Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 532
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. "Co to było? Jak się mogło zdarzyć? Skrzypiec obłok wzleciał niezwykle wysoko, A ich włosy-struny wplecione we wiatr W najcichsze westchnienia (...)"
  2. Miłość to jakaś taka blaszana. Pełna skorodowanego żelastwa, które plącze się pod nogami. Pełno tu tego. Tych wszystkich rdzawych artefaktów, rupieci, chrzęszczącego pod stopami rozbitego szkła. Wijących się kabli. Przewodów... Pełno tu tego. Jesteś tu jeszcze? Jesteś jedynie odbiciem w krysztale. Takim brudnym, sfatygowanym obrazem zdeformowanej twarzy. Wiesz, strasznie dużo tutaj ciszy. W tych podszeptach zakamuflowanych urojeń. Jedynie szept i pisk. Szmer padającego deszczu. Jesteś tu jeszcze? A może jeszcze? Nie ma ciebie, choć i tak ciebie tu nigdy nie było. W tej czeluści. W tej oazie zapomnienia. Na końcu ulicy blask latarni jarzy się niepewnym światłem. Na wąskiej ulicy, gdzieś w labiryncie snów i majaków. Wśród ciszy. Oddechów nocy. Jakichś szeptów dobiegających nie wiadomo skąd. Jesteś tu jeszcze? Ja jestem, choć w innym czasie. W jakimś takim innym. Albowiem innym. Czasami wpadają do mnie ćmy. Te puszyste ciałka mające swój azyl w zasłonach, w pajęczynach z kurzu i wilgoci. W pleśni. Ja tu jestem i czekam na Godota. Albo wychodzę w deszcz i szoruję wnętrzem dłoni po cegłach nieskończonego muru porosłych krzewami paproci. Starta dłoń. Skrwawiona. Spływają z niej ostatnie krople życia. A więc czekam w deszczu. Albo w blasku księżyca, który posrebrza wszystko i lśni. A więc czekam. Jesteś tu jeszcze? Wiem. Przybyłem za późno, dlatego tkwię obok umarłych, którzy również czekali zbyt długo. I czekają już tylko ich kościste truchła. Rozsypujące się resztki… Ktoś tu idzie. Jest jeszcze daleko. Po drugiej stronie ulicy cień wydłuża się tkliwy. Cień gałęzi, gałązki, milczącego drzewa. Po drugiej stronie ulicy cień mój na ścianie. W mrugającej latarni. W blasku idącym z wysoka takimi zrywami przerywanych połączeń. Drga wszystko i migocze. I w tym drganiu podobnym do stroboskopu. W tym nieustannym mruganiu drażniącym neurony. I w tej palpitacji serca upadam na chodnikowe płyty. * Otwieram ciężkie żarna powiek. Podnoszę je z wielkim trudem. Gdzieś wokół i wokół latają ogniki św. Elma. Szybują nad spadzistymi dachami. I nikną w chmurach. I błyszczą, ale już bladziej i niklej. I już tylko ślad ledwie widoczny po ich obecności. Tli się jeszcze. Choć jeszcze się tli w głębokościach nieistnienia. I zwalającej się powoli strukturze obskurnej, zimnej nocy. Jesteś tu jeszcze? Pytam się znowu ciebie, bo zapomniałem. Ile jeszcze razy? No ile? Nie wiem. Nie liczę. Pomieszała mi się rachuba przeklętego czasu. Tego czasu, który oblepia mnie jakąś mazią i pęta moje odnóża i skrzydła. Jakby nicią pajęczą. Taką srebrną i drżącą. Sperloną kropliście. Utrudnia mi to wszelkie poruszanie. Więc leżę stłoczony sam w sobie. W tym kokonie upadku. Otwieram raz jeszcze oczy. Przede mną cokół regału. Nogi