Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 424
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    Ambientalnie

  2. Spójrz! Spójrz… Tak wiele razy. Tak w i e l e r a z y… Zegar wybija którąś tam znowu pełną godzinę. Czy ty. Czy ty… Dziwne to wszystko. Dziwne bardzo. Zagmatwane. Czy ty mnie widzisz? Spójrz, ja nie mam oczu. Noc mi je zabrała. Noc. Noc... Te jarzące się piksele pełgające w mroku opuszczonego pokoju. Te mikroskopijne cząsteczki mżącego kurzu. Płynące dostojnie. Idą, przedzierają się przez cementowe spojenia cegieł. Poprzez tynk. Przez beton. Żelbeton… Stal... Popatrz na to wszystko. Na te kołyski pajęczyn, w których usychają ćmy. Które znalazły tutaj swoje spełnienie. Ktoś tu kogoś kochał, wiesz? Teraz walają się tu sterty porzuconych rzeczy. Jakieś foliały w podartych, płóciennych okładkach. Pożółkłe roczniki dawno zapomnianych treści... Chrzęszczące szkło. Pod stopami. Rozbite. Słyszę szepty. Wiesz? Słyszę szepty. Coraz częściej doskwierają mi szeptane słowa. Słyszysz? Słyszysz? Nic nie słyszysz. Albowiem twoje milczenie. Przeogromne jak wszechświat. Ale jednak słyszę. Te oto szepty w gongach stojącego zegara. I coś, co do mnie mówi w natłoku utajonych słów. Coś spoza czasu. W nocy. W obskurnej nocy. W zapachu kurzu i pleśni. W bezwonnej woni uschniętych kwiatów w wazonie. W wazonie pękniętym na wpół. W tym oto wazonie na stole, przy którym stoi odsunięte krzesło. Jakieś takie odrapane i chwiejne. Rozkołysane. Wiesz, nawiedzają mnie fantomy, wskrzeszone przez nie wiadomo co widma... Czy ty mnie słuchasz? Idą powoli, jakby z ograniczoną zdolnością ruchową. Ich oblicza oświetlają takie niebieskawe płomyki bardzo lekkie i nikłe. Idące od spodu. Pełgające w szczelinach podłogowej klepki. Od ziemi… Nie. To tylko zmory. Znikają, kiedy zamykam je powiekami. Zaciskając je mocno, aż do bólu. Siedzę zakopany w stosie papierów, takich niedzisiejszych. Z uchem przy radioodbiorniku, w którym szum miesza się ze szmerem. Z piskliwą chropowatością dalekich sinusoidalnych dźwięków. W mdlącym świetle wiszącej lampy odkurzam pocztówki. Wyblakłe. z życzeniami, na któreś tam święta. Zapisane odręcznie papiery, wystukane na maszynie telegramy. Wycinki z gazet. Pozostałości po ojcu, po matce. Kalendarzyk z podstawką. Tekturowy. Pamiątkowa moneta z zatartym wizerunkiem twarzy. Stary telefon. Czarny. Wiesz, taki ebonitowy z tarczą. Zakurzony. Kurz wniknął do głębi. Ciężka słuchawka z urwanym kablem. (Ja do ciebie mówię. Ach, no tak. Więc, mówię do nikogo. Do siebie samego jedynie) Maszyna do pisania. Fioletowa bibuła. Wyblakłe wnioski, podania... Bibułka z tytoniem po ojcu. W drewnianym pudełku. Nie dopalił do końca. Nie zdążył. Zeszyt z podstawówki ze szlaczkiem, z dziecinnym opowiadaniem o niczym. Świadectwa ze stopniami (próżno tu szukać czerwonego paska) Wiesz? Dobra, nieważne. Mówię do siebie samego. I mówię jakimś podziemnym szeptem, co się wydobywa z moich trzewi. I wydobywa się ze ścian wilgotnych i zimnych. Jakbyśmy byli jednością. Ja i dom mój. W jeden organizm splątani. Poprzez rury żeliwne i ciężkie. Pogłos idzie kaskadą, co rezonuje z powrotem na membranach moich uszu. Kaskadą ziemistą i mroczną, idącą z zakamarków opuszczonych pokoi. W których dopalają się świece. Poustawiane gdziekolwiek: na podłodze, parapetach, krzesłach... W dzienniczku ucznia -- liczne uwagi. Kto był tym uczniem? Ktoś mało aktywny na lekcjach. Z czytanek, z wierszy: dwója. Z pisania: niedostateczny. Pani wychowawczyni wypisała to pięknym, zamaszystym pismem. Takim barokowym. Z licznymi zawijasami osoby mściwej. Takie małe Schadenfreude, że dwója za całokształt. Za krzyki. Za gonitwy na przerwach z samym sobą… I za granie na flecie, na trąbce. Ponoć Miles Davies nie przeszedł do następnej klasy. Bo grał jakoś tak nie po kolei. I jakby od tyłu, mając gdzieś pasaże i gamy. Wolał mroczne speluny. Podziemne bary. Jimmy Hendrix, ech, ten, to już w ogóle... Pani od muzyki dostawała histerii. Wzywała ojca do szkoły. Ojciec walił potem pasem po tyłku… I jakie to ma teraz znaczenie? Rozpadające się od dotyku szczątki. I wszystko jest jakieś mżące. Drgające w dłoniach eterycznym blaskiem. W otwartym szeroko oknie czarny prostokąt kosmosu. Gwiazd dalekich roje. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-22)
  3. Spójrz na mnie! Do kogo to mówię? Do ciebie. Do nikogo. Ja nie mam już oczu. Widzę bez oczu, widząc wewnętrznie. Pozostała jedynie pamięć. Pamiętam, że wtedy, kiedy zstąpiła Maria, w swojej olśniewającej aureoli. Wtedy, na stepie, któregoś dnia słotnej jesieni. Wybiegłem wówczas przed dom. Samotny dom. Drewniany… Ten właśnie dom, w którym pogrzebałem swojego ojca. Leżał wtedy pijany w obskurnym świetle wiszącej lampy. I wołał, jakoś tak z pogłosem echa. Wołał przez sen, ten swój sen pijacki. I wołał wciąż. Wykrzykiwał czyjeś imię: „Maria, Maria”! Ale wiedziałem, ze pozostała w jego mętnych już oczach jedynie śmierć. To odchodziło stopniowo, etapami. Nieśpiesznie... Choć wykłócał się jeszcze z kimś, że ten zasłania mu widok na okno. Z okna na step. Na buchające kominy wyimaginowanych parowozów. Na parowozy pełne pary i zgrzytu ruszających w miejscu wielkich kół… Był na kolejowym dworcu, z którego odjeżdża się do wieczności. Wybierał się w podróż bez powrotu. W dłoni ściskał uchwyt skórzanej walizki wypełnionej po brzegi swoim życiem. I wtedy. Wtedy właśnie. Wtedy, kiedy stanął na stopniu wagonu odwrócił się do mnie. I pomachał na pożegnanie. Ostatni. A kiedy wszedł, rozpłynął się w tłumie zbłąkanych dusz, które przypominały bardziej kłęby rozbuchanej pary, aniżeli widma umarłych. I nie wiem, czy to był jego sen, czy mój własny, który śniłem wewnątrz jego snu. Kiedy podążałem ku wyjściu, wołał za mną, próbując chwycić mnie za nogawkę spodni. I wykrzykiwał wciąż to imię w przeciągłych gongach stojącego zegara. W szarości dnia na drobinkach wirującego kurzu. Wzburzonego, skłębionego przeze mnie… „Maria, Maria…”, Zdążyłem jeszcze (w biegu) potrzeć dłonią po blacie stołu, zostawiając na nim smugi w szarym pyle przeszłego czasu. I kiedy za mną roztaczała się jedynie cisza, ta cisza wypełniona piskliwym szumem gorączki, wybiegłem na zewnątrz, na step, prosto w wilgotne kępy żółtej wegetacji. W chłodne objęcia wiatru. Kiedy Maria objawiła się w potoku jaskrawego światła, zasłoniłem z krzykiem oczy, uderzony blaskiem morderczej kreacji w wirze utrąconego czasu. Co się piął powoli do nieba. Ale jakoś tak leniwie, jakby od niechcenia… I rozpadał się w noc. W nic. W tym straszliwym promieniowaniu. W napływającej fali... Przez palce przesiąkały drżące nitki bladej, rozochoconej śmierci, przeszywając przestrzeń mojego pustego jestestwa. Kiedy stałem w deszczu spadających ptaków o płonących skrzydłach. Na ziemi nimi usianej. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-13)
  4. Idą do mnie. Wyciągają się zewsząd czyjeś ręce. Jakieś uschnięte, spalone kikuty. Wyrastają ze ścian, sufitu, pootwieranych szafek... Ręce, nie-ręce. Jakieś skostnienia odległej przeszłości, która prosi o litość. Gdzie ty jesteś? Powiedz. Mów, mimo milczenia, mimo zatkanej śmiertelnym obrzękiem krtani. Nasłuchuję. W szumiącej, piskliwej ciszy wyławiam nikłe, pojedyncze tchnienia. Bardziej fantomowe iluzje dźwięku, jakieś glissanda... W pokoju obok, w którym jest biblioteczny regał, szron pokrywa półki z pleśniejącymi słojami przeszłego czasu, brzegi zakurzonych książek. Niknące w półmroku nocy widma ze zjawami gestów, twarze dawno umarłych… Cicho. Cicho. Ojciec jest jeszcze tutaj. Siada w swoim fotelu, na którym siedział tyle razy za życia. Raz nawet usnął na nim pijany z tlącym się jeszcze papierosem, wypalając w oparciu dziurę. Teraz okrąża ją palcem. Przypomina sobie. Przypomina, roztaczając wkoło błękitnawą poświatę drżącego hologramu, prześwitującego rentgenowskiego zdjęcia... Jest tu jeszcze. Nachyla się nad stołem, na którym leżą pożółkłe roczniki, fotografie, czasopisma… Gładzi to wszystko dłońmi, przypominając sobie raz jeszcze. To i owo. I tamto, co się już zdążyło rozsypać, stoczyć w otchłań przeszłości. Czyta bez przekładania stronic, gdyż wszystko jest dla niego czytelne i jasne, nawet niezapisana kartka. Skąd to jego nagłe przybycie? Nic mi ostatnio nie mówił we śnie. Nie uprzedzał. Przyszedł z zaskoczenia. Jakoś tak sam z siebie. Tak jak się odwiedza porzucone dawno miejsca. Przyszedł z wieczności, ze snu śniącego na jawie przeze mnie. W rozstrojonych dźwiękach pianina. Dotyka klawiszy. Przebiega dłonią. Dźwięk wydobywa się, jakby nie stąd. I nie z teraz... Ciscollo! Ciscollo! Mawiał wtedy. Krzyczał… Kiedy żył. Kiedy jeszcze oddychał. Jest tu jeszcze. Otwarte na oścież drzwi. Opuszczone pracownie, rzeźby, popiersia… Dłuta walające się wokół. Drzwi otwarte. Zatrzaśnięte na wieczność… Na podłodze okładki gramofonowych płyt. Patrzy się na mnie zalotnie Violetta Villas, odchylając głowę. I odsłaniając w jakimś zmysłowym pragnieniu swoją smukłą szyję. Czego ode mnie chcesz? Powiedz. Erotyzm wybija się z każdej litery, każdego piksela… Wiesz o mnie wszystko -- mówi do mnie. Czy, aby na pewno? Uśmiecham się do ciebie, nie widzisz? Albowiem uśmiechem miłość się zaczyna… Szepcze… Ale to nie ta miłość. To miłość zupełnie inna. Do kogoś zupełnie innego. Widzę, że nie czeka z odpowiedzią. Rozpływa się w jakichś jarzeniach, szelestach… W niebieskawym dymku z papierosa spoziera Hanka Ordonówna. Posyła uśmiechy ze Sfinksa, ze sceny Qui Pro Quo. Zdaje się, że mówi do mnie, szepcze: nie bój się, już odchodzę na zawsze, już zaraz, bo kogo nasza miłość obchodzi? To jakieś małe nic. Odejdę, tak po prostu, na pierwszy znak. Na lekki ruch ramienia, na nieśmiałe przechylenie głowy… Jewgienijo, to ty? To znowu ty? Skąd tu nagle ta zbłąkana dusza? Ta błądząca postać? Nie. To tylko cień na ścianie. Od mojej ręki, którą odgarniam z czoła kosmyk włosów (twoich?) Albo od maleńkiego żagla piórka, w powietrzu, które wypadło z opuszczonego gniazda. To nic. To już zniknęło. To tylko tak, na chwilę... Aleksander Żabczyński, tak, to ten, co rzuca spojrzeniem spod kapelusza. To ten, co przysiągł miłość. Tak, to ten, to ten, co przysiągł, że. To ten, co stwierdził, że: Nie kochać w taką noc, to grzech. Że można zamknąć serce przed miłością. I uczynić najsilniejszą z twierdz. Ale w taką noc, ktoś jednak, jakby więzy rozciął. I miłość sama wkrada się do serc. Ech, miłośnik z tego Aleksandra. Tola Mankiewiczówna, wśród jesiennych róż, uśmiecha się wśród odrobiny szczęścia w miłości… Eugeniusz Bodo pozujący dumnie ze swoim arlekinem. Taki drań. Taki z niego zimny drań... Słońce. Ogromne słońce nad akropolem. Nad Atenami. Nad resztkami kamiennego masywu na wyobraźnię. Paulos Raptis: Akropolis Adieu. I co ja mam z wami zrobić? Nikt was nie chce. Nie słucha. Wszyscy, co was wielbili umarli. Zaprzepaścili się w potoku dziejów. Zaciskam powieki. Otwieram. Barwne światło przenika do wnętrza przez wysokie witraże. Sprawia wrażenie uduchowienia. A powtarzające się we wnętrzu wertykalne linie i znaczna odległość do sklepienia kierują wzrok ku górze. Jakby sala władysławowska, bądź bryła katedry w Amiens. Czy udziwniony konstrukt Sagrada Familia. I ten pogłos. Echonośne struktury dźwięku wkraczające przezroczystym wymiarem, niemalże świętym, do nieba… A w dole. Cóż. Swoiste to katabasis eis antron. Popękane, porysowane koła, obręcze. Jakieś sprężyny, tekturowe wycinanki... Zwoje zleżałej taśmy od szpulowych magnetofonów, perforowane wstęgi od komputerów. W potłuczonych resztkach kineskopów połamane stosy drewnianych obudów od telewizorów. I dalej jeszcze, i wciąż, i w nieskończoność to ów, ów… ów... Od czegoś jeszcze. Od czegoś... Ciągnące się znikąd donikąd rozgałęzienia. Korzenie… Żeliwne rury pradawnego krwiobiegu. W absolutnym milczeniu trwa powolny przepływ wirującego kurzu. Zamykam oczy. Na skroniach osiada powiew nikłego tchnienia. * Otwieram. Obejmuje mnie ramionami… Nicość. * Ktoś mi umarł, wiesz? Umarł i już. Umarł tak jak się umiera, umierając raz jeszcze. Umarł… A zresztą ty o tym wiesz, prawda? Wiesz o umieraniu wszystko. Ty i matka. Oboje… Jeśli opowiadacie o przeszłości to tak, jakbyście nigdy nie mieli umrzeć. I istnieli od zawsze w tym poza-świecie. * Wiesz, śnił mi się żebrak, który trzymał się balustrady, poręczy kładki. Czy czegoś tam jeszcze. Stał, trzymając się usilnie poręczy ze zbielałymi kostkami dłoni. Tak jakby relingu oceanicznego statku, podczas sztormowej nawały. Trzymał się tak, podczas gdy inni patrzyli na niego ze wstrętem, wytykając mu podarte spodnie, łachmany… Marynarkę miał poplamioną, to fakt. Wirowała wokół jego głowy natrętna pszczoła upojenia. Śledził ją, zezował nań. Odganiał ręką. Raz jedną, to drugą. I śpiewał. Nucił jakąś chwytliwą pieśń znaną tylko sobie. Ale cały czas trzymając się poręczy, aby nie upaść, nie stoczyć się w nicość z całym tym łoskotem zwalającego się w przepaść wszechświata.. I ta pszczoła. Brzęcząca pszczoła. Nie. Milcząca i niewidzialna dla innych. Będąca jak nicość. Jak nic. Kołująca wokół jego głowy. I te ściany. Ceglane ściany, ceglane mury kamienic… Kuta, żeliwna brama wydająca jękliwy zgrzyt w uderzeniach wiatru. Histeryczny pisk zawiasów w podmuchach, w tchnieniach zimnej nocy, w której niesie się popromienny pył przenikającej wszystko śmierci. Umarłych przed wiekami. Ich sponiewierane resztki osiadają na ścieżce usianej igliwiem. Na asfalcie drogi. Na żwirze parkowej alei.... Na betonowych płytach chodnika tego miasta, do którego idę, podążam, do którego nieustannie powracam na jawie, we śnie. Do którego jadę wciąż i jadę do nikogo… Na marmurowej posadzce opuszczonego pałacu czyjeś kroki, świetliste kręgi. Słońce spadające z wysoka. Jaskrawe bryły... * Czy ty mnie kochasz? Powiedz szczerze. Mów! Albowiem twoje milczenie. To twoje milczenie zza grobu... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-10)
  5. Piątek, 5 czerwca 2015 roku. Hotel „Garden” w mieście Abilene w stanie Teksas Alex obudził się z przerażeniem w środku nocy, zlany zimnym potem. Znowu go nawiedził ten sam koszmar. Od około miesiąca śni mu się, że idzie jakimś długim korytarzem w całkowicie obcym mu miejscu, a ktoś albo raczej coś idzie za nim, a raczej przesuwa się w jego stronę pod postacią doskonałej czerni. Wtedy zaczyna biec przed siebie, docierając do drzwi oznaczonych czarnym trójkątem z szarą i odwróconą do góry nogami literą T. I kiedy próbuje je otworzyć, ciągnąc z całej siły za uchwyt, w tym właśnie momencie sen się urywa, wywołując u niego palpitację serca. Było niezwykle duszno i parno. Za nieruchomymi firankami otwartego okna niebo rozświetlały, co jakiś czas łuny błyskawic. Nadciągała burza, przesuwając się gdzieś w oddali i pomrukując złowrogo, jakby zapowiadała jakiś nieokreślony kataklizm. Spojrzał na podświetlony cyferblat radio-budzika, dochodziła 3.00. Usiadł na łóżku, włączając nocną lampkę na stoliku obok. Zapalił papierosa, kładąc się z powrotem z ręką podłożoną pod głowę. Zaczął rozmyślać o tym męczącym, powracającym śnie. Od miesiąca boi się usypiać, przeciąga jak najdłużej jawę, pijąc kawę za kawą, ale w końcu poddaje się, wpadając w czarne ramiona koszmaru. Jest coraz gorzej. Zaczyna szwankować jego zdrowie. Coraz częściej boli go głowa i brzuch. Zaczął pić. Ostatnio wychodzi do nocnego baru mieszczącego się po drugiej stronie ulicy zawsze wtedy, kiedy budzi się z krzykiem. Zrobi to także i tym razem. Znowu pójdzie się upić, aby załagodzić efekty paskudnego samopoczucia i skołatanego umysłu. 24-godzinny bar „Eden” Stanął pod migoczącym nierówno neonem, patrząc na niego przez chwilę, po czym wszedł do środka. Machnął ręką na powitanie barmanowi, którego zdążył już poznać jako milczącego, nieobecnego człowieka. Nie można było z nim pogadać, wyżalić się. Lecz z drugiej strony może to i dobrze, ponieważ pozostanie sam na sam ze swoimi myślami. Nikt nie będzie mu przeszkadzał, nikt nie będzie mu narzucał swojego punktu widzenia. – To samo, co zawsze? – Spytał go barman znudzonym głosem. – Tak. Postawił przed nim pustą szklankę, nalewając do niej Whisky i dodając kilka kostek lodu, następnie wrócił do swojego przerwanego zajęcia polegającego na powolnym polerowaniu rozmaitych kieliszków i spodków. Robił to niezwykle precyzyjnie, patrząc, co jakiś czas pod światło, czy nie ma smug. Alex sączył leniwie alkohol, obserwując w pofalowanym lustrze za ladą swoją dziwnie zniekształconą twarz. Był blady. Miał pod oczami sińce. Był jak widmo, upiorne widmo. Wzdrygnął się momentalnie na samą myśl o prześladującym go koszmarze. W barze był tylko on i barman, który był tak pochłonięty tym jakże monotonnym zajęciem, że w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Zachowywał się jak automat. Więc zaczął mu się przyglądać dyskretnie z większą uwagą. Wyglądał dziwnie. Mężczyzna koło 40-tki, niezwykle wysoki i chudy, lekko łysiejący z głęboko osadzonymi oczami oraz cienką kreską zamiast warg. Nos miał raczej spiczasty. I nawet na moment nie przerwał swojej czynności, gdy tuż za oknami baru przejechał ulicą radiowóz na sygnale. „Gość się już pewnie tak wrył w swój fach, że nawet gdybym wyjął rewolwer i przystawił mu go do skroni, to i tak pewnie by tego nie zauważył” – pomyślał, uśmiechając się mimowolnie. Spojrzał na zegarek – dochodziła 4.30. „Więc to już tyle czasu tu siedzę? – Ech, czego to alkohol nie robi z człowiekiem” – westchnął już w zdecydowanie lepszym nastroju. – „No dobra, czas na mnie, muszę wracać do hotelu. Dzięki za pogawędkę” – powiedział z lekką ironią do wciąż milczącego barmana, kładąc na blacie odliczoną kwotę. Piątek, 5 czerwca 2015 roku. W centrum Abilene W budynku firmy Echelton & Melmark panuje wyjątkowy tłok. Jest