-
Postów
4 732 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
@Somalija nie stać mnie na większy smutek, Aga, na to smutne ciało...
-
Powitajmy naszego gościa gromkimi brawami! Jest inny. Może zbyt inny. Odróżniający się zbytnio od swoich sióstr i braci. Od wszystkiego, co wokół się śmieje i drwi, i kąsa... Panie i panowie! Przed państwem: 3I/Atlas! Kometa wielka jak wyspa Manhattan. Jak rąbnie, będzie po nas. Zostanie co najwyżej trochę kurzu. Kurtyna! Ustają szurania krzeseł, pokasływania, chrząknięcia w kłębach papierosowego dymu, w odorze alkoholu, rozpuszczalników... W zdumionych szeptach rozsuwają się zatłuszczone poły szarej marynarki… Ekshibicjonista! - krzyczą ochrypłe głosy. Po chwili wahania… Po chwilowym, jakby potknięciu… Nie! To tylko iluzja. To tylko taki efekt, który aż nadto zdaje się złudny. Klaun to jakiś? Pokraka? Wymachuje laską w bufiastych spodniach i przydużych butach. Nie. Zaraz! To nie tak! Zaciskam powieki. Otwieram... I już wkracza na scenę tryumfalnie, cała w pozłocie, jakby w aureoli świętego widziadła. W mieniącej się zielenią, purpurą, czerwienią osadzonej mocno na skroniach koronie. Roztrząsa swój warkocz, rozpościera. W jakiejś optycznej aberracji, imaginacji, eskalacji… Powiedz, czemu ma służyć ta manifestacja, ten świetlisty kamuflaż, niemalże boski? Nasłuchuję odpowiedzi, lecz tylko cisza i szum narasta w uszach. Szmer promieniowania. Jarzy się kosmiczna pustka zamknięta w krysztale. W tej absolutnej otchłani mrozu. W tej straszliwej samotni przemijania. Materializują się dziwne omamy poprzez wizualizację, która przybliża do celu. Co się ma takiego wydarzyć? Coś przepięknego albo innego. Albo jeszcze innego… Mario, Maryjo, jakaż ty piękna! I tu jest haczyk. Albowiem jesteś zbyt pociągająca jak na tę świętość zstępującą z niebiesiech. To niemożliwe! Mój ojciec wołał cię w trakcie alkoholowej maligny. Wołał: „Mario, Mario!”, tak właśnie wołał, leżąc pijany, zapluty, zmoczony skwaśniałym moczem, zanim skonał w błysku nuklearnego oświecenia. Na szarym stepie, deszczowym, gdzieś na stepie nieskończonego czasu. W domu drewnianym. Samotnym. Jedynym… Nie ma już i domu, i cienia, który pozostał po ojcu. Wyparował jak tylko może wyparować ostatnie tchnienie. A teraz zbliża się mozolnie w jaskrawym świetle, kołysząc biodrami. Maria. Ta Maria jego jedyna... I w tym świetle nad głową skojarzonym z kołem, ze skrzydłem, narzędziem, wiórem, bądź iskrą. Bądź odpryskiem jakiejś odległej gwiazdy. Bądź gwiazdy... Dlaczego to takie wszystko pogmatwane? Korektura zdarzeń widziana przez ojca. Tuż przed zamknięciem na zawsze zamglonych oczu. A może to właśnie forma ataku obcego umysłu, jakieś oddziaływania nieznane? Ach, gość nasz promieniuje tajemniczym blaskiem i coraz bardziej lśniącym. Płynie. Nadlatuje. Jest już blisko… (Szanowni Państwo, prosimy o oklaski!) A on, a ono, a ona… -- roztrąca atomy wszechświata swoim niebiańskim pługiem. I odkłada na boki, jakby lemieszem. Przestrzeń będzie żyzna. Wyrosną w niej całe roje, gęstwiny… Zakorzenią się kłębowiska splątań dziwnych i nieokiełznanych rodników zgrzybiałej pleśni, szemrzących od nieskończonego wzrostu. Pojawi