Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 532
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  2. Arsis

    Ambientalnie

  3. @Somalija aha, czyli chodzi o piosenkę, której dawno nie było
  4. @Somalija szukanie czego? zdać egzamin z szukania?
  5. @Somalija cześć
  6. Patrzę w lustro, w jego odbicia. Nachylam się coraz bardziej. Nachylam. Upadam twarzą w szklaną powłokę. I tak oto poprzez brzęk rozbijanego szkła wpadam do środka. Do wnętrza swojego jestestwa. I tak oto… Jestem po drugiej stronie niczego… I co dalej? Żeby chociaż nikły ruch ramienia... Ale po chwili wyrywa się łopot wielkiego baneru na ścianie starej kamienicy. I wiatr spadający na takielunki bomów osacza mnie i tłamsi. Rozwiewa włosy i poły płóciennej koszuli. Żagli. Gdzie ja znowu jestem? Od oceanu odbija się jaskrawy poblask słońca, który uderza w siatkówkę oka. W neurony. Szarpie nimi ostro niczym strunami. Napręża… A ja wiję się i wypluwam na podłodze resztki czerstwego chleba, słysząc coraz głośniejsze dudnienia idące od spodu. Od ziemi... W nerwowym migocie czerwonego stroboskopu wpadają do mnie kontrolerzy, żądając biletu do piekła! Stąpają po wywalonych drzwiach w chmurze cementowego pyłu, poszukując martwymi oczami cuchnącego ścierwa. Obłapiają mnie, zdzierają koszulę, chcąc dostać się do pieniędzy i rewolweru. Trzymają w dłoniach siekiery, udarowe młoty… Szczerzą groźnie żółte, ociekające pianą zęby. Tracę oddech w odorze zgnilizny. Tracę powoli słuch i wzrok. Ale nie ma zmiłowania. Podsuwają mi pod nos stosy dokumentów do podpisu w języku Braille'a. Zdumiewa mnie ich natarczywość. Ich nieludzkość, kiedy przetrząsają każdą szczelinę i dziurę. Grzebią w kanalizacyjnych odpływach w smrodzie fekaliów. Czuję łokcie w wątrobie i kolana w podbrzuszu. Zmuszają mnie do powtórnego wyrzygania tego, co już dawno wyrzygałem.. A kiedy już zbieram się do trzeciego razu, rozsiadają się na zgliszczach i szepczą mi do ucha: „zawsze wybieramy dobrze”. W półprzymkniętych oczach widzę jak dyndają na wietrze, jak szepczą: „Nie ma współczucia, nie ma współczucia dla pieprzonego dewianta”, słyszę w oddali, to znowu bliżej. Albo tuż przy mnie... Coś mnie widzi. Coś mnie dostrzega moimi własnymi oczami. Wiem, że mnie obserwują ze zdwojoną mocą te rozpalone gorączką źrenice. Widzę czerwone słońce, które przesuwa się w migocie pod sufitem. Próbuję je dosięgnąć rozedrganą ręką. Lecz za każdym razem ucieka, umyka jak mucha zygzakująca w swojej perfidii bzyczącego latania. I wali bezmyślnie łbem o szybę, wywołując wstrząsy, trzęsienia ziemi na drugim końcu świata. Zapadam się na dobre w schizofrenicznej malignie z powodu efektu stroboskopu… * Gdzieś daleko w tajdze. Błądzę w syberyjskiej głuszy. Wokół mojej głowy aureola brzęczących owadów. Napastliwe rojowisko… Cisza i wiatr. I brzęczenie. I znowu wiatr. I cisza… I mój oddech niespieszny. Mój oddech i bicie serca. I liście szumiące. Trzeszczenie pni. Zapach żywicy. I znowu wiatr. Na niebie błękitnym białe obłoki. Nicość i pustka. I tylko szum. Tylko szum płynącej w moich żyłach wezbranej krwi. Jestem tutaj, jakby pierwszy raz. Jakbym nigdy wcześniej nie postawił w tym miejscu stopy. A jednak jakbym odwiedził je już milion razy. Dziwne to uczucie, kiedy widzę ciebie w niełasce majaczeń. Jak oddycha twoja skóra, jak paruje. I te twoje