Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 497
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. 1 Kwiaty mówią i szepczą o tobie. Kiedy o wieczorze, o zmierzchu tak rzeczywistym jak ten cień drzewa, co przerasta mnie w tym słońcu, w liliowej poświacie nadciągającej powoli nocy. A więc stałem w tym blasku idącym od okna. W tej poświacie . W tej tajemnicy czasu. W tej rozmytej substancji czasu. Albowiem to światło. To światło… Albowiem w nim nie ma żadnej rzeczywistej granicy między tym i tamtym. Między dokonanym a niedokonanym. Między przeszłością a przyszłością, nie wyłączając teraźniejszości. Między dniem a nocą. Między pamięcią a zapomnieniem… Przede mną, wokół mnie parada wspomnień. Potem przychodzą następne a poprzednie wchodzą przezroczystym wymiarem w niewidzialność… Ale tylko na chwilę, bądź na chwilę… Wiesz, byłem tutaj i tam. Byłem znowu. I jestem. Powracam wciąż w to samo miejsce. Niezmienione przez te wszystkie lata. Trwające wiecznie. Wiesz, otwierają się przede mną obrotowe drzwi z powietrza, kiedy idę łąką czerwoną, szerokim polem usłanym żółtą wegetacją, piaszczystą ścieżką w tej gorącej godzinie lata, w tej dusznej godzinie. W chmurze pyłu mijającego mnie piaskowego diabła… I kiedy wiatr. I ten wiatr. I białe żagle obłoków na niebie. I cienie sunące wolno w dal. Mijam cudowne w zbożu rozkłoszenie słońca, co prześwituje niteczkami ostrymi jak igła, strzeliste topole. Trzeszczące cicho, rozchwiane… I znowu wiatr wokół skroni, rozczesujący włosy czyjąś niewidzialną dłonią, tak jak wtedy, kiedy rozczesywałem twoje. I kiedy dzień był nasz, był nasz sen i kiedy było jeszcze wtedy nasze serce. W bzach rozchodziły się harce słowików. Rozchodzą. Ich śpiewy. Nawoływania... Pamiętasz? Pamiętasz, prawda? I szepty nasze. I słowa ukryte w westchnieniach, słowa proszące o jeszcze… Choć nie było tam wtedy nas, bo tak naprawdę byliśmy gdzie indziej. Świat przemijał, przechodził obok jak przechodnie bez twarzy mijają zatopionego w myślach włóczykija. Który nie zważa na nich. Tak jak nie zważa się na wiatr o zapachu deszczu, co rozwiewa poły dziurawej marynarki. Chyba tu przerwę na chwilę pisanie, bo zrobiło się jakoś tkliwie i sennie… Bo widzisz, nie było nas i znowu jesteśmy. Nie było nas przez te wszystkie lata osamotnienia. 2 Chodź do mnie. Przyjdź. Wchodzę właśnie w przestwór bez wyrazu. W jakąś otchłań, stając się niejako jakimś mistycznym eksploratorem przepaści, który próbuję uchwycić istotę i sedno. Nieuchwytne piękno rozmytej nicości. Ocieram się tutaj o wszystko i o nic. Ta otchłań jest taka zimna. Pełno tu niczego. I pełno niczego. Kiedy dotykam ścian pustego domu. W szparach, w pęknięciach, między deskami deszcz. Krople skapują z wysoka, ściekają. Ściekają strugi. W oknie otwartym szeroko, w polu dalekim. A więc w oknie otwartym szeroko na oścież, w dalekim widzeniu pustki. Pod lasem snuje się polem flotylla mgieł. A więc to już jesień, mimo że było dopiero lato. Idę wzdłuż kamiennego muru pełnego mchu i wilgoci. Trę otwartą dłonią po tych płaszczyznach, po tych spojeniach z wykruszonym tynkiem, próbując odszyfrować daktyloskopię niewidzialnych dotknięć nawarstwionych przez lata. Idę, podążam. Zawadzam rozkrwawionymi palcami o wystające gwoździe, zardzewiałe pręty. Jednak nie czuję bólu. No, może odrobinę, lecz zagłuszoną wspomnieniem o tobie. I tam szliśmy, pamiętam, do tych drzew rozłożystych. Do tych konarów rozczochranych dębów, kasztanów. Do tych splątań korzeni. Do tego chłodu, co pędzi wartkim nurtem strumienia. Wdychaliśmy zapach żywicy i soli, wtapiając się w drzewostany i krzewy. W klaszczące liście. W szepty rozmaitych zamglonych duchów. W ich opowieści. W dzieje tajemne. W korzenie… Spadła mi na kartkę kropla. Druga. Trzecia… Upiłem za wiele, zachłysnąwszy się, muszę odkaszlnąć kilka razy. Od szlochu. Od jakiegoś nagłego wzruszenia, które przewierca mnie na wylot. Wpadło nie tam, gdzie trzeba… Moment. Chwila. Zaraz dojdę do siebie. Twarz mi spąsowiała. Łzy zaszkliły szczypiące oczy… 3 Rozczuliła mnie maleńka iskra dźwięku usłyszanego w przelocie, czegoś nieokreślonego, gdzieś między snem a jawą. I nie wiem czy śniłem wtedy o tobie, być może. Nie pamiętam, ponieważ spojrzałem w okno zaraz po przebudzeniu. Świt jaśniał i mienił się w złączeniu i z osobna. Drzewa szeptały, nawoływały. Coś długo mówiły i przestać nie mogły. I po chwili powróciły urywki obrazu. A więc w dalekiej odległości dom jakiś opleciony dzikim winem. Okna zabite deskami. I coraz bliżej. I jeszcze w wielkim zbliżeniu popękana faktura tynku widziana wyraźnie jak powierzchnia dłoni, zagięcia i spirale papilarnych linii. Jakiś wernisaż, wystawa dzieł wielkich malarzy. Sztuka nowoczesna. Abstrakcja. Nowe formy wyrazu. Między krzakami bzu, za sztachetami malwy jakieś gliniane formy, spalone słońcem popękane twarze. Rzeźby. Popiersia. Dzieła jakieś nieznane, zapomniane, niczyje. Przechodzące od figuracji, poprzez wielobarwny fowizm, aż do całkowitego zagubienia tematu w maksymalnym uproszczeniu form suprematyzmu. Po pokryte jedynie podkładem płótna. A dalej, tylko stosy porzuconych blejtramów, spomiędzy których wyrastają korzenie, sztywne gałęzie chwastów. Stosy składowane byle jak i byle gdzie. Jakby to były jakieś złogi braku koncepcji i myśli. Głowa opada mi na blat stołu. Na dnie pustej butelki mienią się kryształy kosmicznego pyłu. Gwiazdy płoną. Wirują ociężale spirale galaktyk... 4 Przed lustrem stojącego trema jakaś kobieta z nieobecnym wyrazem twarzy rozczesuje swoje długie włosy. Rozczesuje je wolno i z jakimś dogłębnym namysłem. Nie wiadomo, kiedy odeszło leżące na podłodze martwe dziecko, ale chyba dawno temu, ponieważ posiniało już i skurczyło się w sobie, stając się przez to o wiele mniejsze. Szeroki rękaw nocnej koszuli porusza się nieustannie w tę i z powrotem, jakby w tym mechanicznym odruchu głaskania ukryta była ta cała matczyna miłość, lecz i pogodzenie. Nie ma już nas. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-06-15)
  2. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  3. @Gosława ...
  4. Arsis

