przyspieszenie. Coraz większy szum. Osiadający na membranach moich uszu. Podmuchy szarpią za koszulę. Rozrywają poły… I nie wiem kiedy. I nie wiem w której chwili dotarłem do granicy światów. Przede mną wielka brama ze stali i ołowiu. Kuta kunsztownie. Zatrzaśnięta. Opuszczona. Zamknięta na wieki. Lecz, otwiera się z piskiem zawiasów. Otwierają się wrota. A za nią postaci. Jakieś takie z przyszłości. Jednolicie szare uniformy. Kaski. Czarne gogle. Jakby spawalnicze okulary. Zapraszają mnie czyjeś ręce. Pospieszają. Przyspieszają. Poganiają, aby zamknąć za mną kurtynę. Tę granicę, co odgradza postępującą nicość od życia, choć podobnego bardziej do majaków. Do schizofrenicznych urojeń. Zwidów. Okazało się, że przebyłem milion kilometrów, tak jakby buforowej strefy. A teraz już jestem wewnątrz. W otoczeniu obrońców. Lecz oto w punkcie obserwacyjnym nagłe poruszenie. Coś się porusza. Przemieszcza powoli poprzez bufor. Coś przeniknęło za mną. Wniknęło do tego tajemniczego wnętrza jak ten rój wściekłych os, szerszeni. Ale to nie jest żywe, ani martwe. To jest coś pomiędzy. Jakaś wegetacja. Przeciskam się dalej w tym tłumie szarych klonów. Wystraszony nieogarniętym wyobrażeniem przestrzeni, w której jest wszystko takie ciężkie i bolesne zarazem. W której multiplikują się dotyki i szepty. Zasłony gestów. Symboli. I znaków. I wszystko jakieś takie zagadkowe. Niby wyjęte z katastroficznego filmu. Ale jednak nie do końca realne. Przekopuję się przez całe narośla nie wiadomo czego. Przez gęstniejące z każdą chwilą korytarze, tunele. Wojskowe punkty kontrolne obwiedzione laserowymi działami. Gotowe w każdej chwili spopielić za każde najmniejsze poruszenie. Za nieprawidłowe drgnięcie. Mrugnięcie. Za zbyt szybki oddech. Uderzenie serca. Za mną dzwony alarmu. To próbuje się wedrzeć. To. Albo coś. Coś nie wiadomo, co. Zbyt abstrakcyjne. Wyszukane. I to się przemienia. Próbuje się upodobnić do całej gromady jednakowych twarzy. Masek. Oczu… To coś goni mnie nieubłaganie. Ale zatrzymało się nagle na ogrodzeniu. Zawisło na zasiekach podłączonych do prądu. Jakieś to dziwne. I groteskowe. Zamarło pod lufami atomowych dział. I skuliło się pod lśniącymi brzuchami wodorowych bomb. Przypadło do ziemi. Rozpłaszczyło się jak skomlący pies. Ale to tylko pozór. To blef. Taki perfidny podstęp. Już słychać szyderczy rechot diabelskiej maszkary. Poddaję się. Nie dam rady uciec. Albowiem to wiruje w powietrzu. Unosi się. Wyzwala to we mnie paroksyzm zwierzęcego lęku. To się unosi i pozostaje w nieustannym ruchu. Tak jak jądra atomów. Tak jak nieuporządkowane ruchy Browna. Ruchy cząstek w jakiejś zawiesinie czy wodzie. Widać tworzące się na wielkich planszach wzory. Ktoś coś pisze. Zastanawia się. Wzory wypisywane przez tęgie umysły. Matematyczne modele zaobserwowanego zjawiska. Ktoś próbuje za wszelką cenę rozwikłać zagadkę swoistych fluktuacji gęstości w bezpośrednim sąsiedztwie zawiesiny. To coś straciło jakikolwiek kształt. Stało się jedynie maligną chorego umysłu. Urojeniem. Spazmem cierpienia. To się unosi na cichych organowych dźwiękach. Coraz wyżej. Na takich ciągłych powtórzeniach. Na molowych tonacjach. Na akordach…Na strunach… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-09)
  8. Arsis