oczy z długimi rzęsami. Twarz twoja wychylona zza drzewa. To tu. To tam… Próbuję cię dotknąć. Złapać. Przytrzymać, ale uciekasz, jakby to była jakaś zabawa w chowanego, w pół-chowanego. W jakąś idiotyczną gonitwę. Aż do przesytu i trwogi zwątpienia w tym nieustającym dryfie niepewności A drzewa szumią i szumią nad nami. Zamiatają drogę swoimi długimi gałęziami… Skąd tu nagle coś na podobieństwo Leśmianowskiej frazy? Jakieś to wszystko poplątane. Brnę pośród igrających cieni i blasków. Na ziemi wydeptanej niczyimi stopami. Na ziemi ze śladami glinianego fauna. Na ziemi. Na wyboistościach, korzeniach… Na wszystkim tym w co się można było i można nadal zaplątać, o co się można potknąć i upaść. Upaść na miękki dywan z mchu i wilgoci, pociągając za sobą deszcz maleńkich kropel rosy... * Czy ty tu jeszcze jesteś? Nie widzę cię, choć przed chwilą przysiągłbym, że widziałem twoją twarz pergaminową, wyblakłą jak na starej fotografii. Poplamioną i z pękniętym na przedzie szkłem. I w ramce drewnianej, zakurzonej, z pajęczyną wokół… Rozglądam się. Patrzę. Wyciągam ręce jak lunatyk. Dotknąłem ciebie (prawie!) albowiem zniknęłaś w paszczy leśnego morza. W szumiących zagajach. W kniei trzeszczących konarów. Zniknęłaś jak ziarno rzucone wprost pod młyńskie kamienie. Spoglądam w górę. Zaciskam mocno powieki. Od blasku majaczą czerwone plamy, geometryczne wzory. Otwieram. Patrzę jak chmury płyną donikąd w powolnym prologu pędu. W tej ciszy. W jakimś oczekiwaniu na nie wiadomo co. W powietrzu pełnym migotów i cieni pył podnosi się powoli z piaszczystej drogi… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-25)
  7. @Somalija jakbyś była zakochana, Aga...
  8. Widzisz? Popatrz. Jakoś mnie tak nawiedziło. Jakieś wizje nie wiadomo skąd. Jakieś niedowidzenia. Twarz przy twarzy. Patrz! Spójrz! Upadam na lustro. Na tę szklaną powłokę. Całym sobą. Nie-sobą. Moje usta. Twoje usta. Łączą się, spajają. Niczyje. Śmiertelnie blade… Co to jest? Co się tak kołysze? Kolebie za ścianą, w ścianie. We mnie? Upadam ze szklanką, która rozpryskuje się na miliardy iskier w potwornych rozbłyskach nuklearnych syntez. I popatrz. Znowu te same sterty gazet. Pożółkłe. Poplamione. Podeptane… Znowu jakieś zgrzyty za ścianą. Stukania. Nade mną… Wszędzie coś się wciąż czegoś dopomina, doprasza… Wystają zewsząd czyjeś ręce. Uschnięte patyki. Spalone w śmiertelnej gorączce. I oto stoję i wpatruję się w pełznące ku sufitowi żeliwne rury. Całe w pajęczynach i kurzu. W kącie pokoju. W mdławym blasku wiszącej lampy. W te rozgałęzienia u szczytu grani. Dotykam je. Muskam opuszkami palców. Próbuję się na nie wspiąć, jakby na jakieś drzewo początku. Drzewo stworzenia. Otula mnie otchłań nocy. Omiata dalekim cmentarnym oddechem. Ktoś idzie Wspina się po stopniach schodowej klatki.. To powracająca zza grobu moja matka. Stąpa ciężko. Ściska kurczowo drewnianą poręcz. Jestem tu sam na sam z tymi dziwnymi trzaskami, stuknięciami, zgrzytami. Mimo że ledwie słyszalnymi. Mimo że prawie niesłyszalnymi. Coś szepczę z samym sobą na zasadzie cichego porozumienia, gotów spojrzeć w oczodoły pełne czarnej ziemi. I czuję na ramionach jak obłapują mnie czyjeś lodowate palce. Rozglądam się na boki. Powoli odwracam. Przytula się do mnie pusta przestrzeń. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-22)
  9. Arsis

