Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 532
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Słyszysz jak gram? Usłysz, pomimo szumu. Pomimo piskliwej w uszach ciszy. Odbija się od ścian pustego domu echo przeszłego czasu. Trwam. I ty trwasz. Trwamy razem w tej maestrii umierania. Zaciskam powieki. Otwieram… Za oknami zieleń drzew. Szeleszczące liście dębów, kasztanów. Za oknami dzień. Słońce pałające spoza chmur. Tylko te okna. Odrapane. Zaciągnięte story… Te okna… Wiesz. Upiłem się. Ładunek w teście nuklearnym o kryptonimie „Boltzmann”, miał siłę 12 kiloton. Na pożółkłej stronie starej gazety prototypowa lampa do naświetlań. Pod nią, na stole, spalone kawałki skóry z czarną sierścią kozła. Na ścianie zarys śmiertelnego odbicia. W lustrze stojącego trema... Na pierwszej stronie Las Vegas Sun, uśmiechnięta tancerka przymila się do obiektywu z bielmem katarakty na oczach. Zatrzęsło w posadach, okienne szyby wypadły z ram. Urządzenie RDS-6s w pierwszym sowieckim teście termojądrowym eksplodowało z silą 400 kiloton. Pochmurne niebo semipałatyńskiego poligonu jądrowego rozbłysło piorunującym światłem. Na stepie. Na wilgotnej trawie. Po której ojciec szedł wtedy, malejąc, kiedy oddalał się coraz bardziej. Zatapiał się w ciszę. I kulał na lewą nogę. Utykał... Poranione oczy w domu na pustkowiu. Oczy umarłego od dawna ojca. I oczy nieżywej matki. Skąd tyle tego, skąd? Tych widm, co były kiedyś obojętnymi za życia ludźmi ? Nadpalone obrazy na ścianach. Na ścianach… Na popękanych… Portrety. Zdjęcia. Pergaminowe twarze… Spierzchnięte gorączką usta… Czyje? Moje? Twoje? Całkowicie obce… Zaciśnięte w kreskę bez wyrazu, bez emocji. Bez wiary... I oboje spoglądają na mnie zasklepionymi czarną ziemią oczodołami, gdzieś spomiędzy głębokich warstw przeszłego czasu. Przechodzą obok mnie jak ślepcy, widząc bez oczu geometrię nieprzestrzenną, przezroczystą. I obmacują wszystko w wielkim zdziwieniu, jakby odkrywali na nowo tajemnicę swojego dawnego życia. Opukują lekko opuszkami palców. Przedmioty. Rzeczy pozostawione w nieładzie. W niedokończeniu… Nawołując się w ten sposób poprzez drżenia, które są wychwytywane, tylko przez nich. Ponieważ są zbyt nikłe, na tej nazbyt niewidzialnej membranie. Na ścianach szara pleśń i szron nuklearnej zimy. Ślady czyichś rąk. Rozczapierzonych palców i ust. Co były przytknięte do zimnej powierzchni spękanego tynku. A więc to tu ojciec całował swoją jedyną Marię, która go nawiedziła tuż przed śmiercią. To tu dostąpił aktu wniebowzięcia, mimo że jego truchło leży teraz na podłodze w stosie rozsypanych piór. W pyle rozkładu. Postępującej atrofii. Na pustyni. Na pustkowiu... Zatrzaśnięte drzwi żelbetowego bunkra. Stalowe wrota… Na pustyni słońce zaświeciło po raz drugi. Wtedy… Schron atomowy ma na ścianach rdzawe smugi od nawracających deszczów. Od tych ciągłych nawrotów piskliwej w uszach melancholii. Ups… Butelka wypadła mi z dłoni. Roztrzaskała się o podłogę, * Budzę się… Rozwieram pozlepiane oczy, które widzą podwójnie. Potrójnie… Postrzępione światło wysypuje się z ekranu telewizora szumiącą kaskadą mżących pikseli. * Tu przerywam pisanie, ponieważ coś mną za bardzo wstrząsnęło… I pełno tu kształtów znikomych w zapachu przepływającego kurzu. W zapachu uschniętych fiołków… W pyłkach, które idą powietrzem. Przechodzą lekkim podmuchem po skroniach... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-21)
  2. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  3. Arsis

    Soundtracks

  4. Widzisz? Spójrz.. Na mnie. Albo na pustkę za mną, obok, tuż przy mnie. Albo najdalej… Spójrz w głąb niczego. W mrok. W noc. W westchnienia zimne i ciężkie… Posłuchaj jak przytula się do mnie cisza. Wsłuchaj się w to swoje okrutne milczenie. To jest tutaj. I jest nie tutaj. W odmętach jakieś szelesty. Za oknem deszcz. Wiatr kołysze gałęziami… Szelesty uschniętych liści. Złotych, rdzawych… Liści umarłych. Szorujących po asfalcie ulicy, po chodnikowych płytach. Po trotuarze… Wiesz, nie ma tu ciebie. I nigdy nie było. Za oknami wiatr. Odbija się i huczy kawalkada skłębionych chmur, co snują się. Idą gęsiego. Ten wiatr. Ten oto wiatr. I deszcz. Wiesz, w tym zimnie. W tym chłodzie przytkniętych do twarzy dłoni. W tym szumie płynącej w uszach krwi… W pustym pokoju. Przy regale... Przy ścianie. Stoję w niemodnej koszuli. I patrzę. W blask oczu, które mogłyby być twoje. Ale nie są i nigdy nie będą. W ten blask szarego popołudnia. W te okna, która są zastępczo twoimi oczami. Oczami z fałdami firanek. Falującym bielmem. Atomową kataraktą... Stoję i patrzę. Patrzę za ciebie. I słucham, słuchając za ciebie tego ptaka, po którym nie pozostała nawet szczypta prochu. Stoję twarzą do ściany. Tej oto ściany pełnej grudek mikroskopijnego kwarcu. Przywieram nosem, czołem do chłodnej powierzchni. Do bieli. Do tej pajęczyny pęknięć… I podążam paznokciem po tych rzekach, dorzeczach. Po tych krainach gorączkowej fantasmagorii. W ciszy mojego oddechu. W piskliwym szumie. W biciu serca… Jesteś tutaj? Ja jestem. Za oknem szary świt. Deszczowy dzień. Za oknem nagie gałęzie kasztanów. I w tej ciszy. W tej zakurzonej otchłani pełnej martwego czasu… W tej opuszczonej komnacie z białych ścian… W żeliwnych rurach przetaczają się ciche jęki, bulgotania… A więc, ktoś tu jeszcze jest. A więc coś tu jeszcze żyje, mimo że dawno umarło. Jest nade mną. Piętro wyżej. Na poddaszu. Kroki nade mną. Kroki. Czyjeś kroki. Tam i z powrotem. T a m i z p o w r o t e m… A więc coś tam żyje. Albowiem żyje moim własnym życiem. Żyje wciąż we mnie, tylko milcząc. W absolutnym milczeniu… Tylko te kroki. Moje własne k r o k i… Mój nieżywy od dawna ojciec. Moja umarła matka… Chodzą i snują się bez celu. Dotykają ścian. Dotykają ich opuszkami palców jak ja. Muskają je, jakby w straszliwej ślepocie wiecznego unicestwienia. Muskają je jak ślepcy, co próbują okiełznać tajemnicę czasu i miejsca. Ja tu z nimi jestem. Między nimi. Są i nie są, zarazem. Przemieszczają się,. Płyną… Przekraczają przezroczyste bramy z powietrza. Przechodzę. Wchodzę między nich. Między te dwa skrzydła drżącego chłodu. W samo centrum próżni kosmosu, która jednak nie jest próżnią a przestrzenią kipiącą od kwantowych fluktuacji. Do niedających się przewidzieć odchyleń. Stochastycznych zmian w czasie. Niewykazujących żadnej tendencji i całkowicie przypadkowych. Opieram się teraz plecami o lodowaną ścianę. I widzę przed sobą w dziwnym migocie fotele, kanapę, stół… Dwie pufy, stolik z kryształową popielnicą… Drzwi obite skajem. Regał w kolorze orzecha, z którego spoglądają na mnie twarze. Zamazane. Twarze bohaterów z zapleśniałych stronic. Zapomnianych. Na podłodze stosy pocztówek zaadresowanych do nikogo, z jakichś tam bliżej nieznanych okazji albo niesprecyzowanej rocznicy. Rozrzucone. Wyblakłe, poprzecierane. Pogięte krajobrazy. Popękana emulsja na zdumionych obliczach. Pergaminowych. Zdumionych moim szeptem do samego siebie… Moją cichą przemową. Moją litanią niezrozumiałych, niewyraźnych słów. Patrzą się na mnie. Przeszywają na wskroś. I wszytko na mnie spogląda w tej monotonni przepływającego kurzu. Na lastrykowych parapetach nie do końca wypalone świece. Wystygłe. Kładę policzek na zimnym kamieniu I dotykam palcem. Obrysowuję te resztki pełne zaschniętych grud… Na dębowej klepce rozlewa się w szczelinie źrenic plama bladego światła. W kapiących z kranu kroplach. Do zlewu pełnego rdzawych smug. W tykającym zegarze… Zatapiam się w konstrukcie przeszłego czasu. Niknę... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-11)
  5. Arsis

    Ambientalnie

  6. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

    Ponoć płyta paskudna. Zła, brzydka, brudna… zupełnie niemodna, zupełnie, jakby spoza czegokolwiek… Ale -- jednak zostaje. Ale jednak...