    Z basem w roli głównej

    Mick Karn
  9. Arsis

    Ambientalnie

  10. Arsis

    Ambientalnie

  11. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  12. Arsis

    Drum Masters

  13. Arsis

    Drum Masters

  14. Przechodzę przez te uchylone drzwi. Przekraczam próg. Światło jarzy się niemrawo. Pod sufitem plafony. Zakurzone płótna pajęczyn. Falują. Kołyszą się… Zasłony w purpurze. W obskurnym świetle kinkietów. W półmroku... Zasłony ze zjawami gestów w kunsztownie zdobionym miękkim pluszu. I w tej ciszy milczenie rzeczy. Jakieś odbite obrazy w przedmiotach, w szarych kineskopach martwych telewizorów. Za szklanymi ścianami gablot nieruchome wskaźniki. Zegary. Pokrętła… Unicestwione laboratorium. Skamieliny rzucające cienie w prześwitach idących z ukosa. Od okien, księżyca. Od nocy. Rozsnuwa się w resztkach i kłębi mżący szarością obłok płynącego kurzu .. Wiesz, nie ma tu czasu. Albowiem nie ma. Jest tylko nic. Takie -- szumiące w uszach -- piskliwe NIC. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-04)
  15. @violetta Nobla dostał np Hemingway za "Komu bije dzwon". Nie jestem Hemingwayem.
  16. Arsis