    Francuska

  10. Arsis

    Francuska

  11. W tym pustym domu. W oknie. Firanki miotają się w tę i z powrotem. W podmuchach wiatru. W ciszy… Wiesz, stałaś tutaj jeszcze przed chwilą. Albo może było to tylko złudzenie. Czy złudzenie? Czy ty mnie… Powiedz, czy ty… Słyszę jakieś szepty. Jakieś szmery. Szelesty… Słyszę wciąż… Wciąż… Widzę ciebie w świetle jakimś takim drżącym. Od gorąca. Od zimna... Migającym całą feerią subatomowych procesji nie wiadomo czego. Patrzę na ciebie z boku. Z profilu. Na pokładzie jakiegoś statku. Żaglowca. Pośród trzeszczących masztów. W wietrze spadającym na takielunki bomów. W wietrze, co szarpie płachty żagli. Tarmosi. W łopoczącym szarymi płótnami anturażu. W rozwiewającym włosy... * Stoisz na pokładzie, trzymając się relingu. Twoje kostki dłoni zbielałe od uścisku. Zapatrzona w ocean. Zapatrzona. I w tym całym zapatrzeniu… Nie, nie widzisz mojego spojrzenia. Mojego podziwu dla twojej twarzy. Dla twoich ust wilgotnych i lśniących. W drżeniu. W kącikach mży jakaś światłość nieokreślona. Mikroskopijne rozbłyski... Refleksy... Jakieś fanaberie drgających atomów. Uderza w źrenicę słońce odbite od lustra wody. Mnożą się jakieś odblaski nieznanej natury, rzeczy. W oddali. W oddaleniu. W ciszy… * Atol Mururoa, Bikini, Eniwetok… Spalona ziemia. Czarne kikuty palm… Nie! Już odrosłe, pozieleniałe. Chwiejące się w podmuchach wiatru. W szeleście. W ciszy. W promieniach jaskrawego słońca. Tego, co kiedyś wzeszło, ale z drugiej strony. I znowu. I… Dotykam kamieni. Ich brunatnej faktury pełnej zastygłych bąbli. Naznaczonych nuklearnym żarem rajskiego wniebowstąpienia. W kołysce moich dłoni migoczą lśniące ziarenka kwarcu… Fale oceanu rozbijają się o betonowe nabrzeże. Samotne. Zapomniane widma. Snujące się donikąd. Wychodzące znikąd… To tutaj… Gdzieś daleko w kobaltowym niebie, biały obłok zsuwa się na skraju. Dotykam resztek betonowych kołysek, w których kwilił młody czas. Gruz. Zardzewiałe pręty. Wijące się kable… Ja tu umarłem i umieram znowu. Byłaś tu w tej swojej zawoalowanej formie. Kiedy do ciebie podbiegałem, po piasku. Po mokrym piasku. Po raniącym gołe stopy żwirze. I kiedy dotykałem już twojej twarzy, zamilkłej, przeszywałem jedynie puste sześciany, przezroczyste wymiary. Upadając, rysowałem w locie jakieś półkola, niewidzialne symbole... W powietrzu W rozpalonym słońcem. Tym albo tamtym. Wzeszłym znienacka, w ułamku sekundy. W popiele i żarze tryumfującej śmierci. W ryku zmartwychwstałego Lucyfera, którego oczy. Te, jakże straszliwe oczy… Którego oczy…. O, mój Boże! * Znowu nie mogłem zasnąć. Nie mogę… Kartkuję pożółkłe roczniki, miesięczniki… Całe stosy gazet. Poplamionych. Podeptanych. Pogniecionych… Testy atomowe. Pierwsza na świecie lampa kobaltowa. Opuszczone bunkry. Betonowe. Żelbetonowe grobowce. W nicości. W cichym szmerze