  7. @viola arvensis Witam. Jakoś tak mi się skojarzyło z opowiadaniem Michaiła Bułhakowa pt: ”Psie serce”. Niejaki profesor Preobrażeński przeszczepia psu ludzką przysadkę mózgową i jądra. Pies przeobraża się po tym w człowieka. Ale w człowieka o najgorszych, okrutnych cechach.
  8. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  9. Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja- on. Albo: ja-ono. Albo… Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli. Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu. Albo w słońcu padającym z ukosa. W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena. Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych. Refleksy nie dające spokoju. Efekt stroboskopu. Wywołujące epilepsję migotania i blaski. Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu. I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki. I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię… „Mario, Mario!” I leżał nieprzytomny w rzygowinach zmieszanych z krwią. I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży. „Mario, Mario!” – padało nieustannie. W mdłym świetle wiszącej lampy. Z uporem maniaka. Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem. Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej. Na stepie. Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja. W szarości deszczowych chmur. W krzyku upiornej samotności jakieś upiory. Lidzie w maskach. Przedzierające się zwidy w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu. W mżących pikselach wysypujących się z ekranów martwych telewizorów. Rozkołysane ciężarówki z szarymi pakami. Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie. W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy z megafonów. Zachrypnięte zrywy. Słowa. Urywane frazy…Trzaski i piski. Szmery pulsujących, głośnikowych membran. Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze. W mroku rozpadliny przecinającej ziemię. Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy. Ciemno. Ciemno. Ja tu byłem. I jestem. Jesteś tu jeszcze? Widzę, jakby wystające zewsząd ręce. Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone Byłem tu kiedyś, będąc jeszcze. I będąc znowu, nie byłem tu nigdy. Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy. Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia. Majaki. Majaki. Zwidy. Trwająca nukleosynteza. Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość. W sąsiednim pokoju półmrok. Na stoliku. Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna. Całe ich roje. Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co. Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka bez oczu. Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer nieskończonego wzrostu. Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego... Czegoś nie stąd i nie stamtąd… Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary... Na migoczących ścianach plamy zacieków. Kreski popękanego tynku… Jakieś gestykulacje w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi. Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu. Zniża swój koszący lot ukrzyżowana na strunach powietrza śmierć. Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie. Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem. Wilgotnym... Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno... Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania. Komunikaty… Na piaszczystej drodze. W szmerze straszliwej radiacji. W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka. Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród skwaru. Mijam procesję splątanych ze sobą widm o jednakowych twarzach. Zamazanych. Korowód mgielnych oparów jakiegoś cierpienia. Przepływają. Płyną. Idą… Cichym stąpaniem wypełniają ziemię. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)
  10. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  11. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  12. Wiesz, ja tak tutaj... Bo… Ja, tylko tak, przelotnie. Właśnie przechodziłem i postanowiłem wejść... Dobrze, wiem. Nie potrafię kłamać. Przepraszam. Ja, właściwie to do ciebie. Tak jak wtedy, pamiętasz? Dlatego nie kupiłem wówczas nic. A teraz przyszedłem tu, bo wiem. Wiem tak, jak tylko można wiedzieć do głębi. Przyszedłem, aby zapatrzeć się. Wpatrzeć. Zatonąć w źródle twoich ócz. , Ale tak, jak tylko się czuje i wie, ściskając w dłoniach bukiet czerwonych róż. Bo to można, tylko tak. Nie inaczej. Nie. Wiem. Nieporadne to słowa rozemocjonowanych chwil. Albowiem bez ciebie, każdy dzień jest pochmurny i tkliwy. Bez ciebie każdy dzień przeszywa cisza, co niesie perlisty szmer w ogrodzie tym. Padającego deszczu na płatki bzów. Na zielone liście kasztanów Wiesz, jakoś mi tak. Jak tylko może być właśnie w takiej chwili. Takiej kroplistej od łez. W ciepłych westchnieniach melancholii słońce wychyla się czasem zza chmur, dając nadzieję na nowy dzień. Ale znowu. Ale znów... W cieniu gałęzi piszę. W powietrzu. W zapachu anemonów i malw. W tęsknocie, w tej tylko, jaka może być jedynie w takiej chwili. Jakoś mi tak. Czy wiesz? A więc w różach tych. W tej czerwieni rozedrganych ust. W tym pocałunku. Właśnie w tym. I w szeptach. W słowach tych: Kocham cię. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-02)
  13. Arsis

    Soundtracks

