Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 532
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    Progresywnie

    Najnowsza płyta (wydana pod koniec 2024 roku) neo-progowej supergrupy Frost*, założonej przez Jema Giodfreya i członków takich zespołów jak: Arena, Kino, Jadis czy IQ
  2. Chodziłem alejkami pełnymi złomu, powyginanych prętów. Stelaży od starych szpitalnych łóżek. W alejkach tych wijące się kable, chrzęszczące pod stopami rozbite szkło. Gruz. W półmroku kątów kopce nie wiadomo czego. Jakieś pryzmy z minionych lat. Coś, co spadało. I spada nadal. Opada. Osiada czarną sadzą. Wysoko pod sufitem migające światła. Obskurne. Brzęczące szeregi podłużnych jarzeniówek. W mdłej bieli, w żółtawej, zatłuszczonej. Brudnej. Pełnej pajęczyn i kurzu rozległej hali… Wszystko tam. I wokół. W skrzyniach. Zakopane zbyt głęboko. Pod niezliczonymi warstwami kilogramowych złogów, co odkładały się i odkładają nadal. W zmiętoszonych kartonach przeterminowane odpady. Całe ich stosy. Stosy porzuconych szmat. Poszarpane... Wysypują się zewsząd. Zwisają z półek odnogi. Rękawy, mankiety, kołnierze… Suknie w szafach. Choć jedna leży osobno. Pozbawiona barwy. Wyblakła przez lata… Wszystko jakieś zdekompletowane i nie do pary. Zbierające niegdyś laury w modowych kręgach. Na łamach prospektów, fachowych żurnali. Zmieszane z reklamą pasty do zębów. Uśmiechniętymi twarzami. Szare mydło. Stalowe obręcze, dłuta, zębate koła, ciężarki podnoszone przez trzyletniego siłacza… W ciszy. W płynących powietrzem lśniących drobinkach gryzącego kurzu. W spadających nie wiadomo skąd ptasich piórach. Które powoli... Tak bardzo powoli... Które tak niesamowicie wolno... Gdzieś tutaj. I dalej... I jeszcze dalej… * Przez wysokie okna, co stają się nieomal smukłymi witrażami, przeciska się słońce. Kładzie się pomarańczową geometrią na podłodze, na ścianach... I taką zniekształconą dziwnie. Zdeformowaną. Odbitą od luster świetlistą frazą. Przesuwa się. Płynie w jakimś nieziemskim letargu o motylich skrzydłach. Lecz bez najmniejszego poruszenia. Bez jakiegokolwiek machnięcia. Choć załamują się na krawędziach przedmiotów z kamienia. Z drewna. Z tandetnej płyty. Z pilśniowej… Przepierzenia zawieszone na cienkich prętach. Naddarte. Jakby nadgryzione, ale nie szybko, tylko powoli. Z mozołem. Cierpliwie. Oglądam pęknięcia. Ciemne liszaje w kątach, w których miliony bakterii szemrzą w nieskończonym rozroście kolejnych pokoleń… Dopada mnie gorączka, rozsadzając uszy piskliwym szumem spadającego wodospadu. I głuche, tępe uderzenia jakiegoś hutniczego młota… I te uderzenia… Mój cichy chód. Kroki stawiane ostrożnie wśród trzaskań rozsychających się podłogowych desek. Moje ciche kroki. Moje kroki powolne. Kroki donikąd. Do niczego. Tu kiedyś szło życie. Konik na biegunach. Porzucony. Drewniany artefakt przeszłości. Znieruchomiały we śnie. W zapomnieniu. Z sękami popękanej sosny na długiej grzywie. W milczeniu odeszło stąd dzieciństwo, przeglądając się w kałużach na zewnątrz. Na drodze. Na ścieżce… Gdzieś tam, daleko. Coraz dalej. Aż