foteli, kanapy. A więc lezę u siebie. Olśniony aureolą wiszącej lampy. Choć taką mdlą, żółtawą, obrzydliwą. Jaka lśni w podrzędnym barze pełnym siedzących przy szynkwasie ciem. Jestem tu jeszcze. A więc jestem. Wychodzę, gdzieś przez wirujące drzwi. Wracam na powrót w to samo miejsce. W lustrze stojącego trema. W upstrzonym muchami lustrze twarze. Zapijaczone gęby pustelników. Zwielokrotnione odbicia. Jakby wyciosane z jednego kawałka drewna. Odlane z żeliwa… Czy ja jeszcze tu jestem? Owszem. I ty też jesteś, ale schowana za szafą, regałem. Okryta płachtami pajęczyn i kurzu. Zmiażdżona unicestwiającym czasem. Spozierająca na przestrzał z odległej epoki. Z bardzo odległej pustki. Zatrzaśnięta w nagłości śmiertelnego skowytu. W udręce. Nie jestem w stanie podejść. Więc pełznę. Wiję się jak wąż. Po podłodze z dębowej klepki ułożonej w jodłę. Przeciskam się przez szpalery foteli i puf. Przez rzędy krzeseł, które wzięły się tutaj nie wiadomo skąd. Poprzez sęki i słoje. Poprzez drobiny wirującego kurzu… Twoje milczenie rozsadza mi uszy. Twoje monstrualne nieporuszanie. Twoje skamieniałe jestestwo. Choć jestem już blisko. I spoglądam na ciebie od dołu do góry jak skomlący pies. Lecz twoje nieporuszanie, twoje milczenie rozwiera swoją potęgę. Całkowita dewastacja w plątaninie pajęczyn o dziwnie zmienionej czaszce upodobnionej do białej czaszki jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka I patrzysz się tymi pustymi oczodołami. Na mnie. Nie na mnie. Na nic. Albo na coś poza mną. W tej grobowej ciszy. W moim oddechu. W tym świetle padającym z wiszącej lampy. Wyciągam rozedrganą rękę. Dotykam. Odpada z cichym trzaskiem kawałek twojego palca, zamieniając się w szary obłoczek pyłu. Tkwisz tak, zmiażdżona między regałem a ścianą. Przytłoczona ciężarem epok i lat. A więc jesteś tu. Jesteśmy nareszcie razem. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-07)
  3. To było tutaj. Albo tam. Szukam. Wciąż szukam. Kręcę się w kółko jak niedorozwinięte dziecko. Albo jak ktoś dotknięty pewną formą autyzmu. Dotykam ścian, macam palcami, otwierając przy tym w zdziwieniu oczy. W ścianach, w tynku mikroskopijne grudki kwarcu. Pęknięcia. W ścianach chłód, lodowate milczenie bezdennej otchłani. Falują w przeciągu rozpełzłe pajęczyny. Pod sufitem blask wiszącej lampy. Jakieś nocne przyzywania wychodzące z mroku drugiego pokoju, niezrozumiałe szepty. Przytłumione głosy nie wiadomo kogo, nie wiadomo czego. I nie wiem czy jeszcze śnię, czy żyję na jawie. I tu, i tam bezwład i apatia. Żywi i umarli. Razem. Twarze widziane pod różnymi kątami. W mikroskopijnych błyskach. W jakiejś bioluminescencji promieniującej z każdej rzeczy. W kurzu osiadającym na moich włosach i rzęsach. Słyszałem przez sen krzątającą się po domu moją umarłą już matkę. Coś przestawiała. Przenosiła. Stukała… Na koniec wyszła, zamykając na klucz wejściowe drzwi. Wyszła tak, jakby miała niedługo wrócić. Tak, jakby wychodziła do pracy. Tknięty przeczuciem pobiegłem do jej pokoju. A