    Drum Masters

  17. Arsis

    Drum Masters

  18. I To drzewo. A więc to drzewo promieniuje do mnie szumem i ciszą. To drzewo wiatru. Drzewo spopielone mrowiem gwiazd. Galaktycznym pyłem. To drzewo smutku i nostalgii. I byłem tam. I jestem. Jestem w jego pobliżu. Wyciągam ręce do nieznanego, kiedy tak idę donikąd. Do nikogo. Do niczego. W noc. II Idę. I ty idziesz razem ze mną. I kiedy tak idę, ty obok mnie wystawiasz twarz do księżycowego blasku w jego szeptach i bez-szeptach. Cała w posrebrzonej bieli. W srebrniejących drobinkach milczenia. Tego nieustannego milczenia, co rozsadza uszy piskliwym szmerem nicości. Idę. I ty obok mnie. Cała w bieli i w szumie płynącej w żyłach krwi. Albo wiatru grającego na strunach najwyższych. Niedosiężnych. W liściach szumiących wokół. W szpalerze drzew. Na drodze. Na tej drodze niknącej w delikatnej powłoce mgły i w blasku ulicznych latarni. Pędzących, gdzieś prosto, hen… Idziesz obok. Pamiętasz? Ja pamiętam. Ten czas okryty rdzą przemijania. Tą skorupą skorodowanych płyt. Kiedy idę (a wyszedłem od siebie, wychodząc prosto w chłodną noc) A więc, kiedy idę, to idę jak ktoś, kto wyszedł już ostatni raz. Wychodząc, zamknąłem drzwi na klucz. Lecz zanim to zrobiłem, obejrzałem się jeszcze raz. W tę pustkę zimnych, białych ścian. W tę pustkę, w której kurz mżył drobinkami i lśnił. I w tej ciszy milczących mebli, przedmiotów, rzeczy… I w tej ciszy zakurzone brzegi książek stojących równo na półkach regału. Albo leżących w nieładzie. Byle jak i gdzie… W poniszczonych okładkach. W przetartych. W pogiętych. Poplamionych. Poklejonych przezroczystą taśmą. Teraz pożółkłą. Odłażącą. Uschniętą… Puste fotele ze śladami wgnieceń po moim ojcu i matce, co już dawno pomarli. W kącie rozsypujące się truchło jakiegoś ptaka. Szkielet cały w popiele poszarpanych piór. I puste spojrzenie czarnych oczodołów w żółtawej czaszce. Jakaś rzecz przybyła z dawnej przeszłości. Z innego czasu. Ugrzęzła między ścianą a regałem. Przygnieciona. Zmiażdżona masa… Ja tu leżałem na podłodze, przy tym cokole, kiedy błądziłem w myślach niewidomie prowadzony. Prowadzony przez kogo? Przez nikogo. Przez nic. Albowiem przepływałem przez labirynty urojeń, ulegając imaginacji rozbestwionych widm. Niosły mnie wtedy nad polami pustki w takim powolnym locie. Bez szeptu. W ciszy czasu. I coraz bardziej rozsnuwały się jak te dymy, co z łęciny płyną. Co płyną daleko. Za las. Ja tu leżałem wiele razy w każdą noc rozświetloną światłem wiszącej lampy. I wrastałem w te sęki i słoje. I kiedy tonąłem w blasku żarówki śniłem. Śniłem, że dotykam poustawianych wszędzie płonących świec. Na podłodze, parapetach, porozstawianych przypadkowo krzesłach, taboretach… I w tym drżeniu. W tym trwożnym pałaniu woskowych gwiazd. Błądziłem po korytarzach, przedpokojach, pokojach. Pustych. Milczących. Pełnych powietrza. Zawieszonych w jakiejś bezczasowej projekcji wydarzeń. W bezruchu. W absolutnej toni wszechświata. Gdzie ty jesteś? Znikasz. Jakoś dziwnie migocze obraz na twoje podobieństwo. Przed chwilą byłaś obok. A teraz jaśniejesz cała w księżycu. W tej twarzy smutnej i tkliwej. Zamyślonej twarzy patrzącej z wysoka. W tej twarzy pokrytej rojem kraterów i mórz. Tych mórz. Płaskich równin, po których można iść tysiące lat. Po tych jaskrawych od słońca stepach pełnych kosmicznych traw. Obwiedzionych szczytami olśnionych w dali gór…A więc idę tu. Bez ciebie. Jesteś daleko. W oddali. W nicości czasu. I kiedy tak idę drzewa szumią. I szumią coraz bardziej. I kiedy przykładam ucho do ich pomarszczonych pni słyszę szum płynącej żywicznej krwi. I w szeleście liści. W powietrzu. Oddalam się coraz bardziej od siebie. Podążam w niebyt. Tam, gdzie nic. III Zgrzytania i zgrzyty. Coś zgrzyta wciąż w mojej głowie. Dudni dudniąca krew w korytach, w rynnach. W przewodach