do zniknięcia. Do rozmycia wszelkich szczegółów rozmiękczonego deszczem krajobrazu. I choć przewidziałem to wcześniej, zatraca się w powietrzu. Moje szalone proroctwo szeleści cieniami liści. Potrząsa nimi. Moje szalone proroctwo. Nie jedno. Lecz całe ich roje o poszarpanych brzegach… Jesteś tu jeszcze? Szukam. Wciąż szukam śladów. Zatarte w połowie. Starte. Zarośnięte liszajami pleśni. Zielone naloty na mosiężnych klamkach. Na rurach. Na ciągnących się donikąd rurach. Na tych rozgałęzieniach niknących w ścianach. I w kolejnych… W sufitach. W podłogach… Niknące w półmroku. W kurzu. Rury. Rury. Rozgałęzienia rur… Milczące. Choć wydaje się, że czasami coś w nich jęknie, stuknie… Puste wanny, całe łazienki, zlewy… W rdzawych nalotach kapiącej przez lata wody. Teraz milczące, skorodowane. Martwe… W pyle jakiejś skażonej aury, w słonecznych smugach padających z ukosa. A więc w tym pyle, w tych wirujących drobinkach kurzu twarze. Uśmiechnięte twarze patrzące z plakatów, z fotosów… Twarze umarłych. Patrzące z uśmiechem, tak jak patrzyły niegdyś za życia. Twarze. Całe szeregi twarzy. I te twarze spoglądają w całkowitej ciszy. Liczą każdy mój krok. Każde poruszenie. Wodzą za mną wzrokiem… Milczą. Milczą. I w tym całkowitym milczeniu majaczą o życiu. I w tej ciszy wiecznej. W tym śnie nieskończonym roją im się rozległe przestrzenie nieskończonego lata. I roją im się wizje jakie tylko mogą się objawiać całkowicie martwym. * Spójrz na mnie! Ja spoglądam w lodowatą noc. W nic… Znowu noc. Dopiero, co był dzień upalnego lata. A więc mógłbym spoglądać na ciebie. Pod sufitem roje ciem. Puszystych. Krążących niestrudzenie wokół lamp. Pełne milczenia wzniecają kurz szarymi skrzydłami. Łopoczą nimi miękko. W tej ciszy sennej. W tym majaku jakieś ręce. Ręce jakieś. Wyciągnięte, jakby spragnione objęć. Lecz martwe jak te kwiaty uschnięte w donicach. Jak te kruche patyki. Połamane… Ręce. Czyjeś ręce. I oczy. Te martwe oczy. Umarłe. Czyje to oczy? Mojej martwej już matki? Ręce? Dłonie? Pożółkłe plakaty. Kalendarze. Zwisające bezładnie. Pozrywane… Jesteś tu jeszcze? Ja jestem. Spójrz! -- Żadnej reakcji. Żadnego odzewu. Więc spoglądam sam w siebie. Albowiem już nie twoje oczy widzą, lecz jedynie moje. I moje dłonie czują. Moje ręce. Już nie twoje. Tylko moje. I już tylko moje…I moje usta szepczące. Wypowiadające niezrozumiałe frazy. W ciszy. Płyną stłumione słowa. Niezrozumiałe. Niespieszne. Słowa jakieś bez składu. Bez logiki. I sensu. Słowa idące ku górze. Wymykające się chyłkiem z okna. Przeciekające strumieniem czasu. Idące w cichy las. Szumiący w strategii zmysłów jakiejś niepojętej. Moje widzenie. Moje oczy widzące w zastępstwie twoich. I moje usta mówiące za twoje. Lecz, co to? Widzę! Dostrzegam cień twój płynący po ścianie. Mieniący się od blasku rozwartych szeroko okien. Próbuję go schwytać. Przyciągnąć do siebie. Zamknąć ramionami, lecz nic. Ta próba kontaktu kończy się fiaskiem. Wymyka mi się z dłoni grudami powietrza wzlatującymi w przestwór. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-23)
  3. Arsis