tam? Nic. Uprzątnięty do samych zimnych ścian. Pusty tapczan przykryty jedynie białym prześcieradłem. W kuchni, w łazience oślepiająca biel doskonałej ciszy. A więc wyszła, zabierając ze sobą wszystko. Tylko po co? Sprzątnęła po sobie wszystko to, czego nie zdążyła uprzątnąć za życia. Zostawiła po sobie absolutną nicość. Pustkę świdrującą uszy piskliwym szumem gorączki. Wszystko białe aż do oślepienia. Ogołocone. Wyczyszczone do cna. Chwytam za telefon. Wybieram drżącym palcem numer. Ale numer jakiś taki mi nieznany. Czy to był jej? Nie pamiętam. Zapomniałem w tej nasilającej się z każdą chwilą atrofii pamięci. W telefonie głos. Lecz to nie jest głos mojej matki. Głos jakiejś starszej kobiety, choć ciepły. Mówi do mnie, jakby zaskoczona. Mówi tak jak się mówi do kogoś, kogo się nie słyszało wiele lat. Głos podobny do głosu mojej nieboszczki babki. Ale raczej obcy, mimo że jakiś taki znajomy. Mówi do mnie: „Ach, dziecko. Maluszku...” Rozłączam. Nie chcę słyszeć. To nie ona. To nie jest moja matka. To ktoś całkowicie obcy. Obcy. Obcy! I tylko udający kogoś bliskiego mojemu sercu. Rozłączam. Naciskam wiele razy, lecz głos nadal trwa. Roznosi się echem w czasoprzestrzeni. I kontynuuje to swoje: „Ach, mój ty maluszku…” Wreszcie ustaje. Przerywa w połowie zdania. Kończy swój wywód, jakby z opóźnieniem, z poślizgiem, które może się wydarzać jedynie we śnie. Naciskam dalej. Wybieram numer. Kolejny. I kolejny. Bez rezultatu. Matka urwała kontakt. Zmieniła go, bądź skasowała. Telefon wypada mi z odrętwiałej dłoni. Jego stukot rozchodzi się echem po korytarzach mojego mózgu. Siadam na podłodze, opierając się plecami o chłodną powierzchnię ściany. Obejmuję rękami zgięte kolana, zaskoczony tym nagłym zniknięciem. Tym bezsłownym opuszczeniem. A ojciec? Może on coś wie? Wpatruję się w pusty po nim fotel. W to wgniecenie na siedzeniu. W ten osiadły na nim srebrny kurz. Przenoszę wzrok na regał z książkami. Na te broszury pożółkłe przez lata. Lecz i tam nie znajduję odpowiedzi. Ojciec przepadł w poprzednim śnie, kiedy mnie żegnał w pustym, samotnym domu, gdzieś na kazachskim stepie. Dlaczego właśnie tam? Nie wiem. Kiedy odchodził, zmienił się pod wieczór w cienistą chimerę o twarzy całkiem nierealnej, w jakiś bezkształt nieznany. W nic. Otwieram z trudem ciężkie żarna powiek, jakby pełne piasku. I siedzę dalej, oparty o ścianę ze zgiętymi kolanami. Słucham odgłosów swojego serca. Swojego oddechu. Szeptu. Albowiem mówię coś do nie wiadomo kogo. Do kogo to mówię? I co mówię? Nie wiem. Nic nie wiem. Albowiem nie rozumiem nawet swoich własnych słów. To taki bezwładny potok wypływający z krtani. Stłumiony. Przyduszony. Ciężki. Albo lekki, jakby odrodzony na nowo jakimś impulsem. Jakbym rodził z niczego jakąś oczywistą rzecz. Rzecz, która przepada zaraz potem w tym lodowatym milczeniu ścian. Zbyt prędko, niestety… Dlatego nie usłyszy nikt. Nikt. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-07)
  4. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  5. Arsis

