-
Postów
4 532 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
Przechodzę przez te uchylone drzwi. Przekraczam próg. Światło jarzy się niemrawo. Pod sufitem plafony. Zakurzone płótna pajęczyn. Falują. Kołyszą się… Zasłony w purpurze. W obskurnym świetle kinkietów. W półmroku... Zasłony ze zjawami gestów w kunsztownie zdobionym miękkim pluszu. I w tej ciszy milczenie rzeczy. Jakieś odbite obrazy w przedmiotach, w szarych kineskopach martwych telewizorów. Za szklanymi ścianami gablot nieruchome wskaźniki. Zegary. Pokrętła… Unicestwione laboratorium. Skamieliny rzucające cienie w prześwitach idących z ukosa. Od okien, księżyca. Od nocy. Rozsnuwa się w resztkach i kłębi mżący szarością obłok płynącego kurzu .. Wiesz, nie ma tu czasu. Albowiem nie ma. Jest tylko nic. Takie -- szumiące w uszach -- piskliwe NIC. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-04)
-
Kiedy tak szliśmy, wtedy. Kiedy idziemy...
Arsis odpowiedział(a) na Arsis utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@violetta Nobla dostał np Hemingway za "Komu bije dzwon". Nie jestem Hemingwayem. -
Kiedy tak szliśmy, wtedy. Kiedy idziemy...
Arsis opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I To drzewo. A więc to drzewo promieniuje do mnie szumem i ciszą. To drzewo wiatru. Drzewo spopielone mrowiem gwiazd. Galaktycznym pyłem. To drzewo smutku i nostalgii. I byłem tam. I jestem. Jestem w jego pobliżu. Wyciągam ręce do nieznanego, kiedy tak idę donikąd. Do nikogo. Do niczego. W noc. II Idę. I ty idziesz razem ze mną. I kiedy tak idę, ty obok mnie wystawiasz twarz do księżycowego blasku w jego szeptach i bez-szeptach. Cała w posrebrzonej bieli. W srebrniejących drobinkach milczenia. Tego nieustannego milczenia, co rozsadza uszy piskliwym szmerem nicości. Idę. I ty obok mnie. Cała w bieli i w szumie płynącej w żyłach krwi. Albo wiatru grającego na strunach najwyższych. Niedosiężnych. W liściach szumiących wokół. W szpalerze drzew. Na drodze. Na tej drodze niknącej w delikatnej powłoce mgły i w blasku ulicznych latarni. Pędzących, gdzieś prosto, hen… Idziesz obok. Pamiętasz? Ja pamiętam. Ten czas okryty rdzą przemijania. Tą skorupą skorodowanych płyt. Kiedy idę (a wyszedłem od siebie, wychodząc prosto w chłodną noc) A więc, kiedy idę, to idę jak ktoś, kto wyszedł już ostatni raz. Wychodząc, zamknąłem drzwi na klucz. Lecz zanim to zrobiłem, obejrzałem się jeszcze raz. W tę pustkę zimnych, białych ścian. W tę pustkę, w której kurz mżył drobinkami i lśnił. I w tej ciszy milczących mebli, przedmiotów, rzeczy… I w tej ciszy zakurzone brzegi książek stojących równo na półkach regału. Albo leżących w nieładzie. Byle jak i gdzie… W poniszczonych okładkach. W przetartych. W pogiętych. Poplamionych. Poklejonych przezroczystą taśmą. Teraz pożółkłą. Odłażącą. Uschniętą… Puste fotele ze śladami wgnieceń po moim ojcu i matce, co już dawno pomarli. W kącie rozsypujące się truchło jakiegoś ptaka. Szkielet cały w popiele poszarpanych piór. I puste spojrzenie czarnych oczodołów w żółtawej czaszce. Jakaś rzecz przybyła z dawnej przeszłości. Z innego czasu. Ugrzęzła między ścianą a regałem. Przygnieciona. Zmiażdżona masa… Ja tu leżałem na podłodze, przy tym cokole, kiedy błądziłem w myślach niewidomie prowadzony. Prowadzony przez kogo? Przez nikogo. Przez nic. Albowiem przepływałem przez labirynty urojeń, ulegając imaginacji rozbestwionych widm. Niosły mnie wtedy nad polami pustki w takim powolnym locie. Bez szeptu. W ciszy