  14. (Droga) Daleko jest stąd do wszystkiego. Daleko jak stąd do wieczności. Przez drogę zaśnieżoną, bijącą po oczach cząsteczkami jaskrawych, mżących luminescencji. Idę. I idę, gdy wokół drzewa... Gdy na poboczach chylą się pod czapami ciężkiej bieli. Pochylone. Coraz bardziej wątłe w tej nieskończonej pustce piekielnego lodu. W tym absolucie nieistnienia. Jesteś tutaj? Spójrz! Moje oczy i dłonie. Moje spierzchnięte gorączką usta… Przesłonięta mgłą żółtawa łuna opadającej siarki.. A w tej ciszy mdławy odblask natury. A w tej nicości jedyne oko. Zaćmione. Przesłonięte dymem w snopie kwaśnego deszczu. Moje własne oko patrzące na mnie. Wpatrzone w samo siebie. W głąb. W tę głębinę bez końca. Do wnętrza swojej własnej egzystencji… (Miasto) Wiesz, ja byłem tutaj wiele razy. Byliśmy. I jestem znowu, będąc jeszcze. Szliśmy tędy, idziemy. Ulicą. Ogrodem. Placem... I słyszę. Słyszę te oddechy. Lecz nie twoje, ani moje. Inne. Te westchnienia obce. I widzę procesje przesiąkniętych wilgocią widm. Jakby idące samych nas odbicia na zatartej częściowo starej fotografii. Czy ty mnie jeszcze kochasz? Ja kocham. I tęsknię. Chodź, pójdźmy, mimo że deszcz zalewa oczy. Ten niekończący się deszcz. Popatrz, jak smukleją w oddali kominy industrialnej kreacji, których dymy giną w zwolnionym tempie w stalowej konsystencji niewzruszonego nieba. I parują jeziora spuszczanej z fabryk wody, nad którymi tańczą ognie świętego Elma. Drgają. Niekończący się rur splątany krwiobieg cuchnących wyziewów. Samochody tonące w brudnym śniegu. Taplające się w błocie. Przechylone na bok zardzewiałe żuki. Całkowicie martwe. Pamiętasz mnie jeszcze? Chodź, pójdźmy znowu. Idziemy. Zaciskam powieki. Pod powiekami powidok. Czerwonawy płomień. W ustach metaliczny smak. W oknach blokowców twarze. Jednakowe. Przywarte do pokrytych pyłem szyb, poznaczonych kroplistym piętnem. Żelaznym. Ułożone do pocałunku usta. Jak wtedy. W oknie odjeżdżającego pociągu. Na pożegnanie. Przyciśnięte dłonie. Na murze imię wypisane kredą. Lecz nie twoje, ani moje. Inne. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-01)
  15. Wiesz, jestem. Jestem tutaj. Jestem tutaj wciąż. I jestem tym jestestwem szarym. Tym deszczem i mgłą. I jestem tą rdzą wżartą głęboko w każdy zakamarek stalowej tkanki. Te okna. Martwe oczy. Umarłe bloki. Czarne spojrzenia wielkich betonowych gmaszysk, w których jęczy jedynie lodowaty wiatr. W przeciągach. W tych gwizdach trzask drzwi bez klucza. Ktoś tu był. Albo, ktoś tu był, nie przychodząc wcale. A więc… Szara kołdra kłębi się i przesuwa w tym swoim nieustannym przesuwaniu. W tym milczeniu. W tej szumiącej, piskliwej ciszy. W tym potoku płynącej w uszach krwi. W tej wzburzonej gorączką transowej podróży donikąd. (strasznie dużo tego „w tym, w tej...”) Poruszają ustami, takimi obrzmiałymi i sinymi. Poruszają. I mówią coś. Mówią do mnie i do niczego. Albowiem mówią… Mój nieżywy ojciec poruszał takimi ustami we śnie. Mówił do mnie w milczeniu i ciszy. W tej szumiącej ciszy płynącego czasu. W tej kaskadzie deszczowej otchłani, tam i nigdzie. I znowu, gdzie indziej. Flotylle mgieł opływają wielki masyw wyobraźni. Pojawiają się i znikają kłębowiska rur. Na pustych placach. Na opuszczonych placach. Na samotnych… Wiatr porusza rytmicznie skrzypiącą huśtawką. Zgrzyty i piski… Poruszane niczyją ręką chrzęszczące łańcuchy. Na drewnianym krzesełku wtulona w oparcie pustka. I znowu. I wciąż. Rozkołysane. Popychane. W zależności od porywów i kierunku. W równym tempie. W nierównym… W nic. W NIC. W ABSOLUTNE NIC... W tę i we w tę. W tę i we w tę. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę... Rury donikąd. Plątawisko rur. Plątanina martwego krwiobiegu. Martwa arteria. Resztki. Resztki… RESZTKI… R E S Z T K I. ...R E S Z T K I… Strupiałe, zeskorupiałe, skorodowane… Ciągnące się w niewidzialność całe procesje stali. Ażurowe, portowe dźwigi. Żelazne drzewa. Pusta przestrzeń. Widma o nieustalonych rysach twarzy przezroczystym wymiarem wkraczają w niewidzialność… Są. I nie są. Nie ma ich. Ale znowu są.. Tutaj i gdzie indziej. I są gdzie indziej. I są… W oknach łopoczą jakieś płachty, jakieś resztki dawnej egzystencji. W szarych ścianach, na których wykruszony tynk odsłania czerwone cegły. A więc w czarnych oczodołach absolutnej martwoty. W skostniałym absolucie nieistnienia. Jest. I obserwuje. I patrzy. Ja-on. Albo ono. Albo coś zupełnie innego. Przyczajone za framugą okna. Tego albo innego. Albo znowu jeszcze innego… Jest. I obserwuje czujnie. On. On-ja albo ono przykucnięte pod parapetem z pstrokatego lastryko. Jest i patrzy. I patrzy się okiem smutniejszym niż mgielna otchłań lodowatego deszczu. I jest. Albo nigdy go nie było. Go. Albo jego. Albo tego… I jest we mnie drugim ja. I jest we mnie. I mnoży się we mnie pod postacią drgających,elementarnych cząstek substancji czasu. I wszystko we mnie migocze, mży jak te kropelki o zapachu soli. Idące od morza cząsteczki szalejącej ciszy. I przeciska się przez meandry mojego mózgu chrzęst kotwicowisk na granicy słyszalności, i plusk kołyszących się oceanicznych statków. Poznaczone brunatnymi smugami obłe cielska. Wilgotne... Zatarte napisy. Pozacierane symbole i znaki. Nie ma nic. Pomiędzy zwisającymi kablami, między pozrywanymi neuronami, pościerane połacie burt. Relingi, które ściskały niegdyś marynarskie dłonie. Teraz w kaskadzie snu, w natłoku pustki i beznadziejnego oczekiwania na nic. Na absolutne NIC… Jesteś tu? Ja tu jestem. I czekam. Czekam na choćby ciche twoje westchnienie. Na stukot twoich kroków po betonowym nabrzeżu, po którym rozbijają się zagubione fale. I oddechy przeogromnie. Szelesty i szumy. Obce. Nie twoje. Wiesz, ja jestem tutaj. Jestem podczas podróży jakiejś nigdy nie odbytej. Podróży, której tak naprawdę nie ma i nigdy nie było. A której jest tylko mgliste wyobrażenie. Ocieram się o martwe kamienie, betonowe mury, donice pełne zwiędniętych liści… Schody przede mną, za mną. Skręcające. Idące wyżej. Niżej. Idące po spirali. Labirynty nie wiadomo do czego. Korytarze donikąd… Krople na twarzy. Na włosach… Deszcz kapiący z dachów. Spływający po gzymsach. Po słupach ulicznych latarni… W kałużach niebo. Szara powłoka. Skłębiona. Poskręcana od jakiegoś wewnętrznego ruchu poszarpana, podarta powłoka. Wirujące centrum NICZEGO. Daleko stąd do czegokolwiek. Do ciebie. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-31)