się czerń. I czerń za nią kolejna. I znowu… O, już widać ogrom przestrzeni pozostawionej w tyle. A w niej pajęczyna. Utkana. Połyskliwa i drżąca… Sperlona gwiazdami jak kroplami rosy. Ale to nie koniec. To dopiero początek przedstawienia! Lecz tutaj gwiazda jest o dziwo czarna. Obraca się i wpatruje swoim hipnotycznym, jednym okiem. Na kogo? Na co? Na mnie. Bo na mnie tylko jedynie. I ta gwiazda, ta grawitacyjna czeluść nieskończenia jak czarna dziura... Chodź tu do mnie, moja ty tajemnico! Chodź… Prosto w moje w ramiona. Dotknij mnie i olśnij w swojej potędze wniebowzięcia! Albowiem doznałem wniebowstąpienia. Raz jeszcze wznoszę się wysoko. I raz jeszcze przenikam ściany. Ściana lśni w promieniach słońca. Na razie nie widzę szczegółów i muskam palcami wyżłobienia karafki. Patrzę przez płyn przezroczysty. Patrzę pod światło. I słyszę tak jakby wołanie z daleka. Na jawie to wszystko? We śnie? Wszystko się kołysze… Lecz cóż to za statek, co rdza go zżera? Cóż to za wrakowisko? Cóż za wielkie zwątpienie?! To jest przejmująco kruche i wątłe. Przesypuje się przez palce proch brunatny. A tam widzę. A tam wysoko. Przybywa z oddali zbyt wielkiej, by moc to pojąć rozumem. I jednocześnie mam to w dłoniach i ściskam. Jądro wyłuszczone. Jądro moje jedyne, spalone i sine… tego ciała jedynego, wniebowziętego. Jądro niklowo-węglowe, żelazne... Jest to tutaj i jednocześnie tego nie ma. Jądro masywne jarzy się w popiele... Zbyt dużo tego wszystkiego. Za dużo naraz jeden. Nie wiem. Nic nie wiem. Odchyleń w pionie odczuwam zbyt wiele. Za dużo. Więcej już nie mogę. Butelka ląduje w kącie pokoju z trzaskiem i brzękiem. Z rozprysłymi kroplami wokół cienistych twarzy, wokół wystających zewsząd dłoni, rozczapierzonych palców. Kołysze się wszystko. Kołysze. Jak na okręcie w czasie sztormu. Szklanki, talerze sypią się ze stołu. Spadają na podłogę z hałasem ostrym jak igła. Lecz może to moje tylko drżą źrenice? Może to od tego? Ale światło jest majestatyczne i piękne. I równe. I proste. I pędzące na wprost. Na zderzenie ze mną… A jeśli mnie dotknie – zniknę. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-09-21)
-
1
-
@Somalija przynajmniej u ciebie...
-
@Somalija oj, daj spokój, Aga, jeszcze nie jest tak źle...
-
@Somalija stałaś tam, stojąc w słońcu. a wiatr rozwiewał ci włosy. to było wtedy, kiedy o wieczorze liliowe zapalały si,e obłoki, w którymś lipcowym dniu gorącego lata, w którejś znojnej godzinie podwieczornego skwaru...
-
@Somalija moja już nie żyje od 4 lat. w każdym bądź razie czekam. wiesz, przy tym drzewie z wyrytym na korze...
-
@Somalija bandamke, powiadasz... stanik, powiadasz... @Arsis dobrze, niech będzie czerwona albo pomarańczowa...
-
@Somalija tylko załóż niebieską apaszkę, abym cię rozpoznał...
-
@Somalija hej, Aga? jak tam? wracamy do Czarnobyla? ponoć roślinność tam bardzo spotężniała.... ale ja lubię napromieniowane złomowiska... , np taki zardzewiały autobus, który już nigdy nie odjedzie, ale ja nim odjadę... czekam na zarośniętym przystanku... zachaszczonym... obok tego drzewa, wiesz, tego wielkiego...
-
@violetta kto jest zbyt stary i obrośnięty? a kto jest tym cackiem?