czasu. I coraz bardziej rozsnuwały się jak te dymy, co z łęciny płyną. Co płyną daleko. Za las. Ja tu leżałem wiele razy w każdą noc rozświetloną światłem wiszącej lampy. I wrastałem w te sęki i słoje. I kiedy tonąłem w blasku żarówki śniłem. Śniłem, że dotykam poustawianych wszędzie płonących świec. Na podłodze, parapetach, porozstawianych przypadkowo krzesłach, taboretach… I w tym drżeniu. W tym trwożnym pałaniu woskowych gwiazd. Błądziłem po korytarzach, przedpokojach, pokojach. Pustych. Milczących. Pełnych powietrza. Zawieszonych w jakiejś bezczasowej projekcji wydarzeń. W bezruchu. W absolutnej toni wszechświata. Gdzie ty jesteś? Znikasz. Jakoś dziwnie migocze obraz na twoje podobieństwo. Przed chwilą byłaś obok. A teraz jaśniejesz cała w księżycu. W tej twarzy smutnej i tkliwej. Zamyślonej twarzy patrzącej z wysoka. W tej twarzy pokrytej rojem kraterów i mórz. Tych mórz. Płaskich równin, po których można iść tysiące lat. Po tych jaskrawych od słońca stepach pełnych kosmicznych traw. Obwiedzionych szczytami olśnionych w dali gór…A więc idę tu. Bez ciebie. Jesteś daleko. W oddali. W nicości czasu. I kiedy tak idę drzewa szumią. I szumią coraz bardziej. I kiedy przykładam ucho do ich pomarszczonych pni słyszę szum płynącej żywicznej krwi. I w szeleście liści. W powietrzu. Oddalam się coraz bardziej od siebie. Podążam w niebyt. Tam, gdzie nic. III Zgrzytania i zgrzyty. Coś zgrzyta wciąż w mojej głowie. Dudni dudniąca krew w korytach, w rynnach. W przewodach skóropodobno-mięśniowych. Zgrzytania i zgrzyty. Coś zgrzyta za drzwiami. Za ścianą. Za szafą. Coś się wspina powoli z mozołem przywróconego do życia trupa. Przywróconego nagłym błyskiem. Uderzeniem gromu. Prosto z sennego koszmaru. Z sennej maligny. Budzę się. I wciąż. Wciąż… Wybudzam się z tego ciągłego niewybudzenia. Wybudzam się wybudzając. Siadając na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Z bielmem. Z kataraktą. Z zaćmą. Z żółtymi zębami epileptyka. Wybudzam się, wpadając wciąż w niewybudzenie. Ociekający potem i śliną. W skotłowanej pościeli. W skotłowanym kocu. W pledzie. W prześcieradle. W niczym. To się wciąż wspina, przekształcając się w unicestwienie. Widzę. Widzę to! Widzę! Pokazuję palcem. Wskazuję to! To -- wszędobylskie, to! Krótko! Krótko! Krótkie uderzenia! Bardzo krótkie zrywy. Przedrywy. Pozrywy… To jest we mnie, albowiem jest we mnie i nie we mnie. Napastują mnie widziadła, te ciągłe wskrzeszenia nie wiadomo czego. Które z mozołem. Które. I które wciąż… Upadam wyczerpany. Spadam z bardzo wysoka. Ze szczytu. Staczam się z grani. Z szarego masywu wyobraźni. Jakaś budka telefoniczna. Kobieta z wiklinowym na ramieniu koszem. Kobieta w szarym płaszczu. Mężczyzna w rozwianym szarym prochowcu… Postaci o ponurych spojrzeniach, które wzięły się nie wiadomo skąd, pertraktują między sobą w milczeniu Gestykulują. Rozglądają się wokół, wypatrując kogoś w szarości zmierzchu… Nagły zryw. Poruszenie. Trzask łamanych desek. Ktoś biegnie z rewolwerem. Roztrąca innych na boki. Jakby wybiegł prosto z powieści Jo Alexa, albo Raymonda Chandlera. Rozsypane na ulicy karty do tarota przylepiają mu się do nogawek, jak jesienne, zbutwiałe liście Ktoś komuś coś wróżył... – lecz nie zdążył. Krótki huk. Szary obłoczek unosi się przez chwilę w powietrzu. Ostra woń prochu… Trup… I wszystko szare, nawet krew. Szare i migoczące. Gładkie i chropowate. Pomarszczone i rozprostowane. Naciągnięte na kości czaszki. W otoczce powietrza i