  16. Słyszysz w uszach ten piskliwy szum? Usłysz. Wsłuchaj się. Albowiem w otchłani tej na wpół spopielonej, na wpół lodowatej… To tutaj. Tak, to było tutaj. Stoję teraz przed ścianą, podziwiając fakturę pęknięć i wilgotnych plam. Muskam palcami. Wodzę po tych rozgałęzieniach. Tych rzekach wyimaginowanych form. Jesteś tu jeszcze? Bije mnie po oczach jakiś odblask nieznanej natury. Idący prosto z gwiazd świetlisty promień. Liczę wpadające przez okna mżące świetliki. Bezszelestne żyjątka nacierającej na mnie fantasmagorii. Czy ty tu jesteś? Obok? Jak blisko? Wiesz, doskwiera mi chłód bijący od tych dłoni, które głaszczą mnie po twarzy. Jakby były twoje. Ale nie są. Albowiem to dłonie mojej umarłej matki. Jest tutaj. Jest, kiedy śnię. Szelesty idą od dołu. Spadają z sufitu drobinki kurzu. Wirują… Księżyc rozświetla mrok. W nocy tej. W gęstej ciszy. W przylegającej do wszystkiego pustki. W lepkiej od potu konsystencji lśnią puste fotele. Stół... Regał z książkami oklejony kokonami małych stworzeń, niczym wrak oceanicznego statku. Falujące pajęczyny, w których uschnięte ćmy, w których nic… Jesteś? Albowiem twoje milczenie. Twój niebyt. Niezmierzona otchłań nicości… Jesteś tylko na chwilę. I znowu cię nie ma… W drugim pokoju -- czyjeś kroki. Nasłuchuję... Lecz nic. To chwilowe. Jak błysk słońca na poruszanej przez nikogo szybie. Nagła iskra jakiegoś pragnienia. Pełna wspomnień. I czegoś jeszcze. I w tym śnieniu dotykam przelotnie twojego ramienia. Drżącego. Pod kosmykiem włosów odbijający się w źrenicach promień. Na łąkach upalnego lata. W tej dusznej godzinie. Wśród skwaru. I w przesłaniającym niebo obłoku obrzeżonym liliową kreską. A więc tutaj jesteś. Chodzimy boso. Po trawie. Po kroplach rosy. Po deszczu. Ciepłym jak dotyk. Jak pocałunek w cienistych objęciach kasztanu. I wzdychamy westchnieniem kwiatów o zmroku, bądź o jutrzence, co wyrasta nad lasem łuną. Ale jeszcze nie teraz. I nie później. Tylko wtedy, kiedy będąc jeszcze, nie byliśmy wcale. I jakoś tak, jak tylko może być we śnie. I idziemy wśród anemonów. W zielonych leszczynach... Idziemy wytrwale, idąc raz jeszcze. Bez siły ciążenia i w blasku innego słońca. Innych oczu. Takich innych zupełnie drżących w kącikach ust. Weź mnie za rękę. Bierzesz. Pod palcami twoja gładka skóra. Zaciskam mocno. Mówisz coś do mnie. Szepczesz. Lecz nie słyszę. Nie dosłyszę, ponieważ przerasta nas perlisty szum strumienia. Ale ja to wiem. Wiem, moja kochania. Już nie musisz. Już nic. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-27)
  17. Arsis

    Ambientalnie

  18. Spójrz! Spójrz… Tak wiele razy. Tak w i e l e r a z y… Zegar wybija którąś tam znowu pełną godzinę. Czy ty. Czy ty… Dziwne to wszystko. Dziwne bardzo. Zagmatwane. Czy ty mnie widzisz? Spójrz, ja nie mam oczu. Noc mi je zabrała. Noc. Noc... Te jarzące się piksele pełgające w mroku opuszczonego pokoju. Te mikroskopijne cząsteczki mżącego kurzu. Płynące dostojnie. Idą, przedzierają się przez cementowe spojenia cegieł. Poprzez tynk. Przez beton. Żelbeton… Stal... Popatrz na to wszystko. Na te kołyski pajęczyn, w których usychają ćmy. Które znalazły tutaj swoje spełnienie. Ktoś tu kogoś kochał, wiesz? Teraz walają się tu sterty porzuconych rzeczy. Jakieś foliały w podartych, płóciennych okładkach. Pożółkłe roczniki dawno zapomnianych treści... Chrzęszczące szkło. Pod stopami. Rozbite. Słyszę szepty. Wiesz? Słyszę szepty. Coraz częściej doskwierają mi szeptane słowa. Słyszysz? Słyszysz? Nic nie słyszysz. Albowiem twoje milczenie. Przeogromne jak wszechświat. Ale jednak słyszę. Te oto szepty w gongach stojącego zegara. I coś, co do mnie mówi w natłoku utajonych słów. Coś spoza czasu. W nocy. W obskurnej nocy. W zapachu kurzu i pleśni. W bezwonnej woni uschniętych kwiatów w wazonie. W wazonie pękniętym na wpół. W tym oto wazonie na stole, przy którym stoi odsunięte krzesło. Jakieś takie odrapane i chwiejne. Rozkołysane. Wiesz, nawiedzają mnie fantomy, wskrzeszone przez nie wiadomo co widma... Czy ty mnie słuchasz? Idą powoli, jakby z ograniczoną zdolnością ruchową. Ich oblicza oświetlają takie niebieskawe płomyki bardzo lekkie i nikłe. Idące od spodu. Pełgające w szczelinach podłogowej klepki. Od ziemi… Nie. To tylko zmory. Znikają, kiedy zamykam je powiekami. Zaciskając je mocno, aż do bólu. Siedzę zakopany w stosie papierów, takich niedzisiejszych. Z uchem przy radioodbiorniku, w którym szum miesza się ze szmerem. Z piskliwą chropowatością dalekich sinusoidalnych dźwięków. W mdlącym świetle wiszącej lampy odkurzam pocztówki. Wyblakłe. z życzeniami, na któreś tam święta. Zapisane odręcznie papiery, wystukane na maszynie telegramy. Wycinki z gazet. Pozostałości po ojcu, po matce. Kalendarzyk z podstawką. Tekturowy. Pamiątkowa moneta z zatartym wizerunkiem twarzy. Stary telefon. Czarny. Wiesz, taki ebonitowy z tarczą. Zakurzony. Kurz wniknął do głębi. Ciężka słuchawka z urwanym kablem. (Ja do ciebie mówię. Ach, no tak. Więc, mówię do nikogo. Do siebie samego jedynie) Maszyna do pisania. Fioletowa bibuła. Wyblakłe wnioski, podania... Bibułka z tytoniem po ojcu. W drewnianym pudełku. Nie dopalił do końca. Nie zdążył. Zeszyt z podstawówki ze szlaczkiem, z dziecinnym opowiadaniem o niczym. Świadectwa ze stopniami (próżno tu szukać czerwonego paska) Wiesz? Dobra, nieważne. Mówię do siebie samego. I mówię jakimś podziemnym szeptem, co się wydobywa z moich trzewi. I wydobywa się ze ścian wilgotnych i zimnych. Jakbyśmy byli jednością. Ja i dom mój. W jeden organizm splątani. Poprzez rury żeliwne i ciężkie. Pogłos idzie kaskadą, co rezonuje z powrotem na membranach moich uszu. Kaskadą ziemistą i mroczną, idącą z zakamarków opuszczonych pokoi. W których dopalają się świece. Poustawiane gdziekolwiek: na podłodze, parapetach, krzesłach... W dzienniczku ucznia -- liczne uwagi. Kto był tym uczniem? Ktoś mało aktywny na lekcjach. Z czytanek, z wierszy: dwója. Z pisania: niedostateczny. Pani wychowawczyni wypisała to pięknym, zamaszystym pismem. Takim barokowym. Z licznymi zawijasami osoby mściwej. Takie małe Schadenfreude, że dwója za całokształt. Za krzyki. Za gonitwy na przerwach z samym sobą… I za granie na flecie, na trąbce. Ponoć Miles Davies nie przeszedł do następnej klasy. Bo grał jakoś tak nie po kolei. I jakby od tyłu, mając gdzieś pasaże i gamy. Wolał mroczne speluny. Podziemne bary. Jimmy Hendrix, ech, ten, to już w ogóle... Pani od muzyki dostawała histerii. Wzywała ojca do szkoły. Ojciec walił potem pasem po tyłku… I jakie to ma teraz znaczenie? Rozpadające się od dotyku szczątki. I wszystko jest jakieś mżące. Drgające w dłoniach eterycznym blaskiem. W otwartym szeroko oknie czarny prostokąt kosmosu. Gwiazd dalekich roje. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-22)