umówiony na 14.45 z agentem od nieruchomości, w celu wynajęcia jakiegoś niedużego domku z dala od nerwowego i zatłoczonego centrum miasta, ponieważ tylko tam będzie mógł pozbierać myśli, a ma przecież niezwykle ważne zadanie do wykonania. Miał już wejść na piętro firmy, kiedy zadzwonił jego telefon komórkowy. To dzwonił agent, który mu oznajmił, że się spóźni jakąś godzinę, ponieważ utknął w korku. Zatem nie pozostało mu nic innego jak pokręcić się tu i ówdzie. Poszedł, zatem do głównego hallu pooglądać galerię zdjęć różnych osiedli. Zachciało mu się pić, więc zaczął szukać wzrokiem automatu z napojami. Znalazł go dopiero w samym kącie pomieszczenia. „Powinni go byli jeszcze bardziej schować” – syknął wyraźnie poirytowany. Podszedł do niego i już miał wrzucić monetę do szczeliny, kiedy coś przykuło jego wzrok. W ciemnym zagłębieniu z dala od ludzi, dostrzegł nieduże drzwi, ale nie to było powodem jego zainteresowania, tylko ich oznakowanie, które wydawało mu się dziwnie znajome. Podszedł bliżej i stanął jak wryty. Na drzwiach widniał symbol w postaci czarnego trójkąta z szarą i odwróconą do góry nogami literą T. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. „Przecież to niemożliwe!” – wycedził przez zęby. – „To nie może być prawda!” Zobaczył kątem oka zbliżającego się mężczyznę w czarnym garniturze. Szedł w kierunku windy, która była obok. Zatem udał, że szuka odpowiedniej monety do automatu. Mężczyzna w garniturze podszedł do windy, nacisnął guzik, a w oczekiwaniu na nią wyjął telefon komórkowy i coś w nim sprawdzał. Po chwili krótki sygnał oznajmił, że winda jest już na miejscu. Drzwi się otworzyły. Mężczyzna wszedł do niej, nie odrywając wzroku od telefonu, a kiedy zamknęły się za nim, Alex odetchnął z ulgą. Rozejrzał się dyskretnie za siebie i jak gdyby nigdy nic ruszył ku tajemniczemu wejściu. W środku panował półmrok. Znalazł się w pomieszczeniu mającym około 10 metrów kwadratowych. Był to przedsionek do czegoś jeszcze. Na wprost niego znajdowały się kolejne drzwi. W kącie pod ścianą dostrzegł metalowy stojak z haczykami, na których wisiały blaszane tabliczki. Było ich dziesięć i nie miały żadnych oznaczeń. Ruszył w kierunku drugiego wejścia, które miało taki sam symbol jak to pierwsze. Nacisnął delikatnie klamkę i wszedł. Tu było zupełnie inaczej, choć to również był przedsionek, ale o planie trójkąta. Wysoki na około pięć metrów, a ściany po bokach schodziły się do kolejnych drzwi, ale wąskich na około metr i wysokich na pięć. Przeszedł mu po plecach dreszcz. Coś go niesamowicie przyciągało, tylko nie wiedział, co. Wszystko wyglądało tak jak w tych koszmarnych snach, tylko teraz całkowicie realnie! Podszedł do tych dziwnych drzwi i lekko szarpnął za okrągłą gałkę, która znajdowała się na wysokości jego oczu. Zajrzał do środka i…to był korytarz albo raczej coś na kształt korytarza! Wysoki na około pięć metrów i szeroki na metr. „Co to jest, u licha?” – szepnął do samego siebie. – „Jakiś węzeł klimatyzacyjny? Ciąg do jakiegoś generatora? Ale dlaczego nie ma żadnych kabli, ani rur?” Korytarz był bardzo długi. Być może miał nawet około 100 metrów. Na suficie w odstępie kilku metrów rozmieszczone były jarzeniówki, dając nieprzyjemne, zimne światło. Niektóre były zepsute, co powodowało miejscowe zaciemnienia. Miał nieodparte odczucie, jakby się znalazł na szpitalnym oddziale albo w jakimś laboratorium. Ruszył przed siebie, stawiając krok za krokiem. Na początku bardzo niepewnie. Nie było widać, co się znajduje na końcu, poza czarnym punktem. Ale musiał tam iść. Po prostu musiał! Po kilku metrach zawahał się, czy iść dalej. Wydawało mu się, że te ściany zaraz się na niego zwalą, że go zmiażdżą! Narastała u niego klaustrofobia. Wydawało mu się, że ściany oddychają. Czuł na twarzy powiew chłodnego powietrza niosącego zapach piwnicznej stęchlizny i czegoś nieokreślonego, tajemniczego. Postanowił przyśpieszyć kroku. Okazało się, że korytarz schodził minimalnie w dół. Przestał się już zastanawiać nad ewentualnymi konsekwencjami swojego wtargnięcia. Szedł przed siebie równo i coraz bardziej zamaszyście. Szedł ku czarnej otchłani. Kiedy był mniej więcej w połowie drogi usłyszał za sobą odgłos, jakby coś metalicznego upadało na posadzkę. Odwrócił się za siebie, ale nic nie dostrzegł. Zastanowił się przez chwilę, co to mogło być i przyszedł mu tylko na myśl ów metalowy wieszak z dziwnym blaszkami. „Przeciąg?” – pomyślał. – Czy może ktoś albo coś ruszyło za nim w pościg? Odwrócił się jeszcze raz i dostrzegł właśnie to coś, co zbliżało się powoli do niego, coś czarnego, doskonale czarnego! Serce stanęło mu w gardle z przerażenia. Szarpnął do przodu, niemal skowycząc w popłochu. Biegł przed siebie, obijając się o ściany. Dostrzegł w końcu drzwi ze znajomym mu symbolem. Nie oglądał się za siebie, ale czuł, że to coś jest coraz bliżej, coś niewyobrażalnie strasznego. Jego jedyna droga ucieczki prowadziła właśnie przez te tajemnicze drzwi. Zostało mu jakieś dziesięć metrów, pięć… Wreszcie dopadł okrągłego uchwytu i szarpnął z całej siły, drzwi się nie otworzyły, więc konając niemal ze strachu szarpnął drugi raz. Drzwi puściły. I wtedy oślepiło go jaskrawo-niebieskie światło. Wtorek, 9 czerwca 2015 roku, godz. 12.30. Baza Sił Powietrznych Nellis w stanie Nevada. Główna siedziba eksperymentu „Blue Lighting” Pułkownik Greg Mansters, zaznajamiał się z konkluzją raportu majora Johna McLellana, z którego jasno wynikało, że obiekt oznaczony symbolem: Alex EBU-354T-09-ER, został całkowicie wyeliminowany. – Ilu ich jeszcze zostało? – Zapytał pułkownik majora. – 52 – Aż tylu? – Niestety tak, panie pułkowniku. – Panie majorze, na miłość boską, pośpieszcie się, przecież tu chodzi o bezpieczeństwo narodowe! I absolutnie nie może się o tym dowiedzieć opinia publiczna! – Odparł histerycznie pułkownik. – Robimy, co w naszej mocy, panie pułkowniku. Ale ten eksperyment dowiódł, że można Ich zwabić i unicestwić, to jest jedyny sposób. Wszystkie nasze czujniki wskazują jednoznacznie, że obiekt, oznaczony jako: Alex EBU-354T-09-ER, nie wykazuje już jakichkolwiek oznak życia. – Czy ten obiekt po dotarciu do pola, mógł coś zobaczyć? – Krótki błysk oślepiającego, niebieskiego światła, zaraz potem został wchłonięty. Wiem, że trudno się do tego przyznać panie pułkowniku, ale tak to już jest, kiedy próbuje się tworzyć w tajnych laboratoriach nowy rodzaj, „nad-ludzi”, którzy wychodzą potem spod kontroli w wyniku jakiegoś błędu albo sabotażu. A teraz musimy to naprawiać. Ale jak to zrobić, skoro mieli Oni być: niezniszczalni i wieczni! Jednak mam nadzieje, że eksperyment „Blue Lighting” Ich zatrzyma. – Oby tak było – odpowiedział już spokojnie i chłodno pułkownik Mansters, ponownie zagłębiając się w tekst raportu. – Dobrze, majorze – pułkownik odłożył na biurko plik papierów i zadał pytanie. – Ile potrzebujecie czasu na całkowite wyeliminowanie Ich? – Miesiąc. – W takim razie nie zatrzymuje was, majorze. Działajcie dalej. Jesteście wolni. Major John McLellan, stuknął obcasami, zasalutował i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Środa, 10 czerwca 2015 roku, godz. 3.00. Hotel „Elmar” w mieście Allentown w stanie Pensylwania Alan obudził się z przerażeniem w środku nocy, zlany zimnym potem. Znowu go nawiedził ten sam koszmar. Od około miesiąca śni mu się, że idzie jakimś długim korytarzem w całkowicie obcym mu miejscu, a ktoś albo raczej coś idzie za nim, a raczej przesuwa się w jego stronę pod postacią doskonałej czerni. Wtedy zaczyna biec przed siebie, docierając do drzwi oznaczonych czarnym trójkątem z szarą i odwróconą do góry nogami literą T… (Włodzimierz Zastawniak, czerwiec 2015)
  6. Brnę przez śnieg i zaspy. W zawiei narkotycznych przestrzeni. Jakbym przedzierał się przez stronice lodowatej zamieci. Pełnej fantasmagorii i postmodernizmu groteski. Wybuchowej mieszanki, zupełnie jak u Władimira Sorokina. Ostre opiłki mżących kryształków ranią już i tak szczypiące, łzawiące oczy, płonące od szronu policzki… Wokół świst czasu, wirujące sześciany powietrza. Idę przed siebie drogą nie mającą kresu. Idę w sinym tumanie pędzących chmur o obfitych, napęczniałych brzuchach, które szorują po mnie i wciskają z całą swoją mocą w ziemistą biel skostniałej, wiecznej martwoty. Gdzieś tutaj, tam albo nigdzie dalekie echo dźwiękowych iluzji, jakieś fantomowe słowa, jakieś glissanda. Powracają. Ocierają się o mnie i nikną. Coś mówią, poruszają nieśpiesznie swoimi szklistymi od mrozu ustami. Jakieś stukoty, szelesty, szumiące jak w gorączce gwizdy. Zagadkowe gesty. Projekcje wyimaginowanych widm, które pędzą prosto, aby w ostatniej chwili rozminąć się ze mną, rozejść się na boki. Aby omieść mnie jedynie swoimi włosami i wzrokiem, skostniałym oddechem przeszłości. Nie mogę milczeć, więc mówię do samego siebie. W tym stukocie nie wiadomo czego, w tym szumiącym pisku… Zaciskam powieki. Nie! Nie mogę. Nie mogę ścierpieć tego bezmiaru… Otwieram… Ściany wokół mnie. Sufit napęczniały wilgocią. Ściany nachodzą na mnie. Zatrzaskują się jak trumienne wieko. Nie! To nieprawda, nieprawda! Słowiku, poeto! Co? Skąd tu nagle ten kompletny bezsens? Ojciec przechodzi przez przedpokój. Trąca ręką drewnianą szpicrutę wiszącą na wieszaku i pustą foliową torbę. Więcej nic. Albowiem nie ma na nim więcej niczego. Reszta rozsypała się w pył, w mikroskopijną otchłań kurzu, tych powolnie wirujących cząsteczek, które wznieciły się nieco tym niemrawym ruchem ojcowskiej ręki. Widzę jak zatacza się, kuleje (tak właśnie kulał kiedyś za życia) Idzie powoli, jakby wstał dopiero co z zimnego grobu. Jak ktoś zaraz po przebudzeniu, co nie jest jeszcze pewien kolejnego kroku. Ojciec przechodzi, przechodzi… -- jak ból zęba. Jak jego tępe uderzenia w dziąśle od kroków niezdarnych w odorze śmierci. Ojciec dygocze, rozpycha się ze swoją nicością w poszczególnych warstwach powietrza, w przebłyskach pijackiej maligny. Mojej. Albo jego własnej. Zapamiętanej z życia. Tak więc rozpycha przestrzeń, rozkładając szeroko ramiona. Rozpycha. Rozpycha… I niknie powoli w mroku drugiego pokoju, kiedy przekracza próg wraz z narastającą niechybnie zagadkową ciszą nocy. W mdławym blasku wiszącej lampy obserwuję kołyski pajęczyn z uschniętymi truchłami much i motyli. Żeliwne rury pną się po kątach, rozgałęziają pod sufitową powałą, jak jakieś meandryczne drzewa istnienia obwieszone owocami rdzawych narośli. W mrocznych zakamarkach pomieszczeń miliardy bakterii toczą ze sobą bój o przetrwanie w mikroskopijnym szmerze nieskończonego wzrostu. Jakieś stukoty obcasów, kiedy wracam do samego siebie. Pierzchające po parkiecie kroki. Nie wiem czy to ja sam, czy ktoś inny. Albo czy jeszcze ktoś inny. Czy może jeszcze bardziej ktoś inny… Wracam do samego siebie, widząc przelotne spojrzenie swoich własnych oczu w wielkim lustrze stojącego trema. Obserwuję sam siebie, swoim własnym odbiciem. Wpatruję się. Albo to moje odbicie, uskrzydlone złudzenie wpatruje się we mnie ze zdarzeń zupełnie innej rzeczywistości, w której przeszłość miesza się z teraźniejszością. Siadam na krześle przy stole. Na wprost kwiatów w pękniętym wazonie. W uschniętych płatkach pająk trzęsie pajęczyną. W kruchych liściach... Na talerzu nadgryziona kromka czerstwego chleba. Rozsypane na nim okruchy i wokół. Obok zaplamiony egzemplarz: Moskwa - Pietuszki, Wieniedikta Jerofiejewa. I chłodna na nim szyja przewróconej karafki. Drżąca, migocząca coraz bardziej brylantami strzała... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-03)
  7. Arsis

    Progresywnie

  8. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  9. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  10. Arsis

    Ambientalnie

  11. @Somalija aha, czyli chodzi o piosenkę, której dawno nie było
  12. @Somalija szukanie czego? zdać egzamin z szukania?