    Ambientalnie

  5. 1 Powiedz mi. Mów! Jest tutaj. Przesuwa się po brzegach książek cień czyjejś dłoni. Twojej? Mojej? Po starym regale. W słońcu. W tym pokoju zimnym. W tej pustyni pełnej ziarenek kurzu, co płyną, co wirują i mżą na skraju miliardami bladych iskier. I w tej jaskrawej smudze idącej od otwartego na oścież okna. Spomiędzy drzew. W szeleszczących klaskaniach liści dębów, kasztanów.. W smukłej topoli, co się wywija strzałą ku niebu. I w tej szumiącej ciszą otchłani… Odwracam się, by spojrzeć za siebie. Kto tu idzie i stąpa po stopniach schodowej klatki? Kto ma przyjść, nie przychodząc wcale? A jednak idzie duch jakiś obojętny ze złotymi brwiami. Rozpalonymi w słońcu. Nagrzanymi. W tej smudze, w tym snopie pałającym w kaskadzie kobaltowego nieba. Ono płonie jak i płoną moje skronie od tej gorączki oczekiwania i pulsu bijącym szybko i mocno. Kto ma przyjść? Ktoś, kto majaczy o życiu. Kto tu idzie? Nie widzę. Nie dowidzę, ponieważ zamiast twarzy widzę plamę jaskrawą i bystrą. Gorejącą świetlistą kulę, jakby aureolę. I zamiast oczami omiata wszystko intensywnym blaskiem, aż do oślepienia! Idzie ktoś… Nie. Nikt nie idzie. Płynie. Unosi się, nie dotykając stopami ziemi. To tylko przywidzenie. Omam. Senna na jawie imaginacja. Niosą się stukoty i nikłe skrzypienia niedomkniętej w ogrodzie furtki. Od wiatru. W tym przeciągu nagłym, w którym toną jakieś nawoływania. Ptaków śpiewy. Świergoty… W zarośniętej dzikim winem oazie. owady brzęczą koło ust i skroni. Niewidzialne maleńkie istoty. Trzmiel zanurza się w kwiatach w złotej masce Agamemnona... W głośnikach radiowych. W wielkiej drewnianej radioli szepty i gwizdy. Roznoszą się w pustej otchłani domu. I roznoszą się czyjeś szepty. I te słowa powtarzane wciąż wkoło. Te same słowa… Jesteś tu jeszcze? 2 Wiesz, ja jestem, stoję tutaj i czekam. W kącie. Przy ścianie i regale z książkami. Pokryły mnie już pajęczyny. Te srebrne nitki. Szare teraz i brudne. Takie same, co falują pod sufitem od czyjegoś oddechu. Od czyjegoś westchnienia. Stoję ukrzyżowany. Przybity jak dębowa rzeźba z opuszczoną na piersi brodą. Za czyjeś grzechy. Za cudze. Za swoje… A jednak, ktoś tu idzie, choć to jakieś dalekie odgłosy. Wpatrują się we mnie marmurowe twarze. Nieruchome, ślepe. Obojętne. Czekające ze mną aż do śmierci. Twarze posągów z kamienia. Popiersia. Oczy ich. Ich zimne usta… Niedokończone dzieła albo skończone. Okryte folią. I wszystkie takie same. Wpatrzone we mnie albo obrócone bokiem. I wszystkie milczące jak tylko śmierć może milczeć zza grobu. Albo zapomnienie. Dzień i noc. I znowu dzień. I znowu słońce padające z ukosa. Od okna. Od okien. Od balkonu. Sunąca po ścianie słoneczna plama. Wędrująca. Pomarańczowa. Jaskrawa. Taka jak wtedy, kiedy oczekiwałem przybycia ojca. Jak wtedy, kiedy nie przyszedł, choć czekałem długo, trzymając w rękach gliniany dzbanuszek. Kurczowo. Jak wtedy, kiedy miałem lat kilkanaście. I czekałem jak niedorozwinięte dziecko z rozpoznanym spektrum autyzmu. Choć wtedy to się nazywało jakoś inaczej. Albo może było to coś innego. W każdym razie ojciec nie przyszedł. A