    Progresywnie

    Najnowsza płyta krakowskiej grupy Millenium (z października 2024 roku), to neo-prog w najlepszym gatunku
  4. @Somalija strach pomysleć ile tych km będzie w kwietniu, w maju, czy, o zgrozo! - w czerwcu/lipcu...
  5. @Somalija czyli każdej nocy widzę cię na nieboskłonie? czyli to nie ISS, tylko latająca Aga?
  6. Arsis

    Jarreologia

    Part 13
  7. Arsis

    Jarreologia

    Part 12
  8. @Somalija dlaczego? wyobraź sobie, że jesteś astronautką i oglądasz ziemię z orbity okołoziemskiej
  9. Arsis

    Soundtracks

  10. @Somalija mam tu coś do posłuchania z najnowszej płyty.... Inspirowane "efektem ogólnym", czyli przeżyciem niesamowitości przez astronautów oglądających ziemię z orbity kosmicznej...
  11. Arsis

    Progresywnie

  12. @Somalija cześć
  13. @Somalija no tak...
  14. Arsis

    Progresywnie

    Najnowsza płyta mistrza wielowymiarowej muzyki, Stevena Wilsona, właśnie otwiera swoje podwoje...
  15. Arsis

    Progresywnie

    Mistrzowie rocka symfonicznego w najnowszej odsłonie. Tym razem bez Gorana Edmana za mikrofonem, ale za to z Johnem Mitchellem!
  16. @Somalija ty? widzé kolo i kawalek kierownicy... ej, Aga..
  17. @Somalija witaj, Aga...
  18. Coś zakrzyczało obok. Znienacka. Przefrunęło z cichym furkotem czarnych skrzydeł, okrążając gniazda. W nocy i w deszczu. Między drzewem jednym a drugim. I tamtym… W odblaskach i w lśnieniach. W lustrach pełnych niczyich odbić. I w światłach ulicznych latarni. Nawet tam, gdzieś nie wiadomo gdzie, błysk szyby otwieranego nagle okna… W tym domu, na skraju. W domu z cegły i drewna. W tym domu, w którym ojciec przywoływał kogoś w pijackiej malignie i przywoływał jedyne imię: „Maria, Maria”... I szarpał się z kimś nietrudzenie. I kiedy wylewał z siebie pianę i inne płyny. Kiedy się skręcał. W konwulsjach. W spazmie agonii… Nie! Nie! Nie mógł nabrać powietrza, albowiem dech mu zaparło od nadmiaru, od przesytu umierania. I do tej pory zapiera, mimo upływu lat trzydziestu jeden. Był już sztywny i zimny jak kłoda, jak kamień… Bo go widzieli. Widziały go oczy różnych przybyszów, licznych obserwatorów w czerni… Pełno ich wtedy było. W każdym kącie. W każdym zakamarku. Stali. Wszędzie. Leżeli. Klęczeli. Szukali czegoś. Węszyli. Węszyli jak psy. Muskali ustami ściany i cokoły drewnianej podłogi, wodząc lśniącymi językami po rowkach daktyloskopijnych śladów.. Pies skomlał. Siedział pod stołem ze skulonym ogonem. Wystraszony. I patrzył na wszystko wielkimi ślepiami. Takimi wielkimi jak oczy u miesięcznego dziecka. I te oczy! Te oczy prawie ludzkie! A więc szukali czegoś. I tam. A nawet tam, gdzie leżał wiele razy. Gdzie wiele razy leżał okryty jedynie stertą pożółkłych gazet z wielkimi nagłówkami o testach jądrowych na Pacyfiku... Przynajmniej tak było we śnie. Zostały po nim jedynie pióra I wydłużona czaszka. Raczej ptasia, nie ludzka. I kiedy… Nie! Lecz teraz. Albo wtedy. Nie! Nie wiem. Już nic nie wiem.. Wyginam się w łuk, bo znowu chwyta mnie konwulsja. Spazm nadciągającej ekstazy… Tom of Finland wypełnia trzewia. Rozlewa się tak