  13. @Somalija cześć
  14. Patrzę w lustro, w jego odbicia. Nachylam się coraz bardziej. Nachylam. Upadam twarzą w szklaną powłokę. I tak oto poprzez brzęk rozbijanego szkła wpadam do środka. Do wnętrza swojego jestestwa. I tak oto… Jestem po drugiej stronie niczego… I co dalej? Żeby chociaż nikły ruch ramienia... Ale po chwili wyrywa się łopot wielkiego baneru na ścianie starej kamienicy. I wiatr spadający na takielunki bomów osacza mnie i tłamsi. Rozwiewa włosy i poły płóciennej koszuli. Żagli. Gdzie ja znowu jestem? Od oceanu odbija się jaskrawy poblask słońca, który uderza w siatkówkę oka. W neurony. Szarpie nimi ostro niczym strunami. Napręża… A ja wiję się i wypluwam na podłodze resztki czerstwego chleba, słysząc coraz głośniejsze dudnienia idące od spodu. Od ziemi... W nerwowym migocie czerwonego stroboskopu wpadają do mnie kontrolerzy, żądając biletu do piekła! Stąpają po wywalonych drzwiach w chmurze cementowego pyłu, poszukując martwymi oczami cuchnącego ścierwa. Obłapiają mnie, zdzierają koszulę, chcąc dostać się do pieniędzy i rewolweru. Trzymają w dłoniach siekiery, udarowe młoty… Szczerzą groźnie żółte, ociekające pianą zęby. Tracę oddech w odorze zgnilizny. Tracę powoli słuch i wzrok. Ale nie ma zmiłowania. Podsuwają mi pod nos stosy dokumentów do podpisu w języku Braille'a. Zdumiewa mnie ich natarczywość. Ich nieludzkość, kiedy przetrząsają każdą szczelinę i dziurę. Grzebią w kanalizacyjnych odpływach w smrodzie fekaliów. Czuję łokcie w wątrobie i kolana w podbrzuszu. Zmuszają mnie do powtórnego wyrzygania tego, co już dawno wyrzygałem.. A kiedy już zbieram się do trzeciego razu, rozsiadają się na zgliszczach i szepczą mi do ucha: „zawsze wybieramy dobrze”. W półprzymkniętych oczach widzę jak dyndają na wietrze, jak szepczą: „Nie ma współczucia, nie ma współczucia dla pieprzonego dewianta”, słyszę w oddali, to znowu bliżej. Albo tuż przy mnie... Coś mnie widzi. Coś mnie dostrzega moimi własnymi oczami. Wiem, że mnie obserwują ze zdwojoną mocą te rozpalone gorączką źrenice. Widzę czerwone słońce, które przesuwa się w migocie pod sufitem. Próbuję je dosięgnąć rozedrganą ręką. Lecz za każdym razem ucieka, umyka jak mucha zygzakująca w swojej perfidii bzyczącego latania. I wali bezmyślnie łbem o szybę, wywołując wstrząsy, trzęsienia ziemi na drugim końcu świata. Zapadam się na dobre w schizofrenicznej malignie z powodu efektu stroboskopu… * Gdzieś daleko w tajdze. Błądzę w syberyjskiej głuszy. Wokół mojej głowy aureola brzęczących owadów. Napastliwe rojowisko… Cisza i wiatr. I brzęczenie. I znowu wiatr. I cisza… I mój oddech niespieszny. Mój oddech i bicie serca. I liście szumiące. Trzeszczenie pni. Zapach żywicy. I znowu wiatr. Na niebie błękitnym białe obłoki. Nicość i pustka. I tylko szum. Tylko szum płynącej w moich żyłach wezbranej krwi. Jestem tutaj, jakby pierwszy raz. Jakbym nigdy wcześniej nie postawił w tym miejscu stopy. A jednak jakbym odwiedził je już milion razy. Dziwne to uczucie, kiedy widzę ciebie w niełasce majaczeń. Jak oddycha twoja skóra, jak paruje. I te twoje oczy z długimi rzęsami. Twarz twoja wychylona zza drzewa. To tu. To tam… Próbuję cię dotknąć. Złapać. Przytrzymać, ale uciekasz, jakby to była jakaś zabawa w chowanego, w pół-chowanego. W jakąś idiotyczną gonitwę. Aż do przesytu i trwogi zwątpienia w tym nieustającym dryfie niepewności A drzewa szumią i szumią nad nami. Zamiatają drogę swoimi długimi gałęziami… Skąd tu nagle coś na podobieństwo Leśmianowskiej frazy? Jakieś to wszystko poplątane. Brnę pośród igrających cieni i blasków. Na ziemi wydeptanej niczyimi stopami. Na ziemi ze śladami glinianego fauna. Na ziemi. Na wyboistościach, korzeniach… Na wszystkim tym w co się można było i można nadal zaplątać, o co się można potknąć i upaść. Upaść na miękki dywan z mchu i wilgoci, pociągając za sobą deszcz maleńkich kropel rosy... * Czy ty tu jeszcze jesteś? Nie widzę cię, choć przed chwilą przysiągłbym, że widziałem twoją twarz pergaminową, wyblakłą jak na starej fotografii. Poplamioną i z pękniętym na przedzie szkłem. I w ramce drewnianej, zakurzonej, z pajęczyną wokół… Rozglądam się. Patrzę. Wyciągam ręce jak lunatyk. Dotknąłem ciebie (prawie!) albowiem zniknęłaś w paszczy leśnego morza. W szumiących zagajach. W kniei trzeszczących konarów. Zniknęłaś jak ziarno rzucone wprost pod młyńskie kamienie. Spoglądam w górę. Zaciskam mocno powieki. Od blasku majaczą czerwone plamy, geometryczne wzory. Otwieram. Patrzę jak chmury płyną donikąd w powolnym prologu pędu. W tej ciszy. W jakimś oczekiwaniu na nie wiadomo co. W powietrzu pełnym migotów i cieni pył podnosi się powoli z piaszczystej drogi… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-25)
  15. @Somalija jakbyś była zakochana, Aga...