nieskończonego wzrostu. W szmerze radiacji. Nowotworowe guzy. Malformacje. Choroba von Recklinghausena. Nacieki. Rdzawe naloty. Wszędzie rozkład i zniszczenie. Resztki jak nie tej, to z tamtej strony. Wszędzie… * Budzę się. Wciąż się budzę. I ty budzisz się razem ze mną. Pozieleniałe truchło obok mnie. Rozsypujące się… Otwieram oczy. Majaki. Majaki… Ostre piksele pod powiekami. Przechodzące w tę i z powrotem. Nieustannie… W rytmie bijącego serca. Czerwone, zielone, niebieskie… Piksele. Piksele… Wciąż... Ale przechodzi powoli. Tak powoli. To chwilowe. Zaraz przejdzie… Zaraz… Spoglądam na środek pokoju otwartymi szeroko oczami. Pusto i szaro. Spoglądam jak ślepiec zaraz po przebudzeniu. Deszcz przesiąka przez szczeliny zasłon. Odsunięte od stołu krzesło. Na stole wazon pęknięty na wpół. I bukiet róż. A w uschniętych płatkach kurz i pajęczyny. Nieruchoma szyja pustej karafki majaczy w mżącym potoku przepływającego kurzu. Wokół niej rozsypane okruchy czerstwego chleba. A więc ktoś tu był. To się powtarza. To się wciąż powtarza… * Cichy trzask. Stuknięcie za ścianą. Skrzypienie podłogi, jakby od czyichś kroków. Kto tu jest? Kto? Tak jakby matka krzątała się. Jakby wróciła na chwilę z zaświatów, wstała z grobu pełnego ziemi. A więc stąd tyle czarnych śladów na dębowych klepkach. Tyle zgnilizny i rozkładu... Ale to nic. To tylko nicość. Jedynie szepty w mojej głowie. Narastają. Nawarstwiają się niewyraźne słowa, głosy, jakby mnisze śpiewy z pogłosem echa.. Spotęgowane potokiem myśli, maligną chorego snu. Obłapują mnie jeszcze demony swoimi zimnymi łapami. Szarpią za poły koszuli w dreszczach i szumiącym pisku gorączki. Coś mówią. Mówią. Nie słyszę. Nie dosłyszę. Jedynie sina pustka i czyjeś zamurowane usta. Twoje? Moje? Niczyje… Wilgotny od potu mur porośnięty zielonkawym mchem. Ciągnie się długo. Tak długo… Mur. A za nim otchłań porośnięta pożółkłą wegetacją. .. * A jednak spływają na mnie czyjeś długie włosy. Jakby twoje… Miałaś je przecież długie. Pamiętam. Pamiętam je i widzę. Widzę tak jakby poprzez drgania elementarnych cząstek substancji czasu. Idę do ciebie znowu. Przeciskam się poprzez jakieś dyskretne przejścia. Jakieś załomy. Szczeliny… Idę długo. Wchodzę po schodach krętych. Długie korytarze. Długie… I drzwi zamknięte. Otwarte… Drzwi… Jakiś Instytut. Szkoła. Laboratorium… Zapach woskowej pasty, kurzu, pleśni… Szklane gabloty. Eksponaty. Szklane gabloty, a w nich pośmiertne maski bogów. Jakieś formy zatracające się z każdym moim krokiem w powietrzu… I dalej… A dalej… W nicości… W tej oto nicości. W tych mgielnych oparach. W smugach bladego światła, co padają od wysokich witraży z ukosa… Nie widzę już niczego, albowiem staje się wszystko zbyt elementarne, aby zrosło się w całość... * Jesteś? (Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-15)
  12. Arsis

    Soundtracks

  13. @Somalija cześć Aga...
  14. Dobrze, niech znika, bo i po co ma istnieć? Niech się przemieni w nic. W ciszę. W szum płynącego czasu. W piskliwy szum płynącej w uszach krwi. W oddech oceanu...Jedno za drugim. Jedno za drugim… Idą… Idą pod górę. Kołyszą się na boki. Taszczą jakieś przedmioty. Łopoczą w powiewie jakieś szmaty, jakby żaglowe płótna. Karawana dziwadeł. Miotające się kształty nie wiadomo czego…Stukania. Pukania. Zgrzyty. Szmery… Chrzęst rozbitego szkła. Na zakurzonym blacie stołu wypisane czyjeś imię. Nieznane. Alkione? Deneb? Aris? Gdzieś coś się poplątało, zamotało w ciężkich od kurzu kołyskach z pajęczyn. * Wyobrażam sobie, przypominam jak stała z długimi rzęsami na brzegu. W słoneczny dzień. W skwarze. Okryta cieniem obłoku. Pędziłem do niej w nerwowych pomrukach morza. Przez spienione fale. Na biodrach oddychała skóra. Na piersiach…Kiedy dopędziłem, dognałem… Kiedy już prawie dotknąłem jej ramienia, przeszyłem na wskroś pusty sześcian powietrza o zapachu soli. Wylądowałem samotny na piasku wilgotnym, na mule niesionym przez lata. Sam na sam z tym mamidłem, z tą marą. I jeśli tak naprawdę było. I jeśli… * Dałem przez chwilę wiarę staremu oszustwu bogów. Stąd te widzenia. Te luminescencje. Te kreacje wzrokowych fantomów. Ja tutaj chyba kiedyś byłem. I jestem. Przyszedłem na powrót w to samo miejsce jak w sennej malignie natrętnej, co się wciąż przepoczwarza w rozmaite formy. I popatrz, zgubiłem się. Gdzieś tutaj. Powróciłem w to samo miejsce? Gdzieś indziej? Ja przechodzę. Ty przechodzisz. Przechodzimy razem. I w tym przechodzeniu giniemy i pojawiamy się znowu. * Miałem prawo się upić. Przede mną jakieś kosmate widzenia. Zwidy umyślnie zmieniające kształty. Przede mną nicość, co się kłębi, migocze... Słyszysz szczekania? Jakieś leśne nawoływania… Jakieś leśne szepty… Zaraz, zaraz… Ja ciebie skądś znam… Ja ciebie… Jakieś klepania. Łopoczący w podmuchach wiatru wielki baner na ścianie. Wielka twarz na murze. Rozprostowana, to znowu pognieciona. To znowu… Chrzęszczące w przelocie skrzydła blaszanych motyli. Zardzewiałych, skorodowanych ptaków ze stalowymi dziobami... Upiłem się. I znowu pisk w moich uszach. I szept natrętny. Natrętny szept… Czy ty mnie słuchasz? Nie słuchasz, bo co tu słuchać. Wiesz, stałem wtedy na przystanku autobusowym, i czekałem. I wiedziałem, że umiera moja matka. W przedwiośniu. W gołym zgrzytaniu bezlistnych gałęzi. W marcowym pohukiwaniu. W marcowej nagłej zawierusze… Trzyma mnie jeszcze w ramionach pijacka maligna. Czy mnie znów słyszysz? Idę ogrodem, którym szliśmy, idziemy… I widziałem ciebie w popiele włosów. W pogłosach wróbli, świerszczy, jaskółek… I widziałem ciebie… A czy ty mnie widzisz? A czy jeszcze? Bo ja widzę ciebie i szepczę. Szepczę twoje imię…. * Patrz. Patrz. Spójrz na mnie! Dlaczego milczysz? Jesteś stworzona na podobieństwo kamiennego posągu z cięższą od ziemi powieką… Stukania. Stukania. Za oknami jakieś szelesty. Powiewające płachty pajęczyn. Łopotania płóciennych zasłon. Jakieś kolebania nie wiadomo czego. W podmuchach wiatru. W oddechach i szeptach bezkresnej nocy. Ktoś chodzi ulicą w tę i z powrotem, jakby na kogoś czekał. Pojawia się i znika. Tak, jakby w ogóle nie istniał. Albo istniał niejako we śnie. W szmerach gorączki. W piskliwym szumie… * Ty wciąż umierasz. Ja, umarłem już dawno. Snuję się po korytarzach. Po labiryntach mojego dawnego życia. W słonecznych smugach wpadających przez wysokie okna, które kładą się plamami światła na dębowej klepce o nikłym zapachu woskowej pasty. Chodziłem tutaj za życia. Chodzę i po śmierci. W absolutnej pustce. W wiecznym oczekiwaniu… * Byłaś tutaj, prawda? (Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-11)
  15. Arsis