blasku. Szeleszczących liści. Rozbestwionych skołowaceń. Poplątanych łodyg. Korzeni… Za oknem. Przed oknem. Za drzwiami. Za ścianą… W słojach forniru. W dębowej klepce. I znowu wystrzeliwuje w górę. Rozbryzguje się na suficie pióropuszem różnokolorowych kleksów. Siadam znowu. Opadam na poduszkę Siadam… I tak coraz szybciej… Jakieś esy-floresy. Podarte fotografie. Fruwające gazety. Szeleszczące ptaki roznoszące woń drukarskiej farby. Rozprostowują skrzydła. Te wielkie nagłówki o niczym. Ktoś umarł. Ktoś się narodził. Coś się zapadło w czarną dziurę. Czas się zatrzymał. Ale i tutaj drżą oddzielone od siebie warstwami mgły poszczególne struny. W ciemnych pokojach coś nieustannie mży. Coś lśni i wiruje. Mnożą się iskry. Coraz bardziej zapalają się gwiazdy przewodnie. Choć może to nieuzasadnione spostrzeżenie. Choć może to tylko ktoś chodzi w tę i z powrotem z płonącym oliwnym kagankiem. Wszystko tu jest nieuzasadnione i niejasne. Enigmatyczne i zakamuflowane w swoim jestestwie. Ale chyba jest już poza granicami miasta, jeżeli w ogóle było to miasto. Jeśli w ogóle było to miastem. Ale lśni już daleko. I jeszcze bardziej w oddali. Już poza jakimikolwiek granicami. Ale nie wiedzieć czemu jestem znowu przy tym. Prawie tego dotykam, zapalając się coraz bardziej. Coraz bardziej płonąc. Być może pokonuję jednym skokiem kilometrowe odległości. I zwalniam znowu, pomiędzy pęknięciami na murze, ścianie… I znowu przechodzi coś obok cichym krokiem skazańca z dziwnym jarzeniem nad sobą. Nie wiadomo co to płonie. Gwiazda? Być może. W każdym bądź razie płonie jaskrawo jak oblicze termonuklearnego boga. Tego oto, co schodzi cały w popiele i w huraganie apokalipsy. Lecz tutaj zsuwa się z wiszącej lampy pokoju i szybuje. Lawiruje między drobinkami kurzu. Wygląda to tak, jakby coś zabłąkało się przez pomyłkę z zupełnie innej fizycznej egzystencji. Z zupełnie obcego czasookresu. Lecz jednak odbija się w lustrze. Lecz jednak to nie człowiek, tylko moje własne odbicie. Wyczerpany opadam z powrotem na wydmach, nad brzegiem szumiącego piskliwie oceanu. Dlaczego tak piszczy? Co to tak piszczy? Dlaczego tak… IV Dobrze, że jesteś. Bo widzisz, stałem się drzewem. Próba zmiany tego stanu rzeczy spotka się niechybnie z odwetem praw rządzących w tym właśnie momencie, a bliżej mi nieznanych. I wciąż dolatują do mnie tak jakby końcowe fragmenty, takie zawieszone w powietrzu pianissimo dalekiego chóru. Takie zatrzymane do granic możliwości. Takie, jakby kończące się zaraz, ale nieskończone. Wciąż trwające. Wiecznie… Chodź do mnie, bo zapomniałem, co pisałem na początku. To wszytko przez te majaki, które napastują mnie w tym zimnym pokoju. Macam. Macam w ciemności. W półmroku. Szukam po omacku butelki z wermutem, którą napocząłem albo skończyłem. Nie pamiętam już niczego. Machnąłem ręką raz jeszcze. Bez wiary. Coś spadło na podłogę z trzaskiem rozbijanego szkła. Ten mój raj. Ta moja rozkosz, co się rozlewa tak cudnie w przełyku. Co pali, nie paląc. Co chwyta w ramiona ekstazy, unosząc w niebiosa. W nieskończone niebo… Uciekam w paranoję (albo już dawno uciekłem) Bo tam czeka na mnie wyzwolenie. I szumi. Szumi piskliwym szumem oceanu. Dlaczego piskliwym? Bo zatapiam się cały w oparach, gorączki. W liżącej mnie po twarzy pianie przewidzeń… Nie mam już co wspominać, opowiadać. Więc wiję się na podłodze. Na tej oto podłodze z dębowych klepek ułożonych w podwójną jodłę. Na tych sękach i słojach. Na tych matowych plamach wytartego lakieru. Wiję