skóropodobno-mięśniowych. Zgrzytania i zgrzyty. Coś zgrzyta za drzwiami. Za ścianą. Za szafą. Coś się wspina powoli z mozołem przywróconego do życia trupa. Przywróconego nagłym błyskiem. Uderzeniem gromu. Prosto z sennego koszmaru. Z sennej maligny. Budzę się. I wciąż. Wciąż… Wybudzam się z tego ciągłego niewybudzenia. Wybudzam się wybudzając. Siadając na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Z bielmem. Z kataraktą. Z zaćmą. Z żółtymi zębami epileptyka. Wybudzam się, wpadając wciąż w niewybudzenie. Ociekający potem i śliną. W skotłowanej pościeli. W skotłowanym kocu. W pledzie. W prześcieradle. W niczym. To się wciąż wspina, przekształcając się w unicestwienie. Widzę. Widzę to! Widzę! Pokazuję palcem. Wskazuję to! To -- wszędobylskie, to! Krótko! Krótko! Krótkie uderzenia! Bardzo krótkie zrywy. Przedrywy. Pozrywy… To jest we mnie, albowiem jest we mnie i nie we mnie. Napastują mnie widziadła, te ciągłe wskrzeszenia nie wiadomo czego. Które z mozołem. Które. I które wciąż… Upadam wyczerpany. Spadam z bardzo wysoka. Ze szczytu. Staczam się z grani. Z szarego masywu wyobraźni. Jakaś budka telefoniczna. Kobieta z wiklinowym na ramieniu koszem. Kobieta w szarym płaszczu. Mężczyzna w rozwianym szarym prochowcu… Postaci o ponurych spojrzeniach, które wzięły się nie wiadomo skąd, pertraktują między sobą w milczeniu Gestykulują. Rozglądają się wokół, wypatrując kogoś w szarości zmierzchu… Nagły zryw. Poruszenie. Trzask łamanych desek. Ktoś biegnie z rewolwerem. Roztrąca innych na boki. Jakby wybiegł prosto z powieści Jo Alexa, albo Raymonda Chandlera. Rozsypane na ulicy karty do tarota przylepiają mu się do nogawek, jak jesienne, zbutwiałe liście Ktoś komuś coś wróżył... – lecz nie zdążył. Krótki huk. Szary obłoczek unosi się przez chwilę w powietrzu. Ostra woń prochu… Trup… I wszystko szare, nawet krew. Szare i migoczące. Gładkie i chropowate. Pomarszczone i rozprostowane. Naciągnięte na kości czaszki. W otoczce powietrza i blasku. Szeleszczących liści. Rozbestwionych skołowaceń. Poplątanych łodyg. Korzeni… Za oknem. Przed oknem. Za drzwiami. Za ścianą… W słojach forniru. W dębowej klepce. I znowu wystrzeliwuje w górę. Rozbryzguje się na suficie pióropuszem różnokolorowych kleksów. Siadam znowu. Opadam na poduszkę Siadam… I tak coraz szybciej… Jakieś esy-floresy. Podarte fotografie. Fruwające gazety. Szeleszczące ptaki roznoszące woń drukarskiej farby. Rozprostowują skrzydła. Te wielkie nagłówki o niczym. Ktoś umarł. Ktoś się narodził. Coś się zapadło w czarną dziurę. Czas się zatrzymał. Ale i tutaj drżą oddzielone od siebie warstwami mgły poszczególne struny. W ciemnych pokojach coś nieustannie mży. Coś lśni i wiruje. Mnożą się iskry. Coraz bardziej zapalają się gwiazdy przewodnie. Choć może to nieuzasadnione spostrzeżenie. Choć może to tylko ktoś chodzi w tę i z powrotem z płonącym oliwnym kagankiem. Wszystko tu jest nieuzasadnione i niejasne. Enigmatyczne i zakamuflowane w swoim jestestwie. Ale chyba jest już poza granicami miasta, jeżeli w ogóle było to miasto. Jeśli w ogóle było to miastem. Ale lśni już daleko. I jeszcze bardziej w oddali. Już poza jakimikolwiek granicami. Ale nie wiedzieć czemu jestem znowu przy tym. Prawie tego dotykam, zapalając się coraz bardziej. Coraz bardziej płonąc. Być może pokonuję jednym skokiem kilometrowe odległości. I zwalniam znowu, pomiędzy pęknięciami na murze, ścianie… I znowu przechodzi coś obok cichym krokiem skazańca z dziwnym jarzeniem nad sobą. Nie wiadomo co to płonie. Gwiazda? Być może. W każdym bądź razie płonie jaskrawo jak oblicze termonuklearnego boga. Tego oto, co schodzi cały w popiele i w huraganie apokalipsy. Lecz tutaj zsuwa się z wiszącej lampy pokoju i szybuje. Lawiruje między drobinkami kurzu. Wygląda to tak, jakby coś zabłąkało się przez pomyłkę z zupełnie innej