    Myśliwce II wojny św.

    Bereznyak-Isayev BI-1
  6. Ze ścian wystają kościste ręce. Zwisają bezwładnie. Martwe. Doskonale nieruchome artefakty jakiegoś dawnego życia. Między palcami pajęczyny. Wszędzie. Zlepione z tynkiem płótnami szarej pleśni. Skamieniałe tym trwaniem pełnym ciszy. Ćma okrąża wiszącą lampę w nikłym trzepocie skrzydeł. Szara jak twarz nieboszczyka, co tańczy na suficie ze swoim ostrym cieniem. W dusznej nocy lipcowej, parnej. Opieram się plecami o ścianę, olśniony blaskiem żarówki. Ręce zwisają uspokojone pod ciężarem niezliczonych wieków. Wyrosły jak korzenie. Jak gałęzie z prastarego drzewa. Lecz zamiast liści, jedynie płótna pajęczyn z uschniętymi truchłami much i motyli, które znalazły tutaj swoje przeznaczenie. Po moich bokach puste fotele. Wgniecione siedzenia. Puste fotele. Ojciec wydaje się coś do mnie mówić, rozparty wygodnie. Porusza ustami. I mówi. Mówi w kłębach papierosowego dymu. Podobnie matka. Lecz niedosłyszę. Niedowidzę… Zagłusza ich bowiem piskliwy szum gorączki. Ciężkie w skroniach pulsowanie... Zaciskam powieki. Otwieram. Nie ma nikogo. To tylko imaginacja chorego umysłu. Wpatruję się w puste fotele. Wgniecione siedzenia. Pomiędzy nimi stylowy stolik z błyszczącym blatem i z brunatną plamą od tlącego się niegdyś niedopałka. W deszczu maleńkich, mżących pikseli. W okrywającym wszystko pyle zapomnienia. Stoję oparty plecami o ścianę. O zimną powierzchnię spękanego tynku, którego pęknięcia zdają się poszerzać i kurczyć w głębokich oddechach czasu. Zresztą wszystko tu oddycha, mimo że w milczeniu. W tym milczeniu głośnym aż do ogłuchnięcia. Gdzieś pomiędzy puste fotele. Wgniecione siedzenia. Na stoliku brunatna plama. I na stoliku tym, na zdobionej serwecie, stał kiedyś wazonik z kwiatami, szklana popielniczka ojca. I na stoliku tym brzęk talerzy, filiżanek z herbatą… Po bokach puste fotele… Ćma przysiadła w kącie. Zmęczona. Albo zagłębiła się w fałdach zasłony. Tej albo innej. Tego albo tamtego okna. Przytulam się do forniru szafy, regału. I patrzę tak od dołu w górę jakimś takim psim spojrzeniem. Patrzę na te półki uginające się od książek, czasopism. Przytulam się do odłażącego miejscami forniru albo do okleiny w kolorze dębu, do pilśniowej płyty. Za mną puste fotele. Wspinam się powoli. Półka po półce. Wspinam się i chłonę kurz zatęchły przez lata. Przede mną litery tworzące tytuł: „Żyj i pamiętaj”. Więc żyję. Pamiętam. Choć pamięć wrasta powoli w kamień. Choć obrastają ją powoli mech i paprocie. Za mną puste fotele i ja, choć ten sam, to już przeraźliwie inny. Spójrz! Wyrosły mi właśnie skrzydła! Stałem się uskrzydlonym złudzeniem. Mówię w liczbie pojedynczej. Do kogo to mówię? Do nikogo. Tak jakby do samego siebie. I to, co mówię, spływa do wnętrza mojego unicestwienia. Do tego wiru, z którego nie ma już powrotu. Wydaje mi się, że widzę swoją matkę. Jej dłoń na stole w jakiś dzień lipcowy, o poranku. Na stole filiżanka z parującą jeszcze kawą, książka z zakładką liścia dębowego. I jej dłoń z obrączką, która być może została na jej palcu. Jakoś tak podobnie pisał Mieczysław Jastrun w: „Dla wiedzy większej od wspomnienia”. Tylko, że tam dłoń jego matki miała na palcu pierścień, który zalśnił