-
@violetta no tak, komety jedno-okresowe (jednorazowego widzenia) i długookresowe (wielorazowego)... coś leci. przyleci, muśnie. odleci. ale żeby od razu eksplodowało słońce? supernowa? hipernowa? a potem, co? czarna dziura? bo słońce, utraciwszy cały zapas paliwa zapadnie się pod własnym ciężarem? ponoć jedną z największych czarnych dziur czy może bardziej kwazarów (czyli centrum galaktyki) jest ton 618 oddalony od ziemi o ok. 15 miliardów lat świetlnych (wszechświat się rozszerza, więc odległość jest coraz większa) o promieniu Schwarzschilda (pan Schwarzsxchild zmarł w 1916 roku, ciekawe, co wtedy poczynali nasi dziadkowie...) mierzącym 1300 jednostek astronomicznych. średnica ponad 40 razy większa od orbity Neptuna. ... cały nasz układ słoneczny przy niej to lichy mikrus...
-
@violetta kometa SWANN już niestety nie pędzi do nas, oddala się w czeluść kosmosu, bo peryhelium tej komety względem słońca miało miejsce we wrześniu 2006 roku. ciekawe co wtedy człowiek poczynał...
-
@violetta a co do przybysza, to zobaczymy jak sie zbliży do marsa. wtedy się okaże, co to takiego. na razie pozostańmy przy tym, że to kometa. choć nasuwa się książka arthura c. clarke`a pt. "rama", kiedy to do ziemi zbliżył się ogromny pojazd obcych (z początku też był brany za kometę), lecz bez załogantów. załogę stanowiły roboty, maszyny o nieznanym przeznaczeniu... co innego w opowiadaniu andrzeja trepki pt. "goście z nieba". tam były cztery pojazdy obcych, na początku podobne do gwiazd zaobserwowane w pobliżu dyszla wielkiego wozu, tutaj załogantami okazali się obcy (fizycznie bardzo podobni do ludzi, lecz mentalnie całkowicie odmienni), którzy po wylądowaniu zaczęli zadawać bardzo dziwne pytania np. jak są rozmieszczone przestrzennie atomy w ścianie, z której nie wyodrębniali płótna van Dycka, albo o tangens kąta pod jakim znajdował się środek tarczy słonecznej, niewidocznej przez okno. to znów pytali o ubarwienie skał począwszy od sześciu kilometrów w dół, innym razem pytali o antenaty do pięćdziesiątego pokolenia wstecz. na zadane pytanie jaki tryb życia wiodą u siebie odparli, że uczestniczą w ponadczasowym wymiarze istnienia... ciekawe jakie pytania będą zadawać obcy z 3i atlas...
-
@violetta chiński 500 metrowy radioteleskop bardzo niskich częstotliwości FAST nasłuchuje układ planetarny Trappist-1 w gwiazdozbiorze wodnika, oddalony od ziemi o 40 lat świetlnych, czyli w skali wszechświata znajdujący się o rzut beretem. lecz jak na razie nie stwierdzono żadnych technosygnatur sugerujących istnienie zaawansowanej cywilizacji, co nie oznacza, że nie ma tam życia np roślin czy zwierząt, ponieważ planeta okrążająca gwiazdę znajduje się w tak zwanej ekostrefie a więc woda powinna być na niej w stanie ciekłym, podobnie jak na ziemi...
-
@Somalija wracam do Czarnobyla, przytulić się do stopy słonia...
-
@violetta kto z kim i gdzie?
-
@Somalija kurczę blade...