się albo leżę. Bardziej leżę. Jak worek, jak łachman. Jak porzucony tobół… A w tym tobole mech i paprocie. Plątanina zakurzonych pajęczyn i uschniętych martwych motyli, much i biedronek… Jakaś zbieranina nie wiadomo czego. Albo wiadomo. Tego całego brudu i ciężaru porzuconego życia. V Już sobie przypomniałem. Wiem, że szliśmy w księżycu. Pod tą twarzą smutną i tkliwą. I jakoś tak szliśmy, nie idąc wcale, lecz bardziej płynąc powietrzem nad płytami chodnika. I dotykaliśmy liści, gałęzi cali olśnieni i w gwiazdach. I szłaś obok. Wiedziałem, choć jeszcze nie dawałem za wygraną. Wiedziałem, że jednak nie było ciebie. Zatem, obok kogo szedłem? Obok samego siebie. Ale czy jednak mnie słyszysz? A może jednak? Mogłoby tak być, że kiedy szliśmy. Idziemy. I kiedy będziemy iść raz jeszcze… Mogłoby tak być, ażebyś pamiętała, pamiętając. I kiedy jeszcze… Usłyszeć śpiew ptaka, po którym nie zostało nawet maleńkie piórko w przyszłości, w przeszłości. I teraz, po raz pierwszy. I teraz, kiedy idziemy przez ten sam ogród, choć tak na niby. Choć tak naprawdę nie szliśmy nim nigdy. Przez ten ogród, który w powiewie nocy. W dźwiękach, w szelestach. W tchnieniach… Mogłoby tak być. Choć jeszcze… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-03) -
@Somalija ok 100 lat świetlnych od ziemi znajdują się dwie (najprawdopodobniej gazowe) planety. jedna jest jakieś 4 razy większa od naszego Jowisza, druga ok 2 razy. ta mniejsza obiega większą co 100 lat. problem polega na tym, że to są samotne planety, bez słońca, przemierzające pustkę kosmiczną w ciemnościach wszechświata, trwa na nich wieczna bezksiężycowa noc usiana gwiazdami na niebie. ale jeśli posiadają księżyce to niewykluczone, że jest na nich życie. albowiem grawitacja planet powoduje ruchy pływowe, które podgrzewają owe księżyce. podobnie się dzieje na ksieżycach Jowisza, Saturna, Neptuna, czy Urana. księżyce być może mają oceany pod grubymi skorupami z lodu. w nich może być życie. jakie? właśnie się tam udałem.
-
@Somalija tworzysz coraz piękniejsze teksty, Aga
-
Brat nie wiadomo kogo. Wielki brat. Ten oto brat z poluzowanego, łopoczącego w porywach wiatru gigantycznego baneru. Na ścianie wielkiego domu czyjaś obca twarz. Czarno-biała twarz upstrzona miliardem drobnych pikseli, tak jakby gazetowych kropek. Patrzy się teraz spod czoła tym swoim zdeformowanym dziwnie obliczem. Pomarszczonym srogo. Nie wiadomo kto. Czyj. Dalekie echo sowieckiego testu nuklearnego o numerze 219 z 22 grudnia 1962 roku wstrząsnęło szybami ceglanego domu. Tego domu. Tego oto domu, którego ściany pokryła już pleśń rozkładu. I brunatna zgnilizna śmierci. I w tym domu. W tym gruzowisku ojciec leżał pijany na podłodze. Leżał pod kuchennym stołem w żółtawym blasku obskurnej żarówki. Tej oto żarówki pokrytej kurzem. Leżał pijany i mamrotał w kółko czyjeś imię. Przez sen. Poprzez pijacką malignę wykłócał się z kimś, żeby nie zasłaniał mu widoku przez otwarte szeroko okno. Okno otwarte na martwy step jedynie. Na śmierć. Szeptał wciąż i szeptał. Wykrzykiwał ostro i łagodnie. Niemal łkając i przymilając się wciąż do kogoś. Czegoś..: „Maria, Maria…” -- Co za Maria? (tak miała na imię jego matka, moja nieznana babka) Maria, a może Marianna? Nikt tego nie wie. Tajemnica została zabrana przez ojca do zimnego grobu. I w tym domu. W tym oto domu, w którym szyby pokrywały kiedyś mieniące się płaskorzeźby trzaskającego mrozu. Całe w czerwieni wschodzącego nisko i bardzo krótko trwającego