  19. Spójrz na mnie! Do kogo to mówię? Do ciebie. Do nikogo. Ja nie mam już oczu. Widzę bez oczu, widząc wewnętrznie. Pozostała jedynie pamięć. Pamiętam, że wtedy, kiedy zstąpiła Maria, w swojej olśniewającej aureoli. Wtedy, na stepie, któregoś dnia słotnej jesieni. Wybiegłem wówczas przed dom. Samotny dom. Drewniany… Ten właśnie dom, w którym pogrzebałem swojego ojca. Leżał wtedy pijany w obskurnym świetle wiszącej lampy. I wołał, jakoś tak z pogłosem echa. Wołał przez sen, ten swój sen pijacki. I wołał wciąż. Wykrzykiwał czyjeś imię: „Maria, Maria”! Ale wiedziałem, ze pozostała w jego mętnych już oczach jedynie śmierć. To odchodziło stopniowo, etapami. Nieśpiesznie... Choć wykłócał się jeszcze z kimś, że ten zasłania mu widok na okno. Z okna na step. Na buchające kominy wyimaginowanych parowozów. Na parowozy pełne pary i zgrzytu ruszających w miejscu wielkich kół… Był na kolejowym dworcu, z którego odjeżdża się do wieczności. Wybierał się w podróż bez powrotu. W dłoni ściskał uchwyt skórzanej walizki wypełnionej po brzegi swoim życiem. I wtedy. Wtedy właśnie. Wtedy, kiedy stanął na stopniu wagonu odwrócił się do mnie. I pomachał na pożegnanie. Ostatni. A kiedy wszedł, rozpłynął się w tłumie zbłąkanych dusz, które przypominały bardziej kłęby rozbuchanej pary, aniżeli widma umarłych. I nie wiem, czy to był jego sen, czy mój własny, który śniłem wewnątrz jego snu. Kiedy podążałem ku wyjściu, wołał za mną, próbując chwycić mnie za nogawkę spodni. I wykrzykiwał wciąż to imię w przeciągłych gongach stojącego zegara. W szarości dnia na drobinkach wirującego kurzu. Wzburzonego, skłębionego przeze mnie… „Maria, Maria…”, Zdążyłem jeszcze (w biegu) potrzeć dłonią po blacie stołu, zostawiając na nim smugi w szarym pyle przeszłego czasu. I kiedy za mną roztaczała się jedynie cisza, ta cisza wypełniona piskliwym szumem gorączki, wybiegłem na zewnątrz, na step, prosto w wilgotne kępy żółtej wegetacji. W chłodne objęcia wiatru. Kiedy Maria objawiła się w potoku jaskrawego światła, zasłoniłem z krzykiem oczy, uderzony blaskiem morderczej kreacji w wirze utrąconego czasu. Co się piął powoli do nieba. Ale jakoś tak leniwie, jakby od niechcenia… I rozpadał się w noc. W nic. W tym straszliwym promieniowaniu. W napływającej fali... Przez palce przesiąkały drżące nitki bladej, rozochoconej śmierci, przeszywając przestrzeń mojego pustego jestestwa. Kiedy stałem w deszczu spadających ptaków o płonących skrzydłach. Na ziemi nimi usianej. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-13)
  20. Idą do mnie. Wyciągają się zewsząd czyjeś ręce. Jakieś uschnięte, spalone kikuty. Wyrastają ze ścian, sufitu, pootwieranych szafek... Ręce, nie-ręce. Jakieś skostnienia odległej przeszłości, która prosi o litość. Gdzie ty jesteś? Powiedz. Mów, mimo milczenia, mimo zatkanej śmiertelnym obrzękiem krtani. Nasłuchuję. W szumiącej, piskliwej ciszy wyławiam nikłe, pojedyncze tchnienia. Bardziej fantomowe iluzje dźwięku, jakieś glissanda... W pokoju obok, w którym jest biblioteczny regał, szron pokrywa półki z pleśniejącymi słojami przeszłego czasu, brzegi zakurzonych książek. Niknące w półmroku nocy widma ze zjawami gestów, twarze dawno umarłych… Cicho. Cicho. Ojciec jest jeszcze tutaj. Siada w swoim fotelu, na którym siedział tyle razy za życia. Raz nawet usnął na nim pijany z tlącym się jeszcze papierosem, wypalając w oparciu dziurę. Teraz okrąża ją palcem. Przypomina sobie. Przypomina, roztaczając wkoło błękitnawą poświatę drżącego hologramu, prześwitującego rentgenowskiego zdjęcia... Jest tu jeszcze. Nachyla się nad stołem, na którym leżą pożółkłe roczniki, fotografie, czasopisma… Gładzi to wszystko dłońmi, przypominając sobie raz jeszcze. To i owo. I tamto, co się już zdążyło rozsypać, stoczyć w otchłań przeszłości. Czyta bez przekładania stronic, gdyż wszystko jest dla niego czytelne i jasne, nawet niezapisana kartka. Skąd to jego nagłe przybycie? Nic mi ostatnio nie mówił we śnie. Nie uprzedzał. Przyszedł z zaskoczenia. Jakoś tak sam z siebie. Tak jak się odwiedza porzucone dawno miejsca. Przyszedł z wieczności, ze snu śniącego na jawie przeze mnie. W rozstrojonych dźwiękach pianina. Dotyka klawiszy. Przebiega dłonią. Dźwięk wydobywa się, jakby nie stąd. I nie z teraz... Ciscollo! Ciscollo! Mawiał wtedy. Krzyczał… Kiedy żył. Kiedy jeszcze oddychał. Jest tu jeszcze. Otwarte na oścież drzwi. Opuszczone pracownie, rzeźby, popiersia… Dłuta walające się wokół. Drzwi otwarte. Zatrzaśnięte na wieczność… Na podłodze okładki gramofonowych płyt. Patrzy się na mnie zalotnie Violetta Villas, odchylając głowę. I odsłaniając w jakimś zmysłowym pragnieniu swoją smukłą szyję. Czego ode mnie chcesz? Powiedz. Erotyzm wybija się z każdej litery, każdego piksela… Wiesz o mnie wszystko -- mówi do mnie. Czy, aby na pewno? Uśmiecham się do ciebie, nie widzisz? Albowiem uśmiechem miłość się zaczyna… Szepcze… Ale to nie ta miłość. To miłość zupełnie inna. Do kogoś zupełnie innego. Widzę, że nie czeka z odpowiedzią. Rozpływa się w jakichś jarzeniach, szelestach… W niebieskawym dymku z papierosa spoziera Hanka Ordonówna. Posyła uśmiechy ze Sfinksa, ze sceny Qui Pro Quo. Zdaje się, że mówi do mnie, szepcze: nie bój się, już odchodzę na zawsze, już zaraz, bo kogo nasza miłość obchodzi? To jakieś małe nic. Odejdę, tak po prostu, na pierwszy znak. Na lekki ruch ramienia, na nieśmiałe przechylenie głowy… Jewgienijo, to ty? To znowu ty? Skąd tu nagle ta zbłąkana dusza? Ta błądząca postać? Nie. To tylko cień na ścianie. Od mojej ręki, którą odgarniam z czoła kosmyk włosów (twoich?) Albo od maleńkiego żagla piórka, w powietrzu, które wypadło z opuszczonego gniazda. To nic. To już zniknęło. To tylko tak, na chwilę... Aleksander Żabczyński, tak, to ten, co rzuca spojrzeniem spod kapelusza. To ten, co przysiągł miłość. Tak, to ten, to ten, co przysiągł, że. To ten, co stwierdził, że: Nie kochać w taką noc, to grzech. Że można zamknąć serce przed miłością. I uczynić najsilniejszą z twierdz. Ale w taką noc, ktoś jednak, jakby więzy rozciął. I miłość sama wkrada się do serc. Ech, miłośnik z tego Aleksandra. Tola Mankiewiczówna, wśród jesiennych róż, uśmiecha się wśród odrobiny szczęścia w miłości… Eugeniusz Bodo pozujący dumnie ze swoim arlekinem. Taki drań. Taki z niego zimny drań... Słońce. Ogromne słońce nad akropolem. Nad Atenami. Nad resztkami kamiennego masywu na