-
Czekam, w którymś lipcowym popołudniu albo… Czekam na ciebie. Jedyna... Wiesz, zatracam się w jasnej smudze słońca pełznącej po ścianie. Kiedy jeszcze tu jestem, kiedy jestem tu jeszcze… I w jasnym krysztale zamykam twoją twarz. Zaginam do środka krawędzie. Czekam. Czekając na ciebie. A nuż coś wyniknie? Niewiele z tego wynika. Jedynie biel ścian naciera na mnie. I szarość wirujących pyłków. Tych obłoków wzruszonych gwałtownym spazmem oczekiwania. Kochasz mnie jeszcze? Bo ja kocham cię. I kocham jeszcze. I tęsknię. Otwieram drzwi wielkiej szafy. Za drzwiami resztki dawnego życia. Pozostałości. Krawaty po ojcu, umarłym trzydzieści lat temu. I jakieś szmatki. Wytarte. Nie wiem od czego to. Od czego… Matka wiedziała. To miało być do czegoś. Do zszycia. Do wszycia. Matka wiedziała… Posłuchaj mnie, bo słuchają mnie tylko cienie. Te cienie skryte po kątach. Albo od drzew, od tych gałęzi, co szurają cieniście po ścianie w jaskrawym zza okna słońcu. Bądź po tych obrazach w ramach drewnianych. W milczeniu. Po tych obrazach przyniesionych przez matkę przed laty. Od artysty malarza.. Od takiego jednego, co chodził i sprzedawał. Nastawię płytę, dobrze? Trochę trzeszczy i szumi. Igła wgłębia się w rowki i żłobi te mikroskopijne kaniony… Nastawię głośniej. Posłuchamy razem. Jak wtedy przy świetle padającym z ukosa. Kiedy zachód stawał się krwisty. I taki zimny. I martwy… Czy ty mnie trochę… Powiedz… W czerwonym słońcu o zachodzie to brzmi jakoś inaczej. W tym pustym domu. W tym martwym... … w tej pustce wzbierającej przedśmiertną purpurą... Posłuchamy jeszcze? Wiem, płyta się trochę zacina. Ale jest mi cieplej przy tobie. Kiedy czuje twoje odbicie dalekie. Mimo że dalekie... Jesteś tutaj albo cię nie ma. Sam już nie wiem. Kiedy chwytam dłonią, kiedy łapię… - przecinam próżnię. Nic więcej. I nic więcej. I nie wiem już sam. I nic już nie wiem. Absolutnie… Lecz kiedy zaciskam powieki. Mocno… Ciii. Coś słyszę… Nie, to tylko brzęczenie pszczoły w takiej gorącej godzinie. W takim skwarze i znoju… Jaskrawy blask jarzy się na krawędziach wszystkich przedmiotów, rzeczy… I widzę. Widzę ciebie. Idącą środkiem drogi. Widzę ciebie taką lekką, płynącą w powietrzu. W tym powietrzu pełnym dmuchawców. Lecących w powiewie tchniętym oddechem. I widzę ciebie jak idziesz w przyszłość niedosiężną. W zblakłych źrenicach masz jeszcze resztki tamtych światów. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-09-09)
-
Założyciel i lider oraz klawiszowiec i wokalista grupy Supertramp
-
1
-
Kochaj mnie tak jak… Po prostu kochaj mnie… (poczekaj, kartka wypadła mi z dłoni i zaszeleściła w przelocie z fałszywą lekkomyślnością) … i furkoczą skrzydła puszystej ćmy, która wiruje wokół żyrandola, wokół płomieni świec. I uderza o klosz, wzniecając z pajęczyn szary pył zapomnienia. Noc… Ta noc sina. Ta noc. Ta noc kolejna bez ciebie... Ta noc, w której zostało zanurzone nasze życie. Ta noc… Wiesz, ja naprawdę cię kocham... Siedzę teraz przy stole i piję, to znaczy piszę. To znaczy jedno i drugie. A kiedy się zapatrzę z szeroko otwartymi oczami, widzę jak idą w oddali złachmanieni mężczyźni takim posuwistym krokiem w fufajkach i czapkach uszatkach. Idą po lodowym, śnieżnym piekle syberyjskiej głuszy. Po pustkowiu. Idący z siekierami drwale z