w błysku otwieranego nagle okna. Tutaj przytłacza wszystko noc tysiącleciami gwiazd. Wiesz, istnieję jeszcze, choć tylko mgliście. Zaprzepaszczony w sobie i o konturze już całkiem nierealnym. Pełen niedopowiedzeń i tajemnic. Zaciskam powieki. Tam na ganku mojego dzieciństwa. W szumie łąk i drzew wysokich, sięgających nieba. Słyszałem wołanie matki na obiad. Skąd ta nagła reminiscencja? Pragnienie czułości. Cierpienie. Złamana gałązka… Fragmenty obrazów płynące wolno jak w fotoplastikonie. W ustach kwaśny smak owocu zerwanego z krzaka. I w słońcu, w białych obłokach. W światłocieniach na trawie, na piasku drogi…. Przez otwarte drzwi domu moich dziadków dobiega gwar zebranych wewnątrz gości. Wznoszone toasty, śmiechy… Choć ich nie widzę i nigdy nie zobaczę, są tam wszyscy ci, co umarli. W jakiejś takiej przytłumionej zieleni lata. W zagadkowej poświacie przedmiotów. Słyszę ich i czuję, kiedy tak patrzę na szeroką łąkę przez szpalery naparstnic, przez tarcze słoneczników. W ten bezkres nieokreślenia. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-02)
  7. Na soczystej trawie. Na trawie wilgotnej. Na tej oto zielonej trawie. Na pożółkłej trawie nieskończonego stepu… A więc na trawie. Między kępami martwych ostów. Na piasku równiny w jaskrawym słońcu. W deszczu… A więc w słońcu jaskrawszym niż wniebowstąpienie. W tej luminescencji spływającej z wysoka. Tak olśniewającej, że aż ślepej… W tym bezkresnym oddaleniu od wszystkiego, co żywe. Wiatr szarpie za poły koszuli jak oddech goliata cwałującego ku srebrnemu księżycowi. I oto wyrasta w poprzek wszystkiego przeżarta rdzą ogrodzeniowa siatka. Jakaś granica. Tu i tam. I gdzieś indziej. Jak sięgnąć niedowidzącym okiem. Pokrytym bielą nuklearnej katarakty.… Pyłki wirują. Płyną powietrzem dostojnie i lekko. Mżące w słońcu ziarenka piasku wzniecane milczącym krzykiem przerażenia. Na betonowych słupach wyblakłe tabliczki. Stukające rytmicznie kawałki wyrudziałej przez lata blachy z napisem: „Danger. Radioactive material” Czy ty mnie słuchasz? Ja ciebie słucham. Słucham twojego milczenia. Twojej opowieści o ciszy w kawalkadzie sunących powoli obłoków. Jest taka cisza. I wiatr tężejący w załomach pamięci. Gdzieś za wzniesieniem zielone topole, chwieją się w tym samotnym polu zapomnienia. Zapadam się w sobie. Zapętlam w czasie. Schwytany w niewidzialne lassa urojeń. Biorą nade mną górę schizofreniczne imaginacje maniakalnych przewidzeń na jawie, we śnie. Jestem tuż obok siebie. Jesteśmy razem. Ty i ja. Ja i ja-on. Mój umarły dawno ojciec czasami konwersował z samym sobą. Dyskutował w kłębach papierosowego dymu z siedzącym po drugiej stronie stołu odbiciem swojej własnej wyobraźni. Aby wznieść na końcu toast w roli mistrza ceremonii. A więc idziemy jak te dwa cienie, co się wydłużają pod wieczór, przerastając na skraju drzewo. Idziemy przed siebie? Czy naprzeciw sobie? Aby rozpaść się w wielkim zderzeniu, w anihilacji cząstek materii i antymaterii? Nie wiem. Albowiem przesłaniam dłońmi twarz w tym nagłym zrywie pamięci, odnajdując między palcami jedynie skrawki, małe fragmenty większej całości. Których blask tak bardzo oślepia. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-30)
  8. Arsis