czekałem długo aż do zaniknięcia słonecznej plamy na dębowej klepce, na ścianie. Na fornirze szafy. Na drzwiach obitych brązowym skajem. I wpatrywałem się w mosiężne klamki. Takie z zielonkawym nalotem. Z patyną zebraną przez te wszystkie lata oczekiwania. I te ciągłe powtórzenia. Te przedmioty ustawione równo pod kancik i koniecznie w tej samej kolejności. Zdjęcia wypadają mi z dłoni. Podnoszę. Oglądam raz jeszcze. Czarno-białe. Małe. Maleńkie. Robione takim aparatem starej daty, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. Choć nie, to tylko, mamidło, przywidzenie. Znowu to przywidzenie. Przecież tu się nic nie porusza. I nie ma prawa poruszyć! Poruszają się tylko same obrazy jak w fotoplastikonie. Przechodzą przed oczami powoli. Albo przeskakują takimi nieoczekiwanymi zrywami. A więc jest ktoś tu jeszcze. Patrzę. Wpatruję się dogłębnie. Lecz nie widzę nikogo poza samym sobą. Poza tym odbiciem w lustrze stojącego trema. I te usta blade. Kamienne usta. I te usta nie mogące wypowiedzieć słowa… Jesteś tu jeszcze? 3 Otwieram oczy. Zamykam. Oślepia mnie blask zachodzącego powoli słońca. Nadciąga zmierzch. Jestem tutaj. Gdzieś. W jakimś ustroniu nieznanym. Las na skraju mieni się szaro-niebieską kreską. Chyba tu kiedyś byłem. I jestem znowu. I jestem znów w tej trawie po kostki, w tych źdźbłach łaskoczących łyski. W tych ostrych chwastach kaleczących stopy. Jestem tu jeszcze. I znowu jestem. Chyba kiedyś tu byłem, tak! Pamiętam!. Powracam wciąż w to samo miejsce. Albo to mnie coś tu przywołuje, przywraca i stwarza od nowa. Jakbym rodził się na nowo, choć z pamięcią przeszłości. Byłem tu kiedyś. Byliśmy. Wiem, że pamiętasz. Pamiętasz, prawda? Dlaczego milczysz? Dlaczego nie wypowiesz słowa? Twoje blade usta. Doskonale nieruchome i zakryte woalką absolutnego milczenia. Twoje niewidzące oczy. Twoja twarz marmurowa. Wyciosana. Twarz kamienna. Niemalże doskonale biała. Odbijająca słońce. W błyszczącym odlewie jarzy się liliowa poświata. Kiedyś tu szliśmy. Chyba szliśmy. Szliśmy skrajem łąki wśród fioletów, żółci, czerwieni… I kiedy szliśmy, a szliśmy wolno, wiatr nas omiatał swoim przejrzystym powiewem. I kiedy tak szliśmy, to wtedy twoje włosy omiotły mnie raz, drugi, trzeci… Twoje włosy, kiedy byliśmy bliżej niż grubość kartki papieru, źdźbła trawy. I kiedy tak idę teraz o wieczorze, idziemy, rani mnie wciąż wspomnieniem dotyk twojej dłoni. I pamiętam obraz twarzy, tej twarzy uśmiechniętej, co się wymiguje nadal żarłocznej nicości. Żyje wciąż we mnie. Żyje. Żyjesz. Żyjemy… W zaroślach teraz duszno i parno. Jak wtedy, kiedy w malinowym chruśniaku… Biją mnie po twarzy liście, łodygi, gałęzie... Wiotkie, sztywne i miękkie.. Przedzieram się. Idę, wlokąc swoje ciało całe w bliznach. Podnoszę z ziemi porzucony kamień. Raczej kamyk mały. Bije od niego taka głucha obcość aż w uszach dzwoni. I cisza szumi szerokim w polu wiatrem… Spójrz! Na piaszczystej ścieżce, na drodze kołyszące cienie. Rozedrgane. Prześwity mnożą się i nikną w tym skwarze, w tej gorącej godzinie dusznego lata. Jesteś tu jeszcze? (Włodzimierz Zastawniak, 2025-06-03)
  6. Arsis