    Do tekstów wielkich poetów

    Stanisław Wyspiański
  16. Adam Asnyk
  17. Arsis

    Progresywnie

  18. Noc mnie dopieszcza. Domaga się o więcej i więcej. Noc przytula się i płacze. Mimo że deszcz, że deszcz jest taki odległy. Powiedz mi, ach. Nie chcesz nic mówić. Wiem. Wszystko wiem… Zatopiona w ciszy. W tej upojnej ciszy. W milczeniu tym. W oddechu. W niczyich szeptach. W oknie odblaski. Mnożą się i troją na szybach lśnienia. Te wszystkie umizgi gwiazd. W liściach drzew migoty, drżenia. W gałęziach... Przyszła do mnie przeszłość. Przyszła tak jak zawsze. Tak zwyczajnie. Przyszła w udręce i w szacie do samej ziemi. W powiewającej. W bezkresie pustki. Czas przestał istnieć. I cisza taka spadła z wysoka. Sfrunęła na skrzydłach czarnych. W furkocie piór. W muśnięciach, jakby czyjejś dłoni (twojej?) Do płonącego gardła wlewa się ogień. W przezroczystości szkła widzę. Dostrzegam mnożące się widma. Odbicia… Kwiaty w wazonie. A w kwiatach, w tych uschniętych płatkach kurz i pajęczyny. Pozostałość w wazonie pękniętym na wpół. Kwiaty dla nikogo. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. Przy stole odsunięte krzesło. A więc ktoś tu był. Albo nadal jest, tylko niewidzialny. A więc ktoś. Kto? Za oknami księżyc ostrzy się sierpem w szczelinach chmur. Za oknami noc. Noc…Noc… To jest wszystko zniszczone. Zatarte pragnienie moje. W pustej już szklance odbijają się nieśmiało resztki umykającego lata. Niewyraźny zarys czyjejś twarzy. Szklanki, którą trzymam w dłoni. I którą ściskam aż do pęknięcia. Do pierwszych kropli krwi. Upuszczam na podłogę. Spadają z chrzęstem kawałki rozbitego życia. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-31) *** https://gertemmens.bandcamp.com/track/alone-in-a-city-full-of-strangers
  19. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  20. Czy ty mnie trochę… Czy ty mnie, choć trochę… Powiedz… Albowiem jakieś to wszystko milczące. Utopione w piskliwej ciszy. Czy ty mnie… -- już nic? Już niczego nie żądasz, nie pragniesz... Jakie to wszystko chropowate. Mosiężne klamki pokryte zielonkawym nalotem. Ściany pokryte kurzem, pyłem przeszłego czasu. Obrazy. Podłogowa klepka… Świece dopalają się na lastrykowych parapetach. I drżą w nerwowych podmuchach nocy. W echach pustych pokojów W długiej amfiladzie wejść i wyjść. W przedpokojach… Tak tutaj jakoś w tej nieustannej metamorfozie snów. W tym kłębowisku oczekiwań i majaków. Enigmatycznych symboli. W tych okrytych zasłonami gestach… Ktoś tam stoi. Albo coś. Przyczajone… W podmuchach wiatru jedynie czeluść nieujarzmiona. I nic. Jedynie nic. Albowiem nic… Więc, co takiego przymila się do mnie poprzez skrzydlate cienie? I próbuje wskrzeszać ulotne chwile? Poprzez nawoływania w pustym domu... Moje? Nie moje? Niczyje… Deszcz bije o szyby dużymi kroplami. Rozpryskuje się na rozmazanej częściowo masce klauna, kiedy wystawiam do nieba zatarte w połowie, umalowane na czerwono usta. Rozbawione do szczętu. Do tej błazeńskiej przesady. Ten uśmiech już przemijający, w który wiatr napływa ciepły. Skrzypią kasztany, strzeliste topole. Szeleszczą jak w gorączce trawy gładzone niecielesną dłonią… Kiedy coś się przeinacza w tym szmerze, w gorącym oddechu. W rozognionej rzeczywistości tętniącej ogniem kwiatów. W sześcianach powietrza… W nieskończonych wariacjach na ten sam temat. * Gdzieś idę nocą. Idę ulicą. Znowu idę. Wiecznie. I wiecznie mi tęskno do ciebie. W pełnej melancholii uciekam od siebie. Zapuszczam się w szum samochodów, goniąc nie wiadomo dokąd. W świetle latarni. W nocy dżdżystej. Ciepłej, bądź księżycowej. Trzymam ciebie w ramionach. Poprzez próżnię dotykam twojej twarzy. Nie czuję jej, lecz widzę, ale tak jakby przez szybę. W smugach mijających reflektorów. W lśnieniach i błyskach. I w jakiejś zdefragmentowanej formie. W ułamkach umykającej wciąż całości. W spływających kroplach padającego deszczu. W zniknieniach i zjawach. W ciągłych powtórzeniach… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-31)
  21. @violetta ?
  22. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

×
×
  • Dodaj nową pozycję...