-
Postów
4 475 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
@Somalija chyba dawno nie było piosenki. to piosenka podwójnie, potrójnie przeprosinowa...
- 36 odpowiedzi
-
- ewolucjonizm
- historia naturalna
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Męczą mnie poszczególne edycje twarzy. Z boku. Z boku. En face… Pożółkłe plakaty. Światło wiszącej lampy. Żyrandol roztacza mdławą poświatę. Białawą poświatę jarzeniówek. Klosze. Klosze. Abażury… Ja, tutaj. Ja, tam… A ty? Mnogość pomieszczeń. Pokoi. Labirynty. Schody. Korytarze pełne drewnianych skrzyń, tekturowych pudel… Mijam je. One mijają mnie. Porozrzucane przedmioty. Stosy gazet, papierów. Jakieś rulony. Zwoje nie wiadomo czego. Na ścianach portrety ojca, matki. Mojej matki? Mojego ojca? Portrety królów… Fotosy, zdjęcia. Reklamowe szyldy. Afisze wielkich bohaterów... Podążam spiralą w dół. W górę? Schody. Stopnie. Szczeble. Poręcze… Olśniony nocą. Rześki nocą. Zatopiony w stukotach i trzaskach. W chrzęstach miażdżonego stopami szkła. W chrzęstach szarego gruzu...Coś niosę w dłoni. Mnę jakąś kopertę, pożółkłą kopertę niewysłanego listu. Cień się kolebie po ścianie. Po suficie. Po klepce podłogi… * Widziałam go po raz ostatni w 1949 roku. Patrzyłam przez okno swojego pokoju. Szedł zaśnieżoną ścieżką. Brzeