Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 532
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  2. Idę. Stopy zagłębiają się w miękkim, wilgotnym piasku. Idę. Spójrz jak idę w tej przestrzeni zamykanej coraz większym mrokiem nocy. Deszczu i wiatru. Tym mrokiem coraz gęściej usianym drobinami kryształowych kropel. Idę tutaj. A ty? Spójrz. Widzisz? Idę w pochyleniu i w szumie. Czy ty idziesz ze mną? Bo ja idę. Idę tak, jak gdybym nie szedł sam. W dzień idę jeszcze? W nocy? Pod niebem tym. Pod puchową kołdrą chmur… I w kroplach pobłyskujących w przelocie. W ekranach spojrzeń. W dźwiękach szumiącej ciszy, co wypływa falą białej piany… Co się unosi, a w nich srebrzące płetwy ryb. Srebrzyste łuski niknące w toni… I ty. Wyłaniasz się jak Afrodyta ze sztormowej nawały. Pełna spojrzeń. Tęsknoty… Wiesz? Mówię tak do nikogo... Wydaje się, że chyba od zawsze. Albowiem mówiąc do ciebie głos mój rozpływa się w otchłani. W bezgranicy. W niczym. A mimo to mówię tak, jakbyś stała obok. Przy mnie. Bądź… … ja jestem... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-20)
  3. Arsis

    Z basem w roli głównej

    Billy Sheehan
  4. Arsis

    Soundtracks

  5. Na podwórzu. Na podwórzu starej przedwojennej kamienicy otwarte drzwi do niewielkiego warsztatu. Warsztat ów, posiadający kilka tokarek starego typu. I tak samo frezarek. Szlifierki i stołowe wiertła. Stare to wszystko. Pajęczyny pod sufitową powałą. Kilka brzęczących jarzeniówek. Ślusarskie imadła. Ale również różne rodzaje nowoczesnych spawarek typu MIG/MAG, nazywanych potocznie migomatami. Spawanie metodą topliwą w osłonie gazów obojętnych lub aktywnych. Rozmaite połączenia. Spawy stali, stopów aluminium, rozmaitych typów metali… Niezliczone ilości pilników: zdzieraki, służące do obróbki stali, żeliwa; równiaki: przeznaczone do obróbki wstępnej; pół-gładziki: do wygładzania powierzchni i wreszcie gładziki: do obróbki końcowej. Wala się tego wszystkiego pod nogami. Tych wszystkich opiłków, wiórów, śrubek, podkładek… Wysypuje się ze skrzyń, szafek, półek… Cała masa przecinaków, młotków, skrobaków, punktaków, piłek do drewna-metalu, rysików, cyrkli, przymiarów kreskowych, suwmiarek, mikrometrów, liniałów krawędziowych, kątowników, kątomierzy… Bardziej to przypomina domorosłą manufakturę, aniżeli cech ślusarzy, czyli organizację samorządu gospodarczego rzemiosła. Być może jest tam dział ślusarzy narzędziowych wykonujących i naprawiających narzędzia skrawające do drewna, metali, przyrządy i uchwyty obróbkowe, czy przyrządy pomiarowe. Ślusarzy monterów wykonujących montaż i końcową obróbkę. Ślusarzy mechaników naprawiających sprzęt mechaniczny. Czy ślusarzy zdobników, wykonujących ozdobną galanterię metalową. Każdego dnia wydobywał się rozgardiasz z uchylonych okien, podczas trasowania, cięcia, przeżynania, gwintowania, prostowania, wyoblania, piłowania, szlifowania, skrobania, polerowania, wiercenia, rozwiercania, przebijania, pogłębiania, nitowania, skręcania, lutowania, spawania… Wśród ogólnego hałasu, przekleństw, pokrzykiwań i śmiechów. Wśród wydobywającej się woni chłodziwa, potu i krwi… Prądowe spięcia. Mdława woń elektryczności. Pewnego dnia. W samo południe, któregoś dnia gorącego lata. Wstrząsy i zgrzyty. Ciężkie stąpania mechanicznego sprzętu. Nieustanne stukania. Wiercenia w ścianie, suficie, podłodze… I w czasie kulminacji mechanicznego unisono. W czasie wysokiego C mechanicznej symfonii… Nagle -- wszystko ucichło… Cisza piszcząca w uszach. Szumiąca piskliwie. Szumiący wodospad płynącej w uszach krwi, kiedy następuje gwałtowny zanik wszelkich dźwięków… Przez kilka dni nic się nie dzieje. Po nocach zapalone światło. W dzień otwarte drzwi i okna. I tak dzień i noc. Dzień i noc… Nagła zagłada wszelkiego dźwięku. Wszelkiego życia. Gdzie się wszyscy podziali? Jakby zapadli się pod ziemię. Tak jakby nigdy tam nikogo nie było. Tak jakby nigdy… Albowiem nigdy… Świt postrzępiony światłem poranka przenika do wnętrza. Albo wnika do wnętrza… Przeszywa smugami mżącego kurzu wszelkie kąty, zakamarki, załomy… Osiada pyłem na płaskich powierzchniach, krawędziach porzuconych przedmiotów… Cisza jest dojmująca, jakby zapadła się w sobie cała ziemia. Jakby czas się zatrzymał, tak jak zatrzymuje się we wnętrzu czarnej dziury wszelkie istnienie... I jeszcze kilka miesięcy. I jeszcze kilka lat… Zielonkawa patyna pokryła już okucia okien i drzwi, klamki, uchwyty… Pościerane tabliczki znamionowe. Rząd zgarbionych frezarek stoi pod ścianą. Czekające w kolejce do wieczności i opuszczone przez czas puste, skorodowane skorupy. Zaplamione brunatnymi smugami smarów martwe artefakty dawno minionej egzystencji… I niby nic. Niby nic się nie dzieje. Niby jest tak jak zwykle. Tak zwyczajnie. Dni płyną niemrawo. Płyną letnie godziny. Wschody i zachody słońca, księżyca, gwiazd. Drzewa szumią. Szumiące dęby, kasztany. Strzeliste topole albo wierzby. Klony, klomby, jesiony… I wszystko zawieszone w jakimś oczekiwaniu. I wszystko szumiące, szepczące, tkliwe… * Lato się kończy. Zaczyna… W bezkształt się rozpada. W nic… Krzaki. Krzaki. Zielone liście. Ktoś na kogoś czeka w parku. Na parkowej alei rozłożyste cienie. Drgające refleksy. Ktoś na kogoś czeka. I w tym czekaniu zamienia się w pień zmurszałego drzewa. W leżący w rowie powalony pień, w którym gnieżdżą się złotawce okazałe, czy inne chrząszcze, chrabąszcze, żuki… Zapętla się w spazmie śmiertelnego skurczu czasoprzestrzeń. Następuje poślizg. To znowu przyśpiesza, zwalnia… Mnożną się jakieś jasnowidzenia, maszerujące nie wiadomo dokąd i nie wiadomo skąd przybywające urojone zwidy. Maszerujące w jakichś sennych peregrynacjach. Niosące w kościstych dłoniach żelazne relikwie. Wydają się być martwe. Albo i są martwe. I coraz bardziej roją się w swoich bezsensownych powtórzeniach. W długich szatach. Do samej ziemi. W mniszych kapturach. Wloką za sobą jakieś druty, kable, antenowe połączenia… Taszczą blaszane pokrywy, kineskopy, powyginane pręty… I wszystko to w woni smarów, towotu, mdławej elektryczności od płonącego elektrycznego łuku, w chmurze acetylenu. I robią coraz więcej hałasu w tym albo w innym życiu. Albo nie robią go wcale. Istnieją w absolutnym milczeniu. Ciszy… I znowu powtarzają się w całości albo we fragmentach jedynie… Zaciskam mocno powieki. Bardzo mocno aż do bolącego ucisku ocznych gałek. Wirują plamy. Mżą całe ich roje, całe zastępy czerwonawych, zielonych, żółtych pikseli. Skupiają się. Rozpraszają się jak w kalejdoskopie motyle skrzydła. Pulsują. Płyną. Rozmywają. I znowu… * Otwieram oczy. Niby nic. Niby wciąż to samo. Tylko ta trumna. Sosnowa trumna wykopana nie wiadomo po co z czarnej wilgotnej ziemi. Z grudami błota na wieku. Leży trochę krzywo. Jedną stroną wyżej. Na krawężniku oddzielającym płyty dziedzińca od wewnętrznego skweru. Jakby to był zaparkowany na ulicy samochód. Blaszana kupa staroświeckiego złomu z grubymi wargami chromowanych zderzaków. W ciszy podwórza. W smrodzie benzyny. W leniwych godzinach gorącego lata. Otwarte wciąż drzwi do milczącego warsztatu poruszają się co chwila w porywach wiatru. Skrzypią zawiasy. Coś z niego wypełza. Rozwlekające się nitki czegoś oślizłego i lśniącego w słońcu. Jakieś włosowate naczynia. Jakieś żyły. Tętnice. Ścięgna… To coś rozgałęzia się, rozsadzając ziemię, beton, żelazo... Podwaja się i potraja w nieustannym szmerze złośliwego wzrostu. Oplata sobą. W skowycie samotności i bólu. W udręce oczekiwania. Idzie powoli coś podobnego do psa. Wychodzi zza zakrętu. Na bardzo cienkich i długich łapach. Kończynach. Czarne. Skłębione jestestwo. O wąskim pysku. Lśniących ślepiach… Coś podobnego do niczego. Coś jak wyrzut sumienia. Dziwnie skomlące. I skomlące całym sobą. Ociera się o krzaki do krwi, o druty, zostawiając na nich kawałki skóry i sierści… Idzie wyprostowane. Równo. Tak bardzo równo. Samotne. I skomlące. Wciąż skomlące coś na podobieństwo krzyku wieloryba. Dobywające z głębokiej gardzieli coś, co unicestwia wszystko w niewysłowionym żalu. Niewyrojone do końca ze swojego koszmaru. Coś, co jest niepodobne do samego siebie. Co przekracza wolno grzędy goździków w powabie jakiejś zmorzonej wysiłkiem egzystencji. Ociera się pyskiem o trumienne wieko, znacząc je wilgotną smugą. Liżąc. Przesuwając wargami… I znika całe w szkarłacie. W pulsującym skowycie upalnego, szumiącego piskliwie lata.. W chmarze much brzęczącej nad truchłem nieboszczyka... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-18)
  6. Arsis