    Ambientalnie

  7. Arsis

    Ambientalnie

  8. Arsis

    Płytoteka

    Album „Emergency on Planet Earth”, ukazał się 1993 roku. To pierwszy studyjny album brytyjskiej formacji Jamiroquai. Grupa proponuje żywiołową mieszankę fanku i acid-jazzu z bogatą sekcją instr. dętych z didgeridoo, instrumentem australijskich Aborygenów, na czele. Pełno tu miejskiego powietrza. Powietrza brudnego. Pełnego spalin, kanałowych wyziewów, ulicznego ruchu (nowojorskich autobusów, taksówek?) przechadzających się typów w różnokolorowych dresach, wytartych dżinsach i z wielkimi magnetofonami na ramionach… Lata 70., 80. XX wieku. Dzieci-kwiaty, hippisi… Brudne nowojorskie (londyńskie) kluby, podejrzane speluny, ulice, place. Zakamarki, zaułki przepojone wonią marihuany… Grupie przewodzi gość w niebanalnym nakryciu głowy. Takim śmiesznym, jakby jamajskim kapeluszu. Jego głos to pierwszy, rozpoznawalny znak zespołu. Nie można go pomylić z nikim innym. To Jason Luís Cheetham, a właściwie Jay Kay. Mimo że grupa wypracowała swój własny styl, zagospodarowała stosunkowo wąską muzyczną niszę, to robią to w sposób mistrzowski, niebanalny, nietuzinkowy… Skład grupy uzupełniają: Jay Kay – wokal, produkcja, Vannessa Simon – drugi wokal, Stuart Zender – gitara basowa, Andrew Levy – gitara basowa, Gavin Dodds – gitara, Glenn Nightingale – gitara, Simon Bartholomew – gitara, Toby Smith – instr. klawiszowe, Mike Smith saksofon, flet, Gary Barnacle – saksofon, John Thirkell – trąbka, flugelhorn, Richard Edwards – puzon, Wallis Buchanan – didgeridoo, Nick van Gelder – instr. perkusyjne, Kofi Kari Kari – instr. perkusyjne, Maurizio Ravalico – instr. perkusyjne, The Reggae Philharmonic Strings
  9. @Somalija dobry wieczór albo dzień dobry, albo... jedno i drugie...
  10. Albowiem dotykając… Wiesz, piszę w świetle idącym od gwiazd. W drżących rozpryskach iskier. W powietrzu piszę słowa spokojne jak niebo, jak noc. W zapachu jaśminów. W woni słodkawej i tkliwej. W przestworzu ogromnej melancholii. W tej otchłannej zmysłowości, co mnie okrywa szalem utkanym na drutach matki będącej w niebie. Jakby to był jej prezydent i błogosławieństwo na pierwszy krok naszej wspólnej drogi. To od księżyca. To wszystko płynące od niego. Albowiem omiata srebrnymi brwiami pustkę ogrodu, ścieżki niknące w dali. I przemyka chyłkiem, rozsuwając gałęzie cichym szmerem wiatru. To od księżyca. To od niego miłość się niesie jak echo. Wszystko zbyt długo dławiłem w gardle, nie mogąc z siebie wykrztusić słowa. I szedłem od drzewa do drzewa. Od krzewu jaśminu do róż nabiegłych krwią, czerwonych jak spragnione usta. Twoje? Moje? … nasze… … choć na razie w tej samotni niczyje… I widzę twoje włosy. Rozfalowane. I czuję na skroniach twoje dłonie… Na jawie? We śnie? Nie wiem. Ale wiem, że tęsknię, kochanie. Omiatasz mnie w noc każdą tym spojrzeniem, wzrokiem zastygłych oczu. I omiatasz mnie podwójnie, potrójnie snem skrzydlatym jak nigdy dotąd. I bardziej. I jeszcze.. I kiedy ulatujemy w przestwór, złączeni, mijamy wierzby kulejące, co się podpierają na zgrubiałych sękach. I topole strzeliste, i dęby, kasztany… Dużo tego. Tak bardzo wiele… I pamiętam, że w dłoń moją weszłaś ciepło jak lato. To było wtedy. A teraz? Zamykam cię w sobie tak jak zamyka się kwiat drżący w powiewie. I byłaś we mnie. I jesteś... (Włodzimierz Zastawniak, 2025-05-13)
  11. Arsis