buchającymi im z ust obłokami pary. Pod butami trzeszcząca, oślepiająca w słońcu biel. Usypują się im spod butów grudki lodu. Wspinają się... A ja wspinam się razem z nimi.. Ślizgam się. Upadam. Wstaję. Idę dalej… Ivan Denisowicz podaje mi rękę… Skąd tu nagle… Skąd, u licha, Sołżenicyn... Skąd tu nagle… Nie wiem, skąd ta nagła wizja... Doprawdy… Kołuje mi się w głowie. Majaczą widma od nadmiaru wrażeń... Szklanka wyślizguje mi się z dłoni. Szklanka na wpół pełna i na wpół pusta. Z odciskami palców. Z liniami papilarnymi. Z jednoznacznym daktyloskopijnym dowodem konsumpcji. Wiesz, siedzę i piszę, ale czy to ma być wiersz? Czy to miał być wiersz? Sam nie wiem, co. Może trochę za dużo wypiłem, na pewno za dużo, bo zapomniałem, kto miał być mistrzem nocnej ceremonii… Jurij Kostogłotow? A ten, co tu nagle? Skąd się tu wziął? Ach, to ten, co umiera na raka i zostało mu pół roku życia. Idzie, natykając się na motor wyjeżdżający z bramy. I jedzie wciąż pociągiem do tej kobiety, której nigdy nie spotka, bo wybrała innego. A więc znowu Sołżenicyn. Wygląda przez okno ubielonej, małej chatki na wiecznym osiedleniu. Za nią rozległy horyzont. I zmierzch czerwonego słońca w chmurze owadów. Szpaler zielonych topól majaczący w dali. Rozwiewane przez wiatr kondensacyjne smugi.... Dlaczego to jest tak daleko? Tak nieskończenie… Aleksander ubogaca krajobraz jak tylko może. I coś szepcze do mnie. I coś mówi. Porusza milczącymi ustami tak, jak wtedy, kiedy się widzi we śnie. Tak jak wtedy, kiedy mówi coś do mnie mój umarły ojciec. Nie słyszę go. Nie dosłyszę. Albowiem zagłusza go szum upływającego czasu. I tętno bijącego serca w tej ekstazie milczącego skupienia. Aleksandrze, mówisz coś do mnie. Wiem, podniosłeś się, wprawdzie tylko na kolana, ale zawsze. Wiem… Macha ręką, jakby na pożegnanie. I znika. Rozwiewa się w jakimś uniesieniu podczas odpływającej godziny sierpniowego skwaru. Zostałem sam. Czy ty mnie kochasz? Zwracam się znowu do ciebie, kochana. To twoje milczenie. Ten twój upór... Wiesz, była tu przed chwilą moja matka. Umarła. Przed chwilą albo i wieki temu. Nie wiem. To wszystko jest zbyt zagmatwane. Stała przy otwartym szeroko oknie, wtedy, opierając się rękami o lastrykowy parapet któregoś sierpniowego popołudnia. W aureoli słońca jej włosy wznosiły się i opadały, jakby od oddechu... Lecz… Nie ma. Nie ma jej tu. Znikła. Była mgnieniem. Jak ten krótki błysk słońca na szybie poruszanej niczyją ręką. Jak iskra. I to zniknięcie… To twoje, matko… Pamiętasz? Czy pamiętasz jeszcze? Podziwialiśmy samoloty lecące, te srebrne ptaki w kobaltowym niebie, któregoś tam święta… I znowu te kondensacyjne smugi, jakby powracające wciąż w to samo miejsce obłe ciała pierzastych węży... Wtedy... Te majestatyczne, masywne byty, a jednak lekkie jak piórko. I ze świstem wiatru na ostrzach lśniących skrzydeł. Na parapecie srebrna obrączka i łańcuszek. Zostały. I korale z plastiku bez żadnej wartości. A jednak .. Spójrz, jeśli widzisz. Trzymam właśnie w dłoni twoje przetarte zdjęcie. Jedyne. Choć nie jedyne wcale z młodości. Popękana emulsja na twarzy, na powiekach zmrużonych od blasku. Na krawędziach z plamami zacieków. Wygiętych. Od ciągłych powtórzeń. ... Od ciągłych.. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-31)