    Ambientalnie

  7. Arsis

    Ambientalnie

  8. Arsis

    Ambientalnie

  9. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  10. @Gizel-la
  11. Arsis

    Monarchinie

    Cesarzowa Sisi, czyli Elżbieta Bawarska (róża Bawarii). Cesarzowa Austrii i królowa Węgier, w latach 1854–1898. Żona cesarza Franciszka Józefa I. Buntowniczka. Przeciwniczka dworskiej, sztywnej etykiety. Miłośniczka jeździectwa i... poetka. Jej poetyckim mistrzem był niemiecki poeta Heinrich Heine, na którym się wzorowała. Orędowniczka niezależności Węgier. Zginęła w wyniku zamachu 10.09.1898 roku, zamordowana przez włoskiego anarchistę Luigi Lucheni. Po jej śmierci cesarz Franciszek Józef ustanowił order Elżbiety, jeden z najważniejszych kobiecych orderów w monarchii habsburskiej.
  12. (Z cyklu: Określenia) Wtedy. Tak, wtedy. Było lato. Czy początek czerwca, kiedy wsłuchiwałem się w ciszę szeleszczących liści. Za oknem deszcz. Mżące krople błyskały w przelocie. W lśnieniach słońca spoza szarych chmur. Rozpryskiwały się na parapetach kryształy. Kłujące w oczy odpryski. Za sztachetami malw w pomarańczy drżące kule. Matka jeszcze żyła. Wtedy. Była w sąsiednim pokoju. Przeżyłem ją. Pamiętam, że byłem wpatrzony w żywy klejnot jej spojrzenia. Mówiła coś ze śmiechem, albo ze łzami w oczach. Recytowała słowa zapamiętane z dzieciństwa. Opowiadała. Wspomnienia lały się strumieniem… W błysku okna. W słońcu. O poranku. Tego, albo tamtego lata. Przepraszam, ale muszę przerwać na chwilę. Ponieważ kręci mi się w głowie, wiruje… Piękny marynarz spogląda na mnie zalotnie. Z etykiety: Tom of Finland. Gdzieś, spoza kryształowych kropli. Wśród kropli, co lśnią i zamykają wewnątrz twoje oblicze. Ech, znowu przesadziłem. Do kogo to mówię? Do kogo? Nie wiem. Nie pamiętam… Albowiem chyba do nikogo. Do samego siebie, jedynie. Wiesz? W moim sercu zalęgły się motyle i łątki. A w tym czystym nasłonecznieniu słoneczniki są raniącym oczy uderzeniem blasku. Gdziekolwiek, na polu. Na łące. W zielsku traw przypadłych do ziemi płaczę. I łapię chciwie hausty powietrza, majacząc o tobie w barłogu z krecich kopców. W nikłych podmuchach owadzich skrzydeł, co przelatują obok z cichym brzęczeniem. W przybladłym od żaru błękicie kurz i pajęczyny. Trzeszczenie sosny wyrosłej na piasku. W czerwonych malwach, w anemonach... Zaciskam mocno powieki oślepiony aureolą światła. Pod powiekami pulsujący powidok skrzydlatych cieni… Jakby ktoś szedł w gorących drżeniach powietrza, bądź płynął obłokiem nad piaszczystą drogą... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-11) *) Weltschmerz (niem. ) - Ból świata
  13. Arsis