    Ambientalnie

  12. Arsis

    Płytoteka

    Wspomnienie dzieciństwa, młodości. Czegoś, co już dawno przeszło. Zapadło się w nicość. Stało się jedynie duchową aurą. To taka kontemplacja z duchami, ze swoimi własnymi bytami, które przechadzają się szkolnymi korytarzami po podłodze ułożonej w dębową klepkę o nikłej woni woskowej, zwietrzałej pasty. Uchylone drzwi do poszczególnych klas. Porzucone sprzęty, pomoce naukowe, szklane gabloty z eksponatami. Okryte zakurzoną folią zapomniane artefakty. Na tablicach pościerane częściowo nakreślone białą kredą matematyczno-fizyczne wzory, wykresy, fragmenty zdań… Na pożółkłych plakatach szkice, portrety wielkich bohaterów, uczonych… Co to takiego? Portugalczycy nazywają to „Saudade”, czyli nostalgia za utraconą przeszłością. Samotna kontemplacja przemijania, rozkładu. Postępującej nieubłaganie entropii wszechświata, wszelkiego czasu… Smutek i melancholia spada na słuchacza od pierwszych nut, od pierwszych dźwięków, od pierwszych fraz takim szumiącym, perlistym deszczem… - kroplami łez. Niby nic nowego. Przecież Bowness i Wilson przyzwyczaili nas do tego. Wypracowali swój własny, niepowtarzalny styl upajającej aż do szpiku kości tęsknoty za czymś nieosiągalnym, nieuchwytnym. Ot kolejna płyta duetu No-Man, od której wprost bije żal i ból. I ten głos Bownessa… Niby to samo, a jednak nie to samo. Jednak to coś więcej. Mnóstwo tu powietrza i przestrzeni. I szumu upływającego czasu... Nie ma tu natarczywych bitów i schizofrenicznych gitarowych wtrąceń. Nie ma tu szalonego pędu ku nie wiadomo czemu. Rozpędzonej lokomotywy wystukującej jednostajny, transowy rytm. Ta płyta to esencja smutku. Cóż można więcej powiedzieć? „Schooliard Ghost”, to album z 2008 roku. I chyba będący opus magnum duetu. Zwieńczeniem, koroną. Przynajmniej jak do tej pory. Może wymyślą coś jeszcze większego? To będzie trudne, niesamowicie trudne, wręcz niemożliwe, ponieważ poprzeczka jest tutaj ustawiona niezwykle wysoko. Chociaż… W nagraniu płyty udział wzięli: Tim Bowness – wokal, Steven Wilson – instrumentarium, drugi wokal, Bruce Kaphan – gitara, Marianne De Chastelaine – skrzypce, Theo Travis – saksofon sopranowy, flet, Fabrice Lefebvre - yangqin, Colin Edwin – bas akustyczny, Pete Morgan - gitara basowa, Pat Mastelotto – instr. perkusyjne, Gavin Harrison – instr. perkusyjne, Rick Edwards – instr. perkusyjne, Andy Booker – instr. perkusyjne, Peter Chilvers – sample, Dave Stewart - aranżacja smyczkowa, Londyńska Orkiestra Sesyjna
  13. Arsis

    Płytoteka

    Album „Together We’re Stranger”, ukazał się w 2003 roku. To album, który albo się pokocha albo znienawidzi. To muzyka trudna w odbiorze. Jednakże jeśli się ktoś do niej przekona to dozna wyciszenia i ukojenia. Tak naprawdę to ten album jest symfoniczną, oniryczną pięknością. Cała energia została poświęcona na tworzenie głębi klimatu oraz na powolne instrumentalne, transcendentalne aspekty. Jednakże trzeba dodać, że potrzeba nieco czasu na docenienie tego albumu. Bo to jest mimo wszystko płyta trudna, wymagająca skupienia oraz dodania czegoś od siebie. Ta płyta oczekuje od słuchacza pełnej interakcji a nie tylko biernego oczekiwania na muzyczne cuda. Z tą płytą trzeba współpracować. Potrzebuje ona od słuchacza umysłowego (emocjonalnego) wysiłku. Pełno w niej melancholii, smutku, zadumy. Ambientalnego minimalizmu. Może nie każdemu to się będzie podobało. Ale jak się ją odkryje i zrozumie, to wynagrodzi ona ze zdwojoną siłą nasze oczekiwania. Muzyka na tej płycie jest tajemnicą tak, jak tajemnicą jest jej okładka. Jakaś głębia. Wieczorny mrok. Zimowa otchłań zaśnieżonego pola? Na horyzoncie nikłe światła jakiejś dalekiej egzystencji, dalekiego życia… Na albumie tym wystąpili: Tom Bowness – wokal, Steven Wilson – instrumentarium, drugi wokal, produkcja, Michael Bearpark – gitara, Stephen Bennett - organy, Ben Castle – klarnet, flet, Roger Eno – harmonia, Peter Chilvers – gitara basowa, David Picking – instr. perkusyjne, trąbka.
  14. Arsis

    Płytoteka

    Po 6 latach oczekiwania ukazuje się kolejny album brytyjskiego duetu No-Man. Rok 2001, nowe tysiąclecie i od razu objawienie. Album „Returning Jesus”, w przeciwieństwie do swoich poprzedników jest niemalże pozbawiony bitów. To bardziej zbiór ambientowych, minimalistycznych ballad. Czy to źle? Ależ w żadnym razie! Na tej płycie widać albo raczej słychać twórcze poszukiwania. Pełno tu balladowego smutku z dodatkiem łagodnych elementów jazzu autorstwa znakomitego Theo Travisa, brytyjskiego saksofonisty, współpracującego min. z takimi formacjami jak Gong, Porcupine Tree czy Soft Machine, i Iana Carra, szkockiego trębacza, lidera grupy Nucleus, wykonującej muzykę fusion, rock psychodeliczny i funk. Łyżka dziegciu jest taka, że być może wokal Bownessa jest tutaj nieco jednostajny i monotonny (Bowness to wokalista bardzo charakterystyczny. Można go uwielbiać albo nienawidzić za swoistą manierę śpiewania), niemniej to właśnie Bowness nadaje płycie niezwykłą atmosferę i klimat. Coś w tym jest. To są bardziej pejzaże, obrazy malowane dźwiękami. Bowness, jak nikt inny, potrafi je malować swoim niepowtarzalnym, choć nieco monotonnym głosem. W nagraniu płyty udział wzięli: Tim Bowness – wokal, Steven Wilson – instrumentarium, kompozycje, produkcja, Ben Christophers - gitara akustyczna, David Kosten – syntezatory, Ian Carr – trąbka, Ian Dixon – trąbka, skrzydłówka, Theo Travis – saksofon, flet, Colin Edwin (Porcupine Tree) – gitara basowa, Steven Jansen – inst. perkusyjne, Rick Edwards - perkusja.
  15. Arsis