słońca. W tym domu albo w łagrze, w którym żył i biedował zek Ivan Denisowicz Szuchow, jako dochodiaga, w tym swoim Jednym dniu Ivana Denisowicza. Albo i sam Sołżenicyn, zesłany na wieczne osiedlenie, gdzieś tam, nie wiadomo gdzie. W kazachskiej głuszy Kok-Tereku, czyli strzelistej topoli. Bądź jak Oleg Kostogłotow z Oddziału chorych na raka, który tylko na chwilę oszukał śmierć. Leżący pod cienkim kocem w dreszczach gorączki. I leżący na deskach podłogi pijany ojciec. Tak jak i Kostogłotow, który leżał na górnych deskach slipingu, kiedy tak wracał do swojego domu w szczerym polu osamotnienia. W szczerym polu śmierci. Kiedy tak jechał, poruszając w takt kołyszącego się pociągu swoimi ubłoconymi buciorami. Wracał tak ze szpitala. Wracał do siebie z oddziału rakowego. Ostatni raz. Ostatni… Na kuchennym stole. Na pociętej żyletką ceracie w krasnale. Na zabarwionej nie wiadomo czym ceracie w renifery. Albo w gwiazdki spadające z nieba. A więc na tej ceracie rozlana plama alkoholu. I ta plama roznosząca nieprzyjemną woń… Leżący na podłodze pijany ojciec. Walczący desperacko z czymś albo z niczym. Obok niego tocząca się z chrzęstem w tę i z powrotem pusta butelka. Butelka trącana przez niego nogą w nerwowych skurczach. W konwulsjach delirium tremens. Trącana stopą w skarpetce z dziurą na dużym palcu. I woda kapała wtedy z kranu do blaszanego zlewu z rdzawymi smugami nalotu. Tykał cicho wiszący na ścianie zegar. Połyskująca niebieskawo bzycząca mucha uderzała wściekle o szybę zamkniętego okna, o żarówkę… Wciąż te ciągłe powtórzenia płynące z przeszłości. Te nieustanne reminiscencje. Moje. Nie moje wizje. Lecz czyjeś. Czyje? Tak jakby innego wcielenia splątanego ze mną na zasadzie skorelowanego stanu kwantowego. Dwóch bytów, które nie istnieją w tym samym czasie, ale mimo to istnieją obok siebie, równolegle. Czy o mnie wie? Ja wiem. Kiedy się ocknąłem z zapomnienia. Kiedy sobie przypomniałem, że trzeba oddychać, albowiem zapomniałem o życiu i moje serce stanęło znienacka w skurczu i trwodze śmierci. A więc w Nowosybirsku jechałem starym, pustym tramwajem. Choć może to było w Irkucku. Nie pamiętam, albowiem leżałem zbyt długo bez świadomości po upadku z trzeciego piętra. Leżałem w trawie. Na ziemi. Na trotuarze. Leżałem niemalże wszędzie. We fragmentach. W esach-floresach. Cały w wijących się nitkach obrzydliwości. Twarzą w korzeniach, w wielozielu woniejącym psim i ludzkim moczem. Jak przeżyłem? Nie wiem. Ale wiem, że zdychałem z pragnienia wiele razy. W każdym bądź razie tramwaj trząsł się w posadach, kołysał. I klekotał każdym poluzowanym elementem dość ubogiego wyposażenia. Chrzęścił skorodowanymi blachami. Stukał sypiącym iskrami pantografem. I wtedy w moich nozdrzach rozgościła się słodka woń roznoszona przez zagadkowego pasażera (którego wcześniej nie zauważyłem) Siedział skulony na przedzie wagonu. Albo to może było tylko złudzenie gorączkowej maligny. I wpadały falami przez otwarte okna całe roje motyli. Przelatywały z milczącym furkotem. Obsiadały jego głowę, ramiona, dłonie, machając skrzydłami szybko, powoli... I żyły jakoś tak kolorowo. I jakoś tak bardzo tkliwie. Kiedy znowu otworzyłem oczy, te jakby zapiaszczone powieki, byłem znowu w Nowosybirsku, albo w Omsku. Gdzieś tam. Tam. W Błagowieszczeńsku, albo w Komsomolsku nad Amurem. Gdzieś tam. Albo nigdzie. Skądś tam szedłem. Skądś tam płynąłem cały w popiele dawnego czasu. W klaksonach samochodów. W zgrzytaniach tramwajów… Szedłem chodnikiem w dziurawym płaszczu w czasie jesiennego deszczu. Albo w samej tylko koszuli podczas upalnego lata. Dokądś. Dokądś… Dokądś… Szedłem chodnikiem pod oceanem błękitnego nieba. I w tym niebie białe żagle obłoków. Płynęły. I wciąż płyną. I w tym niebie słońce ogromne. Ogromniejące z każdą chwilą falą światła mijającą na złotych kopułach soboru. W prześwitach szeleszczących liści, w szybach, w źrenicach przechodniów... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-21)