    Z basem w roli głównej

    Nick Beggs
  14. @Gizel-la problem polega na tym, że te cyfry są przez niektórych traktowane bardzo, wręcz śmiertelnie poważnie...
  15. Arsis

    Synth pop/New romantic

  16. @Dominika Moon nie ma za co
  17. @Dominika Moon interesujące
  18. W pokoju tym. Oświetlonym słońcem południa. Za regałem kurz i pajęczyny, kiedy otwieram go, jakby drzwi do drugiego pokoju. Za nim podłoga usiana gwoździami. Powbijanymi częściowo. Lezącymi. W kurzu. W pleśni. Zgniliźnie… A dalej, w ścianie, małe drzwiczki. Ku mojemu zaskoczeniu nigdy ich nie widziałem, nawet wtedy, kiedy nie było tu żadnego regału. Nawet wtedy, kiedy była tu całkowita pustka i biel ścian mżąca drobinkami kwarcu. Drzwiczki drewniane, albo z blachy. Zardzewiałe, skorodowane, zapiekłe w swoich zawiasach i w klamce. Naciskam ją. Zgrzyt. Trzeszczenie zawiasów. Poszło jakoś łatwo. W miarę lekko. Z małego lufciku obok wpada nikły promień słońca, którego też tu wcześniej nie było. Skąd się to tu wszystko wzięło? Czy to w ogóle jawa? Jeśli tak, to jakaś senna. Jawa snu tworzącego się i będącego dopiero w powijakach. Za mną jakieś szepty. Świetlne promienie iskrzące na krawędziach przedmiotów. Za mną czyjaś obecność. Przyczajona. Szykująca się do skoku. W czeluści bezdennej. W przepaści długiego przedpokoju. W drugim pokoju. W tym drugim. Oddalonym o milion świetlnych lat. O całe eony. Kaskady czasu. To coś nieokreślonego, co promieniuje zagadką. Bardzo niskim brzęczeniem czarnej dziury. I słyszę dalekie tupoty, stukania, zgrzyty, jakby pazurem o ścianę. Za mną promieniowanie jonizujące skupione w małym punkcie. Skupione w miniaturowej gwieździe neutronowej. Takiej mikroskopijnej. Maleńkiej kropce. A więc to idzie za mną. Stąpa ciężkimi diablimi kopytami po moich śladach w rytmicznym rezonansie okiennych szyb. I w szmerze mnożących się nieustannie bakterii. Światło bijące od okien. Idące po skosie i w jaskrawych smugach. A więc miliony, miliony. Miliardy… Coś chce mnie dopaść. Ręka wyciąga się coraz bardziej. Moja. Nie moja. Cień na ścianie… Wspina się. Dosięga sufitu. Pajęczyn. Pęknięć. Zacieków… To się wspina. Wyciąga… Staję bokiem, ostrożnie, aby mnie nic nie zaskoczyło. I przeciskam się. Przechodzę na drugą stronę. I wnikam w głąb półmroku. W wąską gardziel jakiegoś prehistorycznego gada. W wąski korytarz pełen pajęczyn i pyłu. I przyspieszam. Coraz bardziej pędzę do nie wiadomo czego. Wiatr rozwiera moje nozdrza. Szarpie za włosy. Wiatr. Zatęchły skowyt sennej przepaści. Coraz większe przyspieszenie. Coraz większy szum. Osiadający na membranach moich uszu. Podmuchy szarpią za koszulę. Rozrywają poły… I nie wiem kiedy. I nie wiem w której chwili dotarłem do granicy światów. Przede mną wielka brama ze stali i ołowiu. Kuta kunsztownie. Zatrzaśnięta. Opuszczona. Zamknięta na wieki. Lecz, otwiera się z piskiem zawiasów. Otwierają się wrota. A za nią postaci. Jakieś takie z przyszłości. Jednolicie szare uniformy. Kaski. Czarne gogle. Jakby spawalnicze okulary. Zapraszają mnie czyjeś ręce. Pospieszają. Przyspieszają. Poganiają, aby zamknąć za mną kurtynę. Tę granicę, co odgradza postępującą nicość od życia, choć podobnego bardziej do majaków. Do schizofrenicznych urojeń. Zwidów. Okazało się, że przebyłem milion kilometrów, tak jakby buforowej strefy. A teraz już jestem wewnątrz. W otoczeniu obrońców. Lecz oto w punkcie obserwacyjnym nagłe poruszenie. Coś się porusza. Przemieszcza powoli poprzez bufor. Coś przeniknęło za mną. Wniknęło do tego tajemniczego wnętrza jak ten rój wściekłych os, szerszeni. Ale to nie jest żywe, ani martwe. To jest coś pomiędzy. Jakaś wegetacja. Przeciskam się dalej w tym tłumie szarych klonów. Wystraszony nieogarniętym wyobrażeniem przestrzeni, w której jest wszystko takie ciężkie i bolesne zarazem. W której multiplikują się dotyki i szepty. Zasłony gestów. Symboli. I znaków. I wszystko jakieś takie zagadkowe. Niby wyjęte z katastroficznego filmu. Ale jednak nie do końca realne. Przekopuję się przez całe narośla nie wiadomo czego. Przez gęstniejące z każdą chwilą korytarze, tunele. Wojskowe punkty kontrolne obwiedzione laserowymi działami. Gotowe w każdej chwili spopielić za każde najmniejsze poruszenie. Za nieprawidłowe drgnięcie. Mrugnięcie. Za zbyt szybki oddech. Uderzenie serca. Za mną dzwony alarmu. To próbuje się wedrzeć. To. Albo coś. Coś nie wiadomo, co. Zbyt abstrakcyjne. Wyszukane. I to się przemienia. Próbuje się upodobnić do całej gromady jednakowych twarzy. Masek. Oczu… To coś goni mnie nieubłaganie. Ale zatrzymało się nagle na ogrodzeniu. Zawisło na zasiekach podłączonych do prądu. Jakieś to dziwne. I groteskowe. Zamarło pod lufami atomowych dział. I skuliło się pod lśniącymi brzuchami wodorowych bomb. Przypadło do ziemi. Rozpłaszczyło się jak skomlący pies. Ale to tylko pozór. To blef. Taki perfidny podstęp. Już słychać szyderczy rechot diabelskiej maszkary. Poddaję się. Nie dam rady uciec. Albowiem to wiruje w powietrzu. Unosi się. Wyzwala to we mnie paroksyzm zwierzęcego lęku. To się unosi i pozostaje w nieustannym ruchu. Tak jak jądra atomów. Tak jak nieuporządkowane ruchy Browna. Ruchy cząstek w jakiejś zawiesinie czy wodzie. Widać tworzące się na wielkich planszach wzory. Ktoś coś pisze. Zastanawia się. Wzory wypisywane przez tęgie umysły. Matematyczne modele zaobserwowanego zjawiska. Ktoś próbuje za wszelką cenę rozwikłać zagadkę swoistych fluktuacji gęstości w bezpośrednim sąsiedztwie zawiesiny. To coś straciło jakikolwiek kształt. Stało się jedynie maligną chorego umysłu. Urojeniem. Spazmem cierpienia. To się unosi na cichych organowych dźwiękach. Coraz wyżej. Na takich ciągłych powtórzeniach. Na molowych tonacjach. Na akordach…Na strunach… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-09)
  19. Arsis

    Z basem w roli głównej

    Mick Karn
  20. Arsis

    Ambientalnie

×
×
  • Dodaj nową pozycję...