fizycznej egzystencji. Z zupełnie obcego czasookresu. Lecz jednak odbija się w lustrze. Lecz jednak to nie człowiek, tylko moje własne odbicie. Wyczerpany opadam z powrotem na wydmach, nad brzegiem szumiącego piskliwie oceanu. Dlaczego tak piszczy? Co to tak piszczy? Dlaczego tak… IV Dobrze, że jesteś. Bo widzisz, stałem się drzewem. Próba zmiany tego stanu rzeczy spotka się niechybnie z odwetem praw rządzących w tym właśnie momencie, a bliżej mi nieznanych. I wciąż dolatują do mnie tak jakby końcowe fragmenty, takie zawieszone w powietrzu pianissimo dalekiego chóru. Takie zatrzymane do granic możliwości. Takie, jakby kończące się zaraz, ale nieskończone. Wciąż trwające. Wiecznie… Chodź do mnie, bo zapomniałem, co pisałem na początku. To wszytko przez te majaki, które napastują mnie w tym zimnym pokoju. Macam. Macam w ciemności. W półmroku. Szukam po omacku butelki z wermutem, którą napocząłem albo skończyłem. Nie pamiętam już niczego. Machnąłem ręką raz jeszcze. Bez wiary. Coś spadło na podłogę z trzaskiem rozbijanego szkła. Ten mój raj. Ta moja rozkosz, co się rozlewa tak cudnie w przełyku. Co pali, nie paląc. Co chwyta w ramiona ekstazy, unosząc w niebiosa. W nieskończone niebo… Uciekam w paranoję (albo już dawno uciekłem) Bo tam czeka na mnie wyzwolenie. I szumi. Szumi piskliwym szumem oceanu. Dlaczego piskliwym? Bo zatapiam się cały w oparach, gorączki. W liżącej mnie po twarzy pianie przewidzeń… Nie mam już co wspominać, opowiadać. Więc wiję się na podłodze. Na tej oto podłodze z dębowych klepek ułożonych w podwójną jodłę. Na tych sękach i słojach. Na tych matowych plamach wytartego lakieru. Wiję się albo leżę. Bardziej leżę. Jak worek, jak łachman. Jak porzucony tobół… A w tym tobole mech i paprocie. Plątanina zakurzonych pajęczyn i uschniętych martwych motyli, much i biedronek… Jakaś zbieranina nie wiadomo czego. Albo wiadomo. Tego całego brudu i ciężaru porzuconego życia. V Już sobie przypomniałem. Wiem, że szliśmy w księżycu. Pod tą twarzą smutną i tkliwą. I jakoś tak szliśmy, nie idąc wcale, lecz bardziej płynąc powietrzem nad płytami chodnika. I dotykaliśmy liści, gałęzi cali olśnieni i w gwiazdach. I szłaś obok. Wiedziałem, choć jeszcze nie dawałem za wygraną. Wiedziałem, że jednak nie było ciebie. Zatem, obok kogo szedłem? Obok samego siebie. Ale czy jednak mnie słyszysz? A może jednak? Mogłoby tak być, że kiedy szliśmy. Idziemy. I kiedy będziemy iść raz jeszcze… Mogłoby tak być, ażebyś pamiętała, pamiętając. I kiedy jeszcze… Usłyszeć śpiew ptaka, po którym nie zostało nawet maleńkie piórko w przyszłości, w przeszłości. I teraz, po raz pierwszy. I teraz, kiedy idziemy przez ten sam ogród, choć tak na niby. Choć tak naprawdę nie szliśmy nim nigdy. Przez ten ogród, który w powiewie nocy. W dźwiękach, w szelestach. W tchnieniach… Mogłoby tak być. Choć jeszcze… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-03)
  19. Arsis

    Progresywnie

  20. Arsis

    Drum Masters

  21. Arsis

    Drum Masters

  22. @Somalija ok 100 lat świetlnych od ziemi znajdują się dwie (najprawdopodobniej gazowe) planety. jedna jest jakieś 4 razy większa od naszego Jowisza, druga ok 2 razy. ta mniejsza obiega większą co 100 lat. problem polega na tym, że to są samotne planety, bez słońca, przemierzające pustkę kosmiczną w ciemnościach wszechświata, trwa na nich wieczna bezksiężycowa noc usiana gwiazdami na niebie. ale jeśli posiadają księżyce to niewykluczone, że jest na nich życie. albowiem grawitacja planet powoduje ruchy pływowe, które podgrzewają owe księżyce. podobnie się dzieje na ksieżycach Jowisza, Saturna, Neptuna, czy Urana. księżyce być może mają oceany pod grubymi skorupami z lodu. w nich może być życie. jakie? właśnie się tam udałem.
  23. @Somalija tworzysz coraz piękniejsze teksty, Aga
×
×
  • Dodaj nową pozycję...