    Płytoteka

    Album „Wild Opera”, duetu No-Man, ukazał się w 1996 roku. To płyta niezwykle profesjonalna. Różniąca się od znakomitej acz stonowanej i spokojniejszej poprzedniczki „Flowermouth”, z 1994 roku. „Wild Opera”, jest przepełniona niesamowitymi efektami psychotycznych, niemalże transowych rytmów perkusyjnych z powplatanymi tu i ówdzie fragmentami saksofonowego jazzu Mela Collinsa. Fragmenty te są mocno niepokojące, na granicy schizoidalnego, można rzec schizofrenicznego szaleństwa. Ale to również płynący rozmarzony groove z elementami electro-jazzu. W sumie to taki trochę paranoidalny miszmasz dla niespokojnej duszy. Taka dzika dżungla (opera) z nieokiełznaną muzyczną roślinnością. Z muzycznymi pasażami rozplecionymi na pięciolinii niczym falujące na wietrze liany… Na albumie tym wystąpili: Tim Bowness – wokal. Steven Wilson – instrumentarium, drugi wokal, Natalie Box – skrzypce, Mel Collins – sample, saksofon tenorowy, Richard Barbieri – instr. klawiszowe, sample, Robert Fripp – gitara, Ian Carr – trąbka. Po prostu trzeba posłuchać.
  16. Arsis

    Płytoteka

    Płyta „Flowermouth”, duetu No-Man z 1994 roku, to wydawnictwo o niebo lepsze od poprzedniego. O ile album „Loveblows & Lovecries”, był swojego rodzaju przedpolem, eksperymentem, to „Flowermouth” jest propozycją już przemyślaną pod każdym względem. Owszem, na pierwszym planie występuje mocny rytm, ale to już jest coś innego, nie tylko bezmyślne stukanie sampli. Ta płyta zawiera w sobie rocka progresywnego z domieszką dream-popu, ambientalnego minimalizmu i jazzu. Skład wykonawców jest dużo większy i iście gwiazdorski. Bo poza Bownessem i Wilsonem w nagraniu uczestniczyli min: Robert Fripp (lider King Crimson) – gitara, Mel Collins – saksofon tenorowy, flet, Ian Carr - trąbka, Ben Coleman – skrzypce, Richard Barbieri (Porcupine Tree, Japan, Jansen Barbieri Karn, Rain Tree Crow) – instr. klawiszowe, Lisa Gerrard (Dead Can Dance) – wokal, Silas Maitland - gitara basowa, Chris Maitland (Porcupine Tree, Kino, Blackfield) – instr. perkusyjne, Steve Jansen (Japan, Rain Tree Crow, Jansen Barbieri Karn, Nine Horses) – oprogramowanie perkusyjne. Efekt musi być i jest piorunujący!
  17. Arsis

    Płytoteka

    To wydawnictwo to coś z innej beczki, albowiem nie samym neo-progiem człowiek żyje. No-Man to brytyjski duet założony w 1987 roku przez wokalistę Tima Bownessa i multiinstrumentalistę, kompozytora, producenta, lidera formacji Porcupine Tree, Stevena Wilsona. Duet proponuje mieszankę stylistyczną z pogranicza art-rocka, trip-hopu, dream-popu i ambientu. Charakterystyczna minimalistyczna maniera śpiewu wokalisty nie każdemu może przypaść do gustu, ponieważ to taki trochę szept połączony z pewną formą melodeklamacji. Album Loveblows & Lovecries z 1993 roku to oparty na solidnym rytmie techno-pop. Nie jest to może najlepsza płyta duetu, ale to dopiero początek drogi tej znakomitej formacji do naprawdę wybitnych płyt z późniejszego okresu ich działalności. Obok Tima Bownessa i Stevena Wilsona skład uzupełniają: Ben Coleman – skrzypce, Richard Felix – wiolonczela, Richard Barbieri (Japan, Rain Tree Crow, Porcupine Tree) - instr. klawiszowe, Mick Karn (Japan) – gitara basowa oraz Steven Jansen (Japan, Rain Tree Crow, Nine Horses) – perkusja, oprogramowanie perkusyjne.
  18. Arsis