rozkosznie i błogo… Ale przejdzie. Zaraz przejdzie. To chwilowe... Zaraz. Zaraz. Zapomniałem, co było wcześniej. A, już sobie przypomniałem… A więc dom ten stał i stoi nadal w cichej przestrzeni parkowej pustki. Stawiam kołnierz dziurawej jesionki, ponieważ omiata mnie spirala czasu. Zimno mi. Zmieszane epoki i lata. Kołują. Kołują niestrudzone stada gawronów czy innego ptactwa znad dalekich wysypisk. Przechodzą wprzód i w tył jakieś wizje. Latają wokół. Pędzą nie wiadomo dokąd. Pełzną. Wloką się. Snują… Godziny przeskakują jedna po drugiej, ale czy do przodu? Czy do przodu? Czy, aby do przodu? Nie wiadomo. Nic tu nie jest wiadome i pewne. Pewna jest jedynie śmierć i pustka w lodowatej otchłani nocy. Do przodu? Nie wiadomo. Albowiem nic nie wiadomo. A więc, kiedy wracałem wtedy z pracy, zmęczony, i szedłem aleją, w starych drzewach iskrzyły krople sennej zadumy. W drzewach bez liści i w jakiejś dziwnie pokręconej formie. W drzewach połączonych ze sobą. Obejmujących się gałęziami, jakby w tańcu. Jakby w jakimś nieodgadnięciu. W tajemnicy... I ten błysk otwieranego nagle okna… Przez kogo? Przez nikogo. Przez niczyją rękę, która mogłaby być ręką mojej umarłej już matki. I z pierścionkiem, który może został na jej palcu. Tak jak wtedy, kiedy o poranku piła kawę pewnej niedzieli, pewnego dnia lipca. W słońcu. W leniwej godzinie gorącego lata... To było wtedy, kiedy przeżywszy ją, widziałem odblask nieznanej natury co się skradał w migocie, co się przesuwał chyłkiem po ścianie... Stąd aż dotąd. Po podłodze i fornirze trzydrzwiowej szafy. Szedł z przeszłości w przyszłość. Przechodząc przez teraźniejszość jasną smugą na krawędzi cienia… Coś przywołane z nicości. Bezwiednie. Albo i umyślnie, choć we śnie. Przywołane z głębokich warstw zapomnienia. Zatem przechodzi raz jeszcze, tylko pod innym już teraz kątem. W postrzępionej od porywów czasu formie, podczas gdy w topolach drżą liście. A więc to już znowu lato… Dopiero, co była jesień... A więc drzewa. Te oto drzewa (jak znowu wiele tego „a więc”) A więc szeleszczą i klaszczą. Mienią się razem i z osobna. * Matka była tu. Ale nie widziałem jej, ponieważ kiedy wyszedłem do przedpokoju właśnie zamykała za sobą drzwi, ścierając mimo woli kurz z drewnianej poręczy schodów. Palcami. Dłonią. Rękawem płaszcza… Pozostała po niej odłupana drzazga. jedyny ślad zatarty w połowie. Wołałem..Nie odpowiedziała. Zeszła po stopniach wytartych pokoleniami kroków. Schodziła szybko, niemal zbiegała, jak nastolatek chcący zrobić psikusa sąsiadom, łomocząc pięściami w drzwi do ich mieszkania. Albo szła wolno, prawie stojąc w miejscu. Szła. Rozpływała się w powietrzu. I była. Albo nie było jej wcale. Albo znowu była, idąc do sklepu. Na zakupy. Tak jak to robiła za życia. Poszła do sklepu, choć była już na skraju umierania. W zasadzie już nie żyła. Ale poszła. Zebrała się w sobie, mimo zimnych już ust. Mimo ust posiniałych na śmierć. Z jednej strony wyglądało to normalnie, jak co dzień. Z drugiej… Z drugiej to takie wszytko dziwne jak po zażyciu sporej dawki amfetaminy. Marynarz patrzy się