    Polska szkoła plakatu

    Wiesław Wałkuski, 1999 *** Wiesław Wałkuski, 2000 *** Wiesław Wałkuski, 2002 *** Wiesław Wałkuski, 2004 *** Wiesław Wałkuski, 2018
  9. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  10. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  11. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  12. Arsis

    Polska szkoła plakatu

    Wiesław Wałkuski, 1997 *** Wiesław Wałkuski, 1997 *** Wiesław Wałkuski, 1997 *** Wiesław Wałkuski, 1997
  13. Z Aleksandra Sołżenicyna Mury z czerwonej cegły. Białe ściany szpitalnego pawilonu. Wysokie okna. Schody w półcieniu. Elewacje pałające jaskrawym blaskiem. W parkowej alei milczące posągi z kamienia. Popiersia… Milczące twarze patrzące na przestrzał. W bezkres. Donikąd. W bezczas. W światłość umierania. W tę oto światłość jak śmierć jasną, która idzie, zbliża się w aureoli blasku i w purpurze. W pasiastych piżamach wszyscy ci, co umarli. Umierają. Albo będą umierać. Nieboszczycy, choć jeszcze żywi. Jeszcze poruszający nogami. Szurający kapciami po żwirze. Po asfalcie. Po piasku… Idą. Maszerują, wymachując sztywnymi rękami, jak roboty, manekiny o pergaminowej skórze. Idą donikąd. Wkoło. Zawracają w beznadziei. Idą w bezsile przypadającej im do powiek razem z kurzem i pyłem zmierzchającego lata. Idą w kwiecistej woni anemonów i róż czerwonych w betonowych donicach. Ptasich śpiewach. W szumie. W piskliwym szumie gorączki. W malignie unicestwienia. W jakimś oddaleniu. W melancholii srebrzących się włosów, płynących powietrzem pajęczyn -- drewniane ławki. Rozłożyste dęby, klomby. Strzeliste topole… Cienie gałęzi na przystrzyżonej trawie. Ruchome gałązki. Drgające. Pełgające, eteryczne widma. W nieustannej reminiscencji. Wychodzące poza ramy snu i w nadmiarze powietrza. Zielone nade mną niebo. Szeleszczące. Migotliwe prześwity słońca. Który to rok? 1954, bądź 1955. Może 1956… Wiesz? Ja tu byłem. Jestem i znowu jestem. Do kogo tak mówię? Do nikogo. Do samego siebie. Siadam zmęczony. Uciekam. Biegnę, gdzieś po płaskim jak stół, porosłym żółtawą trawą stepie. Za mną jedyny dom. Szary tynk popękanej ściany. I w oknie otwartym szeroko twarz umarłego dawno ojca. Twarz obojętna albo przejęta oczekiwaniem. Zamazana częściowo w wyniku atrofii pamięci. O wypłowiałej emulsji w kolorze sepii. Nieruchoma. Całkowicie nieruchoma, jak stojąca na półce fotografia, co jest wyłącznie wyblakłym śladem dawnego życia. Ale wiem, czuje, że każe mi iść, uciekać. I mimo że w milczeniu. I mimo że bardziej w wymyślnej korekturze zdarzeń. Coś chce powiedzieć, coś czego nie zdążył powiedzieć za życia. „Uciekaj, synku”. – Zdaje się mówić. – Idź przed siebie. Nie oglądaj się, bo mnie już nie ma. Jestem jedynie wspomnieniem. Niczym więcej. Ja i twoja matka. My tu razem…” - Nie zdąża. Nie dopowiada, albowiem milknie, poruszając tylko ustami. Rozpływa się w sennej iluminacji. Zapatrzony w oddalenie, w ten odpływ w bezkresnej substancji czasu. Zapatrzony mętnymi oczami, które nie są już tym czym były dawniej. Tak właśnie oddalałem się wtedy i oddalam się teraz od tego obrazu. Powoli. Powoli… Tak bardzo powoli, ale nieubłaganie. I właśnie dostrzegam światło, co wywija się gorejącą gwiazdą w liliowej chmurze. Tuż nad ziemią czerwienią zachodzi ciężką. Raniąc już i tak niewidzące spojrzenie ostrymi jak brzytwa cierniami... Czuję szarpnięcie. Jakieś nerwowe targanie za rękaw. Otwieram z krzykiem zapiaszczone powieki, okrywając dłońmi twarz w oczekiwaniu śmiertelnego ciosu. Nade mną biała postać. Zdaje się machać skrzydłami, przykrywając nimi horyzont. Świat cały. Mówi coś, lecz niedosłyszę, ponieważ zagłusza ją szmer strumienia płynącego opodal. Brzęczenie pszczoły… Mówi coś do mnie, ale nie rozumiem. Ale mówi coraz wyraźniej. Słyszę jak spadają z wysoka kaskady dźwięku. Szarpie mnie coraz bardziej materialna ręka. I teraz widzę nad sobą zniecierpliwioną twarz doktora. „Tu nie można, Władimirze Antonowiczu, tu nie można. Idźcie do siebie. Zaraz będzie padać.” –- I wskazuje dłonią jednolicie szare niebo. Podnoszę się z trudem. Ociężały. Zastały w kolanach. Idę żwirową ścieżką, szurając wolno kapciami. Idę powoli, wdychając mdławą woń późnych kwiatów dusznego ogrodu. Czuję pierwsze krople na twarzy w szmerze idącym po liściach.... We fleszu błyskawicy lśniąca płaszczyzna ściany. Zaraz potem stłumiony grom elektrycznego spięcia. Zwarty snop pędzącego deszczu. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-23)
  14. Arsis

    Synth pop/New romantic

  15. Arsis

    Synth pop/New romantic

  16. Arsis

    Synth pop/New romantic

  17. Arsis

    Progresywnie

  18. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  19. @violetta przyjechałem z piosenką
  20. @violetta porzeczki też ogołocone. same gołe patyki
  21. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  22. @violetta jak tam przebiega konsumpcja morw? widzę, że na przemysłową skalę, bo drzewa są nagie @violetta ooo, "głuptasie". widzę, że jest progres.
  23. Uderzył! Świsnęło obok ucha, jakby przeleciał pocisk wystrzelony z karabinu, Z procy Goliata – cwałującego przez soczyste trawy Ku srebrnemu księżycowi. Widownia o przerażonych oczach Stanęła na palcach z czułkami w niebie. Uniosła się bez skrzydeł, by opaść, wypuszczając powietrze z płuc, Powietrze przepełnione swądem płonących resztek Tenisowej piłki. Ktoś krzyknął: Championship Point! W wirujących pyłkach nagich reflektorów Czai się skarlały cień – Wbity w ziemię, Pod ziemię. (Włodzimierz Zastawniak, 2013-10-10)
  24. @violetta torpedą z głowicą konwencjonalną czy jądrową? @Somalija Aga, tylko nie pij za dużo, bo kto cię wyniesie z tej imprezy?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...