  16. Widzisz? Popatrz. Jakoś mnie tak nawiedziło. Jakieś wizje nie wiadomo skąd. Jakieś niedowidzenia. Twarz przy twarzy. Patrz! Spójrz! Upadam na lustro. Na tę szklaną powłokę. Całym sobą. Nie-sobą. Moje usta. Twoje usta. Łączą się, spajają. Niczyje. Śmiertelnie blade… Co to jest? Co się tak kołysze? Kolebie za ścianą, w ścianie. We mnie? Upadam ze szklanką, która rozpryskuje się na miliardy iskier w potwornych rozbłyskach nuklearnych syntez. I popatrz. Znowu te same sterty gazet. Pożółkłe. Poplamione. Podeptane… Znowu jakieś zgrzyty za ścianą. Stukania. Nade mną… Wszędzie coś się wciąż czegoś dopomina, doprasza… Wystają zewsząd czyjeś ręce. Uschnięte patyki. Spalone w śmiertelnej gorączce. I oto stoję i wpatruję się w pełznące ku sufitowi żeliwne rury. Całe w pajęczynach i kurzu. W kącie pokoju. W mdławym blasku wiszącej lampy. W te rozgałęzienia u szczytu grani. Dotykam je. Muskam opuszkami palców. Próbuję się na nie wspiąć, jakby na jakieś drzewo początku. Drzewo stworzenia. Otula mnie otchłań nocy. Omiata dalekim cmentarnym oddechem. Ktoś idzie Wspina się po stopniach schodowej klatki.. To powracająca zza grobu moja matka. Stąpa ciężko. Ściska kurczowo drewnianą poręcz. Jestem tu sam na sam z tymi dziwnymi trzaskami, stuknięciami, zgrzytami. Mimo że ledwie słyszalnymi. Mimo że prawie niesłyszalnymi. Coś szepczę z samym sobą na zasadzie cichego porozumienia, gotów spojrzeć w oczodoły pełne czarnej ziemi. I czuję na ramionach jak obłapują mnie czyjeś lodowate palce. Rozglądam się na boki. Powoli odwracam. Przytula się do mnie pusta przestrzeń. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-22)
  17. Arsis

    Francuska

  18. Arsis

    Francuska

  19. W tym pustym domu. W oknie. Firanki miotają się w tę i z powrotem. W podmuchach wiatru. W ciszy… Wiesz, stałaś tutaj jeszcze przed chwilą. Albo może było to tylko złudzenie. Czy złudzenie? Czy ty mnie… Powiedz, czy ty… Słyszę jakieś szepty. Jakieś szmery. Szelesty… Słyszę wciąż… Wciąż… Widzę ciebie w świetle jakimś takim drżącym. Od gorąca. Od zimna... Migającym całą feerią subatomowych procesji nie wiadomo czego. Patrzę na ciebie z boku. Z profilu. Na pokładzie jakiegoś statku. Żaglowca. Pośród trzeszczących masztów. W wietrze spadającym na takielunki bomów. W wietrze, co szarpie płachty żagli. Tarmosi. W łopoczącym szarymi płótnami anturażu. W rozwiewającym włosy... * Stoisz na pokładzie, trzymając się relingu. Twoje kostki dłoni zbielałe od uścisku. Zapatrzona w ocean. Zapatrzona. I w tym całym zapatrzeniu… Nie, nie widzisz mojego spojrzenia. Mojego podziwu dla twojej twarzy. Dla twoich ust wilgotnych i lśniących. W drżeniu. W kącikach mży jakaś światłość nieokreślona. Mikroskopijne rozbłyski... Refleksy... Jakieś fanaberie drgających atomów. Uderza w źrenicę słońce odbite od lustra wody. Mnożą się jakieś odblaski nieznanej natury, rzeczy. W oddali. W oddaleniu. W ciszy… * Atol Mururoa, Bikini, Eniwetok… Spalona ziemia. Czarne kikuty palm… Nie! Już odrosłe, pozieleniałe. Chwiejące się w podmuchach wiatru. W szeleście. W ciszy. W promieniach jaskrawego słońca. Tego, co kiedyś wzeszło, ale z drugiej strony. I znowu. I… Dotykam kamieni. Ich brunatnej faktury pełnej zastygłych bąbli. Naznaczonych nuklearnym żarem rajskiego wniebowstąpienia. W kołysce moich dłoni migoczą lśniące ziarenka kwarcu… Fale oceanu rozbijają się o betonowe nabrzeże. Samotne. Zapomniane widma. Snujące się donikąd. Wychodzące znikąd… To tutaj… Gdzieś daleko w kobaltowym niebie, biały obłok zsuwa się na skraju. Dotykam resztek betonowych kołysek, w których kwilił młody czas. Gruz. Zardzewiałe pręty. Wijące się kable… Ja tu umarłem i umieram znowu. Byłaś tu w tej swojej zawoalowanej formie. Kiedy do ciebie podbiegałem, po piasku. Po mokrym piasku. Po raniącym gołe stopy żwirze. I kiedy dotykałem już twojej twarzy, zamilkłej, przeszywałem jedynie puste sześciany, przezroczyste wymiary. Upadając, rysowałem w locie jakieś półkola, niewidzialne symbole... W powietrzu W rozpalonym słońcem. Tym albo tamtym. Wzeszłym znienacka, w ułamku sekundy. W popiele i żarze tryumfującej śmierci. W ryku zmartwychwstałego Lucyfera, którego oczy. Te, jakże straszliwe oczy… Którego oczy…. O, mój Boże! * Znowu nie mogłem zasnąć. Nie mogę… Kartkuję pożółkłe roczniki, miesięczniki… Całe stosy gazet. Poplamionych. Podeptanych. Pogniecionych… Testy atomowe. Pierwsza na świecie lampa kobaltowa. Opuszczone bunkry. Betonowe. Żelbetonowe grobowce. W nicości. W cichym szmerze nieskończonego wzrostu. W szmerze radiacji. Nowotworowe guzy. Malformacje. Choroba von Recklinghausena. Nacieki. Rdzawe naloty. Wszędzie rozkład i zniszczenie. Resztki jak nie tej, to z tamtej strony. Wszędzie… * Budzę się. Wciąż się budzę. I ty budzisz się razem ze mną. Pozieleniałe truchło obok mnie. Rozsypujące się… Otwieram oczy. Majaki. Majaki… Ostre piksele pod powiekami. Przechodzące w tę i z powrotem. Nieustannie… W rytmie bijącego serca. Czerwone, zielone, niebieskie… Piksele. Piksele… Wciąż... Ale przechodzi powoli. Tak powoli. To chwilowe. Zaraz przejdzie… Zaraz… Spoglądam na środek pokoju otwartymi szeroko oczami. Pusto i szaro. Spoglądam jak ślepiec zaraz po przebudzeniu. Deszcz przesiąka przez szczeliny zasłon. Odsunięte od stołu krzesło. Na stole wazon pęknięty na wpół. I bukiet róż. A w uschniętych płatkach kurz i pajęczyny. Nieruchoma szyja pustej karafki majaczy w mżącym potoku przepływającego kurzu. Wokół niej rozsypane okruchy czerstwego chleba. A więc ktoś tu był. To się powtarza. To się wciąż powtarza… * Cichy trzask. Stuknięcie