-
1
-
-
To było, gdzieś tu. Tak daleko mi do ciebie. To było, gdzieś… Nie wiem. Nie pamiętam już. Jakieś reminiscencje przechodzą przede mną (przeze mnie?) Jakieś widma o zatartych kształtach. O konturach miękkich jak wata. To płynie i znika. Przepływa w swojej potędze bez trudu. To dla nich żaden mozół, kiedy unoszą się tak nad kamienną posadzką, bądź dębową klepką ułożoną w jodłę, po której stąpali za życia matka i ojciec. A więc unoszą się w tym pokoju pustym. W tym przedpokoju z drewnianym wieszakiem. I wiszącą na nim papierową torbą, i szpicrutą po ojcu. Zakurzoną pozostałością dawnego życia. Lecą daleko, ku największym ostępom samotności. I będą tak lecieć, dopóki czas będzie trwać u zarania. I będą trwać w tych swoich halucynogennych majakach. W tych przepływach na strunach powietrza, co czynią wiatr i deszcz w westchnieniach zmierzchu. W tym szumie płynącym z gwiazd od tysiącleci trwam. I ty też trwasz, choć o tym nie wiesz. Trwasz w ciągłych powtórzeniach. W kaskadach wirującego kurzu, w mżących smugach zachodzącego słońca. Lecisz na skrzydłach wysoko. Jak ptak, co się wspina ku niebu w powolnym prologu pędu. Jesteś tam. I żyjesz. Albowiem żyjesz w jakiejś iluminacji przedsennych podszeptów. Głosów idących z otchłani czasu. * Matka przychodzi do mnie, stając przede mną w jakieś takiej pozie strudzonego podróżnika. Przynosi coś. Wykłada. Przestawia… I mówi coś do mnie (nie do mnie?) A więc ktoś z pewnością jeszcze tutaj jest. Kto? Nie wiem. Nie widzę nikogo poza mną. Nie rozróżniam jej słów. Nie wyodrębniam ich z piskliwego szumu tła. Ze szmeru umykającego czasu. Umykającego dla mnie. Nie dla niej. A więc nie byłem świadom tych słów. Albowiem nie byłem. Ponieważ wędrowaliśmy w milczeniu przez jakiś park, podczas pewnego popołudnia gorącego lata. Wędrowaliśmy alejkami pociętymi cieniami gałęzi i z kleksami słonecznych prześwitów. Lecz była to tylko wyrafinowana iluzja snu, bo tak naprawdę staliśmy wciąż na wprost siebie. W tej jarzącej się aureoli skończonego dla matki czasu. Stała tak nieruchomo, mimo pędu szalejących wokół wirów. Uderzających o skały fal. Skąd tutaj nagle morze? Ocean cały? Nie wiem. Albowiem to tylko wytwór błądzącej wyobraźni. I ten błękit skurczył się do małego punktu i rozdwoił, by stać się błękitem jej oczu. Albo wiszącego nade mną nieba. W każdym razie, kiedy stałem tak przed nią, oparłem się nagle o pustkę. Która objęła mnie ramionami chłodnej przestrzeni. I wiedziałem, że stała się nicość, kiedy wpadłem do jej wnętrza, gdyż zamiast szyi mojej matki objąłem smukłą szyję szklanej butelki. Taką lśniącą w słońcu. Mieniącą się łzami. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-14)
-
-