na mnie. Zaraz. Zaraz. Skąd on tu nagle… Spogląda zalotnie, kiedy owiewa mnie chłód schodowej klatki. Marynarz. Piękny mężczyzna na etykiecie Tom of Finland. Matka wyszła chyłkiem, nie informując mnie o tym. Choć z drugiej strony, po co miałaby mnie o tym informować? Słońce wpada przez okno do przedpokoju. Jakieś takie mocno pomarańczowe. Zachodzące. Zwiastujące nadejście lodowatej nocy. Rozglądam się wokół. Zostawiła dwa telefony. Leżą na szafce. Jej? Chyba jej. Przynajmniej tak jest w tym śnie. Czemu akurat dwa? Dopiero co kupione. Nowe. Czemu ich nie wzięła? Bodaj jednego? Nie chce, abym się z nią kontaktował, choć i tak nie znam numeru. Próbuję bezskutecznie. Naciskam klawisze. Usiłuję się dodzwonić. Wybieram numery jak szalony. Przecież to wariactwo! Telefony leżą tutaj a nie w jej torbie. Więc, po co dzwonię? Po co? Po co… Strasznie dużo tego „po co”. I nowa karta płatnicza. Przysłali jej z banku. A telefony? Zwykłe, komórkowe. Nic specjalnego. Dla starszej osoby. Choć matka nie była tu jeszcze stara, mimo że miała już problemy z sercem. I miała sine usta, jak wtedy, kiedy oddawała z wielkim zdziwieniem w oczach i z cichym świstem ducha. Dobrze. Wyjdę po nią. Wyjdę jej naprzeciw. Odbiorę zakupy. Ale, zaraz. Przecież poszła do sklepu, którego już od dawna nie ma. Tam jedynie wiją się krzaki a pajęczyny oplatają stertę zbutwiałych desek. Poszła tam z przyzwyczajenia. Albo bardziej w bezkres. Już nie ma. Ani sklepu, ani matki. Zniknęła, gdzieś w pomroce dziejów… Weszła na powrót do wszechświata atomów. Do królestwa mikroskopijnych włókien, co podążają w milczącym przepływie pustego czasu. W dookolnym milczeniu rozsadzającym uszy piskliwym szumem gorączki. * Coś zatrzepotało. Zatrzęsło. Szczypią mnie oczy. Łzawią. Skąd się biorę te wszystkie ptaki? Fruwają wokół. Przylatują, odlatują. Krakania, krakania… I te ptaki, te skrzydła… Za oknem noc okrywa całunem ziemię. Przestało już padać. Spadają z wysoka roje gwiazd… Kropliste. Płonące krople stearyny. Parzą dłonie i usta. Policzki, skronie… Kiedy nadstawiam je. Kiedy klęczę w jakiejś niedoszłej modlitwie. W jakimś błaganiu o litość... Leżę na słojach, na sękach. Na podłodze wytartej krokami minionych dni. Leżę i patrzę w niebo. W żyrandol. W nic... Dlaczego milczą wszystkie ściany? Nasłuchuję. Nasłuchuję. Przytykam ucho do chłodnej powierzchni. Do chropowatej. Popękanej. Brudnej... Światło łasi się do mnie. Wije się po podłodze jak ja. I z przymilnym popiskiwaniem słodkiego szczeniaka. A więc, są tutaj. Przychodzą i odchodzą. Drgają elementarne cząstki. Świece, świece... Płonące wszędzie świece! Kiedy je poustawiałem? Nie pamiętam. Nic nie pamiętam, choć powinienem przecież pamiętać. W chrapliwym oddechu. W jękach. Wyginam się w łuk. Albo to coś wygina się za mnie. Odchyla ptasią łowę. Giętką szyję z ostrą grdyką... I porusza nią, połykając hausty powietrza. Połykając ślinę… Wygina się. Wygina… Zamienia się w łuk. W poręcz. W balustradę… (Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-08)
  19. Arsis

    Progresywnie

×
×
  • Dodaj nową pozycję...