    Płytoteka

    "The Road To Now”, to płyta z 2022 roku, której głównym kompozytorem, aranżerem i koordynatorem projektu jest włoski multiinstrumentalista oraz producent muzyczny Saro Cosentino. Ta płyta to esencja smutku i nostalgii. Ten smutek oddają niesamowicie pięknie zaproszeni do nagrania płyty goście, tacy jak: Tim Bowness (No-Man) czy wokalista i filar legendarnej formacji Van der Graaf Generator – Peter Hammill. Obaj dysponują głosami jedynymi w swoim rodzaju. Można ich za nie pokochać albo znienawidzić. Lecz nie można przejść obok nich obojętnie. To płyta o przemijaniu. O końcu drogi jaką jest życie. Wszystko ma swój kres. Choć czasami ten kres przychodzi zdecydowanie za wcześnie. Nic nie możemy na to poradzić. W nagraniu udział wzięli: Saro Cosentino – instrumentarium, produkcja, Tim Bowness – wokal, Peter Hammill – wokal, Karen Eden – wokal, Gavin Harrison (Porcupine Tree) – instr. perkusyjne, David Rhodes (The David Rhodes Band) – gitara, Trey Gunn (King Crimson, The Robert Fripp String Quintet, The Trey Gunn Band) - gitara, Nicola Alesini (Roedelius Capanni Alesini) – saksofon, Radim Knapp (Žáha) – trąbka, Dorota Barová – skrzypce.
  19. @Somalija chyba dawno nie było piosenki. to piosenka podwójnie, potrójnie przeprosinowa...
  20. Męczą mnie poszczególne edycje twarzy. Z boku. Z boku. En face… Pożółkłe plakaty. Światło wiszącej lampy. Żyrandol roztacza mdławą poświatę. Białawą poświatę jarzeniówek. Klosze. Klosze. Abażury… Ja, tutaj. Ja, tam… A ty? Mnogość pomieszczeń. Pokoi. Labirynty. Schody. Korytarze pełne drewnianych skrzyń, tekturowych pudel… Mijam je. One mijają mnie. Porozrzucane przedmioty. Stosy gazet, papierów. Jakieś rulony. Zwoje nie wiadomo czego. Na ścianach portrety ojca, matki. Mojej matki? Mojego ojca? Portrety królów… Fotosy, zdjęcia. Reklamowe szyldy. Afisze wielkich bohaterów... Podążam spiralą w dół. W górę? Schody. Stopnie. Szczeble. Poręcze… Olśniony nocą. Rześki nocą. Zatopiony w stukotach i trzaskach. W chrzęstach miażdżonego stopami szkła. W chrzęstach szarego gruzu...Coś niosę w dłoni. Mnę jakąś kopertę, pożółkłą kopertę niewysłanego listu. Cień się kolebie po ścianie. Po suficie. Po klepce podłogi… * Widziałam go po raz ostatni w 1949 roku. Patrzyłam przez okno swojego pokoju. Szedł zaśnieżoną ścieżką. Brzeziną. Opodal sanatorium. Szedł powoli. Wysoki i szeroki w ramionach. Taki, jakim go widziałam wtedy, wieczorem, kiedy szliśmy ścieżką między brzozami… Teraz szedł w poprzecieranym palcie. Takim szarym. Zniszczonym. Takim samym jak wtedy. Widzę go. Patrzę na niego. W oddali. I widzę jak zwalnia kroku, trzymając się za swoje chore serce. Wiem, że ma chore serce. Mówił mi o tym. Po chwili wyjmuje z kieszeni płaszcza fiolkę z nitrogliceryną. Wsuwa sobie pod język,… Stoi chwilę, nabiera powietrza… Rusza wolno… Tak bardzo wolno. Ociężale. Po chwili znika za drzewem w smugach zachodzącego, styczniowego słońca. Ostatni raz., kiedy go widzę. Chcę krzyknąć. Wrzasnąć „Wróć!”… -- Nie krzyczę. Nie mam na tyle odwagi. Nie mam siły. Nie wraca, nie. Przepada w pomroce dziejów, mój. Mój jedyny… Nie zobaczę go już nigdy, mimo że był jeszcze na wyciągnięcie ręki, był tuż… Nie czytam do końca. Książka wypada mi z dłoni, w której Julia szuka swojego męża Aloszy. Wspomina go, schodząc pod wodę. Zanurzając się. Nie, nie w sensie dosłownym, lecz metafizycznym. Immersyjnym. Nie znajduje. Zapadł się pod ziemię przeszło dekadę temu, gdzieś w odmętach lodowego piekła dalekiej Syberii. Albo jeszcze gdzie indziej… Bez prawa do korespondencji… Ktoś jej powiedział, że to ”bez prawa do korespondencji”, to była niemalże od razu kula w łeb. Enkawudziści prowadzili długim korytarzem więzienia na Łubiance, i nagle, bez ostrzeżenia, krótkie w potylicę… -- pach! Ale ona czekała. Czekała, choć bez jakiejkolwiek nadziei. W tym czasie jego truchło zdążyło już sczeznąć. Rozsypać się w proch. Jesteś tu jeszcze? Idę powoli. Mijam drzewo. Jedno, drugie... Trzecie… Mijam kolejne świerki, sosny… Białe czapy spadają głucho z gałęzi. W wilgotnym powietrzu. W odwilży. W rychłym przedwiośniu. Z sopli ściekają ciurkiem krople wody. Mienią się w nich atomy pomarańczowego słońca. Migoczą… W oddali, w małym zagajniku ptak jakiś śpiewa. Jaki to ptak? Zimą? Teraz? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ale śpiewa. Śpiewa wytrwale aż dreszcz przechodzi przez moje ciało. Wzruszam czubkiem buta kałużę. Marszczy się w niej liliowe niebo. Rozchodzi promienistymi kręgami… Coraz bardziej… * I szepty wszelakie wszeptały się w ściany. Teraz to one szepczą… Szumią ściany, podłogi i drzewa. Krzesła porozstawiane w nieładzie. Puste, zakurzone, pokryte skorupami wosku z dopalających się świec. Piszę. Piszę, wiesz? Słyszysz stukanie maszyny? To takie niedzisiejsze. Staromodne. To takie dawno przeszłe. Kartka za kartką spada na podłogę. Jest cała usiana garściami zmiętych, niepotrzebnych słów. Kolejna kartka. Kolejna… Kolejna… Noc mnie otula swoim chłodnym szalem. Więc i ja otulam. Otulam się nią. Obejmuję ramionami bezwład i ciszę, apatię, pustą przestrzeń, kiedy ona… Na ścianach cienie rozedrgane od czyjegoś oddechu. Mojego? Być może. Wiatr wpada przez okna otwarte szeroko na oścież, na rozłożyste konary. Między nimi -- duchy, obojętne widma. Płyną szlakiem obłoków po niebie usianym rojem gwiazd. Duchy obojętne, płynące donikąd. Nie wiadomo po co. Jesteś tu jeszcze? Jeśli poszłaś, to nawet nie wiem o tym, ponieważ milczysz. Ponieważ zagłusza cię szept ze ścian, sufitu, podłogi… Nie wiem. Nie słyszę bicia twojego serca. Jedynie moje bije jeszcze i jeszcze.. Jedynie moje… Na stole leżący talerz z okruchami czerstwego chleba. Szklanka mieni się na krawędzi w potoku światła, co spływa srebrną smugą z wysoka. Z księżyca patrzącego smętnie, tak jak ja patrzę na swoje własne odbicie cienia. Poza mną. Nade mną. Wszędzie. Jakby skrzydła ciem. Puszystych. Miękkich... Patrz! Spójrz! Ja do ciebie mówię. Twoje milczenie rozsadza mi czaszkę piskliwym szumem gorączki. Twój kształt cienisty miota się w kącie przyćmionego nocą pokoju. Twoje jestestwo przybyłe nie wiadomo skąd. I dokąd idące. Więc nazwę to ciszą, szumem wodospadu, którego rwący nurt przenika betonową strukturę czasu. Tu i tam zacieki, plamy. Wilgotna mozaika opuszczenia. Brunatna akwarela bagien, mokradeł i trzęsawisk. Lecz oto błysk niespodziewany idzie od okna. Srebrna smuga pada pod moje stopy, rozlewając się jaskrawą plamą. Na podłodze, na dębowej klepce. Na klepki ułożone w podwójną, w potrójną jodłę… Na sęki niektóre i plamy. Na jakieś poprzecierane mielizny. Od kroków. Od stąpania w tę i z powrotem. Od pocierania stopami, twarzą, brzuchem w nagłych napadach drgawkowych. Przez kogo? Być może przeze mnie, wyrwanego ze snu. Wyciągniętym przez długie ręce księżyca, kiedy patrzył na mnie wzrokiem pełnym trwogi. Podczas, gdy ja, konałem jeszcze w potrójnej ekstazie sennego koszmaru. Kto tu jest? Kto wskazuje na mnie palcem? Podchodzi do mnie z wyciągniętą dłonią i wyprostowanym wskazującym palcem. Mierzy we mnie niczym rewolwerowiec. Ale nie strzela, tylko uderza nim w talerz pełny jakichś trocin, rozsypując je wokół. I uderza w blat stołu, w spodek po filiżance. Kto tu jest? Kto? Zaciskam powieki. * Kiedy je otwieram razi mnie słońce. Zasłaniam oczy dłonią. Przesłaniam. Przez palce przeciskają się niteczki blasku. Leżę pod stołem ze skrwawioną wargą. Nie! To nie moja warga i nie ja! To ktoś inny leży za mnie. I patrzy moimi oczami w bezwład, w apatię. W kurz płynący w potoku światła. W te wzruszone obłoki szarego pyłu. To ktoś inny patrzy i leży. I czuje za mnie. Pamiętam, że ojciec tu kiedyś chodził. Po tej podłodze. Po tych klepkach. Chodził ze skórzaną teczką i w brązowym, sztruksowym garniturze. Albo w takim popielatym z czarną poszetką w butonierce. Albo w szarych spodniach i w marynarce w drobną, czarno-białą pepitkę. Szedł do pracy. Do biura. Potem wracał nagrzany słońcem w przeciwsłonecznych okularach. Z siatką pełną pachnących bułek i serkami fromage. Potem, raz pewien, poszedł ku wyjściu. I tak jak zwykle zamknął za sobą drzwi mieszkania. I poszedł. Zszedł do grobu. Zszedł schodami prosto pod odsuniętą płytę z tandetnego lastryko. Zgnił już. Rozsypał się w pył. Być może jego czaszka leży na wznak albo leży bokiem i patrzy się tymi czarnymi, pełnymi ziemi oczodołami. I patrzy tak w nie wiadomo, co. Spogląda obojętnie i sennie. Jak ktoś, komu dech zaparło na wieki. Na stole stoi Pennypacker, Sour Bourbon Mash Whiskey. 2 letnia. Napijesz się? Masz, pij. No czemu nie pijesz? Ja, piję to, co mój ojciec nie dopił. Ja dopijam za niego. Jego ustami. Tak jakby jego… Masz, naleję ci. Nie chcesz?. Ojciec już nie pije. Nie musi. Więc wznoszę szklankę wysoko, tak wysoko na ile mogę. I która lśni w promieniach słońca. Która mieni się drobniutkimi brylantami. I piję za niego, robiąc za mistrza ceremonii. I mówię coś. Przemawiam. Lecz, często gubię wątek. Zaczynam więc od początku albo od końca. Albo… Zaraz. Zaraz. Co miałem jeszcze zrobić? Zapomniałem. Umknęło mi w rozfalowanym umyśle. W tych rozkołysanych, morskich falach. Ale wznoszę kielich wysoko. Raz jeszcze. Jeszcze raz, jedyny. Za jego bezwład i nicość. Za jego beznadziejność i ciszę. Za jego pozlepiane czarną ziemią oczodoły… Za niego… (Włodzimierz Zastawniak, 2025-04-21)
  21. Arsis

    Ambientalnie

×
×
  • Dodaj nową pozycję...