Trzeba wezwać pogotowie! On już umarł, choć jeszcze żyje. On żyje! Wcale nie umarł, tylko dech mu zaparło. Ratujmy truchło. Rozsypujące się truchło. Spopielone resztki. Szybko, szybko! 36-letni Luis Slotin* jest unicestwiany prze Niszczyciela Światów! Te jego wymiotne odruchy. Te spazmy agonii. Te drgawki i skowyty uwięzionego przez śmierć. Przez promieniowanie jonizujące. Przez niebieskawą poświatę wniebowzięcia. Został pożarty, ale nie do końca. Nie poddaje się umizgom kostuchy, próbującej porwać go na bal przebierańców. On ma tam grać maszkarę. Opuchniętą kreaturę stąpającą po nuklearnym pyle. Uwaga! Uwaga! Potrzebny lekarz! Uwaga! Potrzebny pilnie lekarz! Czy jest tu lekarz?! Pan Luis niedomaga. Już wypluwa życie. Choć już dawno go wypluł, a dokładnie 30 maja 1946 roku. Ale trzeba go ratować! Te zwłoki. Te strzępy nie wiadomo czego oblazłe przez wszy i wielkie muchy, które na odwłokach mają wzorki upodobnione do trupich główek. A więc latają wokół te trupie główki. Albo bardziej cała chmara trupich główek bzycząca do leżącej nieruchomo obrzydliwości, która niepostrzeżenie przybrała formę nieśmiertelnego tworu. Który rozpełza przy ziemi z cichym szmerem wiecznego wzrostu. Luis podważał śrubokrętem kulę z plutonu Pu-239 w Los Alamos National Laboratory. Wszędzie wokół. W oknach. W donicach. Kwiaty wyrastały (wyrastają?) w zapachu lekarstw. Albo bardziej w kwaśnej destrukcji nuklearnego rozszczepienia. Wszystko pokrył już kurz czasu. Dawno przebytych epok i lat. Wśród wielkiego zmęczenia przeszłości. Cząsteczki. Rozpędzone neutrony toczą wciąż niekończącą się bitwę w niewidzialnych strefach opuszczenia. W jakiejś nocnej luminescencji. W wewnętrznych jarzeniach przedmiotów. W gęstym od kurzu powietrzu. Ścieżki prowadzą nie tędy, lecz krętymi korytarzami betonowych katakumb, w które wryło się odległe konanie umarłych. I tak oto Luis przedziera się przez ściany z powietrza a za nim idzie jego cień śmiertelny. Ów cień nie daje mu zapomnieć o dawnym życiu. Jego myśli. Szepty. Coś wciąż liczy. Tworzy matematyczne wzory. Mnoży i dzieli. Wyciąga z czegoś pierwiastki. Wstawia w nawias. Wyciąga przed nawias. Iloczyn. Iloraz. Całka. Liczby urojone. Cały ciąg Fibonacciego. Całą symfonię matematyczno-fizycznego konspektu. Zygzakiem biegnie przez wyobraźnię. Pokonuje kolejne poziomy skośnymi skokami, jakby szachowego konia. Dwa kroki do przodu i jeden w bok. Dwa do przodu. Jeden w bok. I tak bez przerwy. I tak w nieskończoność. Lecz jest cicho. Wciąż cicho. W powietrzu gęstym od zapomnienia roją się puszyste pleśnie, które tłumią kroki, westchnienia i szepty. Pleśnie i pajęczyny. Nowotworowe guzy. Pył i gruz. Rozbite szkło. Powyrywane zewsząd przewody, kable. Żeliwne rury z wiszącymi kawałkami skóry z siwą sierścią kozła. Drewniane obudowy radiol. Popękane kineskopy. Zimne okulary mikroskopów… W górę. W dół. I po schodach. Prosto długim korytarzem. I w lewo. Potem w prawo. Potem znowu prosto. Aż do końca. Po minięciu wielkiej auli idzie dalej. I wciąż dalej. Aż po kres. Idzie ciężko i powoli, przytłoczony ciśnieniem gwiazd. Ale idzie wytrwale poprzez senną korekturę zdarzeń. Cały kalejdoskop zwidów i majaków. I nie wiadomo czy idzie im naprzeciw, czy tylko wywołuje je z nicości. I tam, za tymi drzwiami. I tam znika w ścianie. Skrywa się w świecie bez wymiarów niezapisaną myślą. )Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-11) *) Luis Slotin – kanadyjski fizyk i chemik uczestniczący w Projekcie Manhattan. Zmarł w wyniku silnego napromieniowania, którego doznał w czasie wypadku w Los Alamos National Laboratory, 21 maja 1946 roku, podczas eksperymentu z podkrytyczną masą plutonu w kształcie kuli o wadze ok 6 kg. Została ona nazwana przez pracowników laboratorium Demon Core (diabelski rdzeń)