za ścianą. Skrzypienie podłogi, jakby od czyichś kroków. Kto tu jest? Kto? Tak jakby matka krzątała się. Jakby wróciła na chwilę z zaświatów, wstała z grobu pełnego ziemi. A więc stąd tyle czarnych śladów na dębowych klepkach. Tyle zgnilizny i rozkładu... Ale to nic. To tylko nicość. Jedynie szepty w mojej głowie. Narastają. Nawarstwiają się niewyraźne słowa, głosy, jakby mnisze śpiewy z pogłosem echa.. Spotęgowane potokiem myśli, maligną chorego snu. Obłapują mnie jeszcze demony swoimi zimnymi łapami. Szarpią za poły koszuli w dreszczach i szumiącym pisku gorączki. Coś mówią. Mówią. Nie słyszę. Nie dosłyszę. Jedynie sina pustka i czyjeś zamurowane usta. Twoje? Moje? Niczyje… Wilgotny od potu mur porośnięty zielonkawym mchem. Ciągnie się długo. Tak długo… Mur. A za nim otchłań porośnięta pożółkłą wegetacją. .. * A jednak spływają na mnie czyjeś długie włosy. Jakby twoje… Miałaś je przecież długie. Pamiętam. Pamiętam je i widzę. Widzę tak jakby poprzez drgania elementarnych cząstek substancji czasu. Idę do ciebie znowu. Przeciskam się poprzez jakieś dyskretne przejścia. Jakieś załomy. Szczeliny… Idę długo. Wchodzę po schodach krętych. Długie korytarze. Długie… I drzwi zamknięte. Otwarte… Drzwi… Jakiś Instytut. Szkoła. Laboratorium… Zapach woskowej pasty, kurzu, pleśni… Szklane gabloty. Eksponaty. Szklane gabloty, a w nich pośmiertne maski bogów. Jakieś formy zatracające się z każdym moim krokiem w powietrzu… I dalej… A dalej… W nicości… W tej oto nicości. W tych mgielnych oparach. W smugach bladego światła, co padają od wysokich witraży z ukosa… Nie widzę już niczego, albowiem staje się wszystko zbyt elementarne, aby zrosło się w całość... * Jesteś? (Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-15)
  20. Arsis

    Soundtracks

  21. @Somalija cześć Aga...
  22. Dobrze, niech znika, bo i po co ma istnieć? Niech się przemieni w nic. W ciszę. W szum płynącego czasu. W piskliwy szum płynącej w uszach krwi. W oddech oceanu...Jedno za drugim. Jedno za drugim… Idą… Idą pod górę. Kołyszą się na boki. Taszczą jakieś przedmioty. Łopoczą w powiewie jakieś szmaty, jakby żaglowe płótna. Karawana dziwadeł. Miotające się kształty nie wiadomo czego…Stukania. Pukania. Zgrzyty. Szmery… Chrzęst rozbitego szkła. Na zakurzonym blacie stołu wypisane czyjeś imię. Nieznane. Alkione? Deneb? Aris? Gdzieś coś się poplątało, zamotało w ciężkich od kurzu kołyskach z pajęczyn. * Wyobrażam sobie, przypominam jak stała z długimi rzęsami na brzegu. W słoneczny dzień. W skwarze. Okryta cieniem obłoku. Pędziłem do niej w nerwowych pomrukach morza. Przez spienione fale. Na biodrach oddychała skóra. Na piersiach…Kiedy dopędziłem, dognałem… Kiedy już prawie dotknąłem jej ramienia, przeszyłem na wskroś pusty sześcian powietrza o zapachu soli. Wylądowałem samotny na piasku wilgotnym, na mule niesionym przez lata. Sam na sam z tym mamidłem, z tą marą. I jeśli tak naprawdę było. I jeśli… * Dałem przez chwilę wiarę staremu oszustwu bogów. Stąd te widzenia. Te luminescencje. Te kreacje wzrokowych fantomów. Ja tutaj chyba kiedyś byłem. I jestem. Przyszedłem na powrót w to samo miejsce jak w sennej malignie natrętnej, co się wciąż przepoczwarza w rozmaite formy. I popatrz, zgubiłem się. Gdzieś tutaj. Powróciłem w to samo miejsce? Gdzieś indziej? Ja przechodzę. Ty przechodzisz. Przechodzimy razem. I w tym przechodzeniu giniemy i pojawiamy się znowu. * Miałem prawo się upić. Przede mną jakieś kosmate widzenia. Zwidy umyślnie zmieniające kształty. Przede mną nicość, co się kłębi, migocze... Słyszysz szczekania? Jakieś leśne nawoływania… Jakieś leśne szepty… Zaraz, zaraz… Ja ciebie skądś znam… Ja ciebie… Jakieś klepania. Łopoczący w podmuchach wiatru wielki baner na ścianie. Wielka twarz na murze. Rozprostowana, to znowu pognieciona. To znowu… Chrzęszczące w przelocie skrzydła blaszanych motyli. Zardzewiałych, skorodowanych ptaków ze stalowymi dziobami... Upiłem się. I znowu pisk w moich uszach. I szept natrętny. Natrętny szept… Czy ty mnie słuchasz? Nie słuchasz, bo co tu słuchać. Wiesz, stałem wtedy na przystanku autobusowym, i czekałem. I wiedziałem, że umiera moja matka. W przedwiośniu. W gołym zgrzytaniu bezlistnych gałęzi. W marcowym pohukiwaniu. W marcowej nagłej zawierusze… Trzyma mnie jeszcze w ramionach pijacka maligna. Czy mnie znów słyszysz? Idę ogrodem, którym szliśmy, idziemy… I widziałem ciebie w popiele włosów. W pogłosach wróbli, świerszczy, jaskółek… I widziałem ciebie… A czy ty mnie widzisz? A czy jeszcze? Bo ja widzę ciebie i szepczę. Szepczę twoje imię…. * Patrz. Patrz. Spójrz na mnie! Dlaczego milczysz? Jesteś stworzona na podobieństwo kamiennego posągu z cięższą od ziemi powieką… Stukania. Stukania. Za oknami jakieś szelesty. Powiewające płachty pajęczyn. Łopotania płóciennych zasłon. Jakieś kolebania nie wiadomo czego. W podmuchach wiatru. W oddechach i szeptach bezkresnej nocy. Ktoś chodzi ulicą w tę i z powrotem, jakby na kogoś czekał. Pojawia się i znika. Tak, jakby w ogóle nie istniał. Albo istniał niejako we śnie. W szmerach gorączki. W piskliwym szumie… * Ty wciąż umierasz. Ja, umarłem już dawno. Snuję się po korytarzach. Po labiryntach mojego dawnego życia. W słonecznych smugach wpadających przez wysokie okna, które kładą się plamami światła na dębowej klepce o nikłym zapachu woskowej pasty. Chodziłem tutaj za życia. Chodzę i po śmierci. W absolutnej pustce. W wiecznym oczekiwaniu… * Byłaś tutaj, prawda? (Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-11)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...