wyobraźnię. Paulos Raptis: Akropolis Adieu. I co ja mam z wami zrobić? Nikt was nie chce. Nie słucha. Wszyscy, co was wielbili umarli. Zaprzepaścili się w potoku dziejów. Zaciskam powieki. Otwieram. Barwne światło przenika do wnętrza przez wysokie witraże. Sprawia wrażenie uduchowienia. A powtarzające się we wnętrzu wertykalne linie i znaczna odległość do sklepienia kierują wzrok ku górze. Jakby sala władysławowska, bądź bryła katedry w Amiens. Czy udziwniony konstrukt Sagrada Familia. I ten pogłos. Echonośne struktury dźwięku wkraczające przezroczystym wymiarem, niemalże świętym, do nieba… A w dole. Cóż. Swoiste to katabasis eis antron. Popękane, porysowane koła, obręcze. Jakieś sprężyny, tekturowe wycinanki... Zwoje zleżałej taśmy od szpulowych magnetofonów, perforowane wstęgi od komputerów. W potłuczonych resztkach kineskopów połamane stosy drewnianych obudów od telewizorów. I dalej jeszcze, i wciąż, i w nieskończoność to ów, ów… ów... Od czegoś jeszcze. Od czegoś... Ciągnące się znikąd donikąd rozgałęzienia. Korzenie… Żeliwne rury pradawnego krwiobiegu. W absolutnym milczeniu trwa powolny przepływ wirującego kurzu. Zamykam oczy. Na skroniach osiada powiew nikłego tchnienia. * Otwieram. Obejmuje mnie ramionami… Nicość. * Ktoś mi umarł, wiesz? Umarł i już. Umarł tak jak się umiera, umierając raz jeszcze. Umarł… A zresztą ty o tym wiesz, prawda? Wiesz o umieraniu wszystko. Ty i matka. Oboje… Jeśli opowiadacie o przeszłości to tak, jakbyście nigdy nie mieli umrzeć. I istnieli od zawsze w tym poza-świecie. * Wiesz, śnił mi się żebrak, który trzymał się balustrady, poręczy kładki. Czy czegoś tam jeszcze. Stał, trzymając się usilnie poręczy ze zbielałymi kostkami dłoni. Tak jakby relingu oceanicznego statku, podczas sztormowej nawały. Trzymał się tak, podczas gdy inni patrzyli na niego ze wstrętem, wytykając mu podarte spodnie, łachmany… Marynarkę miał poplamioną, to fakt. Wirowała wokół jego głowy natrętna pszczoła upojenia. Śledził ją, zezował nań. Odganiał ręką. Raz jedną, to drugą. I śpiewał. Nucił jakąś chwytliwą pieśń znaną tylko sobie. Ale cały czas trzymając się poręczy, aby nie upaść, nie stoczyć się w nicość z całym tym łoskotem zwalającego się w przepaść wszechświata.. I ta pszczoła. Brzęcząca pszczoła. Nie. Milcząca i niewidzialna dla innych. Będąca jak nicość. Jak nic. Kołująca wokół jego głowy. I te ściany. Ceglane ściany, ceglane mury kamienic… Kuta, żeliwna brama wydająca jękliwy zgrzyt w uderzeniach wiatru. Histeryczny pisk zawiasów w podmuchach, w tchnieniach zimnej nocy, w której niesie się popromienny pył przenikającej wszystko śmierci. Umarłych przed wiekami. Ich sponiewierane resztki osiadają na ścieżce usianej igliwiem. Na asfalcie drogi. Na żwirze parkowej alei.... Na betonowych płytach chodnika tego miasta, do którego idę, podążam, do którego nieustannie powracam na jawie, we śnie. Do którego jadę wciąż i jadę do nikogo… Na marmurowej posadzce opuszczonego pałacu czyjeś kroki, świetliste kręgi. Słońce spadające z wysoka. Jaskrawe bryły... * Czy ty mnie kochasz? Powiedz szczerze. Mów! Albowiem twoje milczenie. To twoje milczenie zza grobu... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-10)
  21. Piątek, 5 czerwca 2015 roku. Hotel „Garden” w mieście Abilene w stanie Teksas Alex obudził się z przerażeniem w środku nocy, zlany zimnym potem. Znowu go nawiedził ten sam koszmar. Od około miesiąca śni mu się, że idzie jakimś długim korytarzem w całkowicie obcym mu miejscu, a ktoś albo raczej coś idzie za nim, a raczej przesuwa się w jego stronę pod postacią doskonałej czerni. Wtedy zaczyna biec przed siebie, docierając do drzwi oznaczonych czarnym trójkątem z szarą i odwróconą do góry nogami literą T. I kiedy próbuje je otworzyć, ciągnąc z całej siły za uchwyt, w tym właśnie momencie sen się urywa, wywołując u niego palpitację serca. Było niezwykle duszno i parno. Za nieruchomymi firankami otwartego okna niebo rozświetlały, co jakiś czas łuny błyskawic. Nadciągała burza, przesuwając się gdzieś w oddali i pomrukując złowrogo, jakby zapowiadała jakiś nieokreślony kataklizm. Spojrzał na podświetlony cyferblat radio-budzika, dochodziła 3.00. Usiadł na łóżku, włączając nocną lampkę na stoliku obok. Zapalił papierosa, kładąc się z powrotem z ręką podłożoną pod głowę. Zaczął rozmyślać o tym męczącym, powracającym śnie. Od miesiąca boi się usypiać, przeciąga jak najdłużej jawę, pijąc kawę za kawą, ale w końcu poddaje się, wpadając w czarne ramiona koszmaru. Jest coraz gorzej. Zaczyna szwankować jego zdrowie. Coraz częściej boli go głowa i brzuch. Zaczął pić. Ostatnio wychodzi do nocnego baru mieszczącego się po drugiej stronie ulicy zawsze wtedy, kiedy budzi się z krzykiem. Zrobi to także i tym razem. Znowu pójdzie się upić, aby załagodzić efekty paskudnego samopoczucia i skołatanego umysłu. 24-godzinny bar „Eden” Stanął pod migoczącym nierówno neonem, patrząc na niego przez chwilę, po czym wszedł do środka. Machnął ręką na powitanie barmanowi, którego zdążył już poznać jako milczącego, nieobecnego człowieka. Nie można było z nim pogadać, wyżalić się. Lecz z drugiej strony może to i dobrze, ponieważ pozostanie sam na sam ze swoimi myślami. Nikt nie będzie mu przeszkadzał, nikt nie będzie mu narzucał swojego punktu widzenia. – To samo, co zawsze? – Spytał go barman znudzonym głosem. – Tak. Postawił przed nim pustą szklankę, nalewając do niej Whisky i dodając kilka kostek lodu, następnie wrócił do swojego przerwanego zajęcia polegającego na powolnym polerowaniu rozmaitych kieliszków i spodków. Robił to niezwykle precyzyjnie, patrząc, co jakiś czas pod światło, czy nie ma smug. Alex sączył leniwie alkohol, obserwując w pofalowanym lustrze za ladą swoją dziwnie zniekształconą twarz. Był blady. Miał pod oczami sińce. Był jak widmo, upiorne widmo. Wzdrygnął się momentalnie na samą myśl o prześladującym go koszmarze. W barze był tylko on i barman, który był tak pochłonięty tym jakże monotonnym zajęciem, że w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Zachowywał się jak automat. Więc zaczął mu się przyglądać dyskretnie z większą uwagą. Wyglądał dziwnie. Mężczyzna koło 40-tki, niezwykle wysoki i chudy, lekko łysiejący z głęboko osadzonymi oczami oraz cienką kreską zamiast warg. Nos miał raczej spiczasty. I nawet na moment nie przerwał swojej czynności, gdy tuż za oknami baru przejechał ulicą radiowóz na sygnale. „Gość się już pewnie tak wrył w swój fach, że nawet gdybym wyjął rewolwer i przystawił mu go do skroni, to i tak pewnie by tego nie zauważył” – pomyślał, uśmiechając się mimowolnie. Spojrzał na zegarek – dochodziła 4.30. „Więc to już tyle czasu tu siedzę? – Ech, czego to alkohol nie robi z człowiekiem” – westchnął już w zdecydowanie lepszym nastroju. – „No dobra, czas na mnie, muszę wracać do hotelu. Dzięki za pogawędkę” – powiedział z lekką ironią do wciąż milczącego barmana, kładąc na blacie odliczoną kwotę. Piątek, 5 czerwca 2015 roku. W centrum Abilene W budynku firmy Echelton & Melmark panuje wyjątkowy tłok. Jest umówiony na 14.45 z agentem od nieruchomości, w celu wynajęcia jakiegoś niedużego domku z dala od nerwowego i zatłoczonego centrum miasta, ponieważ tylko tam będzie mógł pozbierać myśli, a ma przecież niezwykle ważne zadanie do wykonania. Miał już wejść na piętro firmy, kiedy zadzwonił jego telefon komórkowy. To dzwonił agent, który mu oznajmił, że się spóźni jakąś godzinę, ponieważ utknął w korku. Zatem nie pozostało mu nic innego jak pokręcić się tu i ówdzie. Poszedł, zatem do głównego hallu pooglądać galerię zdjęć różnych osiedli. Zachciało mu się pić, więc zaczął szukać wzrokiem automatu z napojami. Znalazł go dopiero w samym kącie pomieszczenia. „Powinni go byli jeszcze bardziej schować” – syknął wyraźnie poirytowany. Podszedł do niego i już miał wrzucić monetę do szczeliny, kiedy coś przykuło jego wzrok. W ciemnym zagłębieniu z dala od ludzi, dostrzegł nieduże drzwi, ale nie to było powodem jego zainteresowania, tylko ich oznakowanie, które wydawało mu się dziwnie znajome. Podszedł bliżej i stanął jak wryty. Na drzwiach widniał symbol w postaci czarnego trójkąta z szarą i odwróconą do góry nogami literą T. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. „Przecież to niemożliwe!” – wycedził przez zęby. – „To nie może być prawda!” Zobaczył kątem oka zbliżającego się mężczyznę w czarnym garniturze. Szedł w kierunku windy, która była obok. Zatem udał, że szuka odpowiedniej monety do automatu. Mężczyzna w garniturze podszedł do windy, nacisnął guzik, a w oczekiwaniu na nią wyjął telefon komórkowy i coś w nim sprawdzał. Po chwili krótki sygnał oznajmił, że winda jest już na miejscu. Drzwi się otworzyły. Mężczyzna wszedł do niej, nie odrywając wzroku od telefonu, a kiedy zamknęły się za nim, Alex odetchnął z ulgą. Rozejrzał się dyskretnie za siebie i jak gdyby nigdy nic ruszył ku tajemniczemu wejściu. W środku panował półmrok. Znalazł się w pomieszczeniu mającym około 10 metrów kwadratowych. Był to przedsionek do czegoś jeszcze. Na wprost niego znajdowały się kolejne drzwi. W kącie pod ścianą dostrzegł metalowy stojak z haczykami, na których wisiały blaszane tabliczki. Było ich dziesięć i nie miały żadnych oznaczeń. Ruszył w kierunku drugiego wejścia, które miało taki sam symbol jak to pierwsze. Nacisnął delikatnie klamkę i wszedł. Tu było zupełnie inaczej, choć to również był przedsionek, ale o planie trójkąta. Wysoki na około pięć metrów, a ściany po bokach schodziły się do kolejnych drzwi, ale wąskich na około metr i wysokich na pięć. Przeszedł mu po plecach dreszcz. Coś go niesamowicie przyciągało, tylko nie wiedział, co. Wszystko wyglądało tak jak w tych koszmarnych snach, tylko teraz całkowicie realnie! Podszedł do tych dziwnych drzwi i lekko szarpnął za okrągłą gałkę, która znajdowała się na wysokości jego oczu. Zajrzał do środka i…to był korytarz albo raczej coś na kształt korytarza! Wysoki na około pięć metrów i szeroki na metr. „Co to jest, u licha?” – szepnął do samego siebie. – „Jakiś węzeł klimatyzacyjny? Ciąg do jakiegoś generatora? Ale dlaczego nie ma żadnych kabli, ani rur?” Korytarz był bardzo długi. Być może miał nawet około 100 metrów. Na suficie w odstępie kilku metrów rozmieszczone były jarzeniówki, dając nieprzyjemne, zimne światło. Niektóre były zepsute, co powodowało miejscowe zaciemnienia. Miał nieodparte odczucie, jakby się znalazł na szpitalnym oddziale albo w jakimś laboratorium. Ruszył przed siebie, stawiając krok za krokiem. Na początku bardzo niepewnie. Nie było widać, co się znajduje na końcu, poza czarnym punktem. Ale musiał tam iść. Po prostu musiał! Po kilku metrach zawahał się, czy iść dalej. Wydawało mu się, że te ściany zaraz się na niego zwalą, że go zmiażdżą! Narastała u niego klaustrofobia. Wydawało mu się, że ściany oddychają. Czuł na twarzy powiew chłodnego powietrza niosącego zapach piwnicznej stęchlizny i czegoś nieokreślonego, tajemniczego. Postanowił przyśpieszyć kroku. Okazało się, że korytarz schodził minimalnie w dół. Przestał się już zastanawiać nad ewentualnymi konsekwencjami swojego wtargnięcia. Szedł przed siebie równo i coraz bardziej zamaszyście. Szedł ku czarnej otchłani. Kiedy był mniej więcej w połowie drogi usłyszał za sobą odgłos, jakby coś metalicznego upadało na posadzkę. Odwrócił się za siebie, ale nic nie dostrzegł. Zastanowił się przez chwilę, co to mogło być i przyszedł mu tylko na myśl ów metalowy wieszak z dziwnym blaszkami. „Przeciąg?” – pomyślał. – Czy może ktoś albo coś ruszyło za nim w pościg? Odwrócił się jeszcze raz i dostrzegł właśnie to coś, co zbliżało się powoli do niego, coś czarnego, doskonale czarnego! Serce stanęło mu w gardle z przerażenia. Szarpnął do przodu, niemal skowycząc w popłochu. Biegł przed siebie, obijając się o ściany. Dostrzegł w końcu drzwi ze znajomym mu symbolem. Nie oglądał się za siebie, ale czuł, że to coś jest coraz bliżej, coś niewyobrażalnie strasznego. Jego jedyna droga ucieczki prowadziła właśnie przez te tajemnicze drzwi. Zostało mu jakieś dziesięć metrów, pięć… Wreszcie dopadł okrągłego uchwytu i szarpnął z całej siły, drzwi się nie otworzyły, więc konając niemal ze strachu szarpnął drugi raz. Drzwi puściły. I wtedy oślepiło go jaskrawo-niebieskie światło. Wtorek, 9 czerwca 2015 roku, godz. 12.30. Baza Sił Powietrznych Nellis w stanie Nevada. Główna siedziba eksperymentu „Blue Lighting” Pułkownik Greg Mansters, zaznajamiał się z konkluzją raportu majora Johna McLellana, z którego jasno wynikało, że obiekt oznaczony symbolem: Alex EBU-354T-09-ER, został całkowicie wyeliminowany. – Ilu ich jeszcze zostało? – Zapytał pułkownik majora. – 52 – Aż tylu? – Niestety tak, panie pułkowniku. – Panie majorze, na miłość boską, pośpieszcie się, przecież tu chodzi o bezpieczeństwo narodowe! I absolutnie nie może się o tym dowiedzieć opinia publiczna! – Odparł histerycznie pułkownik. – Robimy, co w naszej mocy, panie pułkowniku. Ale ten eksperyment dowiódł, że można Ich zwabić i unicestwić, to jest jedyny sposób. Wszystkie nasze czujniki wskazują jednoznacznie, że obiekt, oznaczony jako: Alex EBU-354T-09-ER, nie wykazuje już jakichkolwiek oznak życia. – Czy ten obiekt po dotarciu do pola, mógł coś zobaczyć? – Krótki błysk oślepiającego, niebieskiego światła, zaraz potem został wchłonięty. Wiem, że trudno się do tego przyznać panie pułkowniku, ale tak to już jest, kiedy próbuje się tworzyć w tajnych laboratoriach nowy rodzaj, „nad-ludzi”, którzy wychodzą potem spod kontroli w wyniku jakiegoś błędu albo sabotażu. A teraz musimy to naprawiać. Ale jak to zrobić, skoro mieli Oni być: niezniszczalni i wieczni! Jednak mam nadzieje, że eksperyment „Blue Lighting” Ich zatrzyma. – Oby tak było – odpowiedział już spokojnie i chłodno pułkownik Mansters, ponownie zagłębiając się w tekst raportu. – Dobrze, majorze – pułkownik odłożył na biurko plik papierów i zadał pytanie. – Ile potrzebujecie czasu na całkowite wyeliminowanie Ich? – Miesiąc. – W takim razie nie zatrzymuje was, majorze. Działajcie dalej. Jesteście wolni. Major John McLellan, stuknął obcasami, zasalutował i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Środa, 10 czerwca 2015 roku, godz. 3.00. Hotel „Elmar” w mieście Allentown w stanie Pensylwania Alan obudził się z przerażeniem w środku nocy, zlany zimnym potem. Znowu go nawiedził ten sam koszmar. Od około miesiąca śni mu się, że idzie jakimś długim korytarzem w całkowicie obcym mu miejscu, a ktoś albo raczej coś idzie za nim, a raczej przesuwa się w jego stronę pod postacią doskonałej czerni. Wtedy zaczyna biec przed siebie, docierając do drzwi oznaczonych czarnym trójkątem z szarą i odwróconą do góry nogami literą T… (Włodzimierz Zastawniak, czerwiec 2015)
  22. Brnę przez śnieg i zaspy. W zawiei narkotycznych przestrzeni. Jakbym przedzierał się przez stronice lodowatej zamieci. Pełnej fantasmagorii i postmodernizmu groteski. Wybuchowej mieszanki, zupełnie jak u Władimira Sorokina. Ostre opiłki mżących kryształków ranią już i tak szczypiące, łzawiące oczy, płonące od szronu policzki… Wokół świst czasu, wirujące sześciany powietrza. Idę przed siebie drogą nie mającą kresu. Idę w sinym tumanie pędzących chmur o obfitych, napęczniałych brzuchach, które szorują po mnie i wciskają z całą swoją mocą w ziemistą biel skostniałej, wiecznej martwoty. Gdzieś tutaj, tam albo nigdzie dalekie echo dźwiękowych iluzji, jakieś fantomowe słowa, jakieś glissanda. Powracają. Ocierają się o mnie i nikną. Coś mówią, poruszają nieśpiesznie swoimi szklistymi od mrozu ustami. Jakieś stukoty, szelesty, szumiące jak w gorączce gwizdy. Zagadkowe gesty. Projekcje wyimaginowanych widm, które pędzą prosto, aby w ostatniej chwili rozminąć się ze mną, rozejść się na boki. Aby omieść mnie jedynie swoimi włosami i wzrokiem, skostniałym oddechem przeszłości. Nie mogę milczeć, więc mówię do samego siebie. W tym stukocie nie wiadomo czego, w tym szumiącym pisku… Zaciskam powieki. Nie! Nie mogę. Nie mogę ścierpieć tego bezmiaru… Otwieram… Ściany wokół mnie. Sufit napęczniały wilgocią. Ściany nachodzą na mnie. Zatrzaskują się jak trumienne wieko. Nie! To nieprawda, nieprawda! Słowiku, poeto! Co? Skąd tu nagle ten kompletny bezsens? Ojciec przechodzi przez przedpokój. Trąca ręką drewnianą szpicrutę wiszącą na wieszaku i pustą foliową torbę. Więcej nic. Albowiem nie ma na nim więcej niczego. Reszta rozsypała się w pył, w mikroskopijną otchłań kurzu, tych powolnie wirujących cząsteczek, które wznieciły się nieco tym niemrawym ruchem ojcowskiej ręki. Widzę jak zatacza się, kuleje (tak właśnie kulał kiedyś za życia) Idzie powoli, jakby wstał dopiero co z zimnego grobu. Jak ktoś zaraz po przebudzeniu, co nie jest jeszcze pewien kolejnego kroku. Ojciec przechodzi, przechodzi… -- jak ból zęba. Jak jego tępe uderzenia w dziąśle od kroków niezdarnych w odorze śmierci. Ojciec dygocze, rozpycha się ze swoją nicością w poszczególnych warstwach powietrza, w przebłyskach pijackiej maligny. Mojej. Albo jego własnej. Zapamiętanej z życia. Tak więc rozpycha przestrzeń, rozkładając szeroko ramiona. Rozpycha. Rozpycha… I niknie powoli w mroku drugiego pokoju, kiedy przekracza próg wraz z narastającą niechybnie zagadkową ciszą nocy. W mdławym blasku wiszącej lampy obserwuję kołyski pajęczyn z uschniętymi truchłami much i motyli. Żeliwne rury pną się po kątach, rozgałęziają pod sufitową powałą, jak jakieś meandryczne drzewa istnienia obwieszone owocami rdzawych narośli. W mrocznych zakamarkach pomieszczeń miliardy bakterii toczą ze sobą bój o przetrwanie w mikroskopijnym szmerze nieskończonego wzrostu. Jakieś stukoty obcasów, kiedy wracam do samego siebie. Pierzchające po parkiecie kroki. Nie wiem czy to ja sam, czy ktoś inny. Albo czy jeszcze ktoś inny. Czy może jeszcze bardziej ktoś inny… Wracam do samego siebie, widząc przelotne spojrzenie swoich własnych oczu w wielkim lustrze stojącego trema. Obserwuję sam siebie, swoim własnym odbiciem. Wpatruję się. Albo to moje odbicie, uskrzydlone złudzenie wpatruje się we mnie ze zdarzeń zupełnie innej rzeczywistości, w której przeszłość miesza się z teraźniejszością. Siadam na krześle przy stole. Na wprost kwiatów w pękniętym wazonie. W uschniętych płatkach pająk trzęsie pajęczyną. W kruchych liściach... Na talerzu nadgryziona kromka czerstwego chleba. Rozsypane na nim okruchy i wokół. Obok zaplamiony egzemplarz: Moskwa - Pietuszki, Wieniedikta Jerofiejewa. I chłodna na nim szyja przewróconej karafki. Drżąca, migocząca coraz bardziej brylantami strzała... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-03)
  23. Arsis

    Progresywnie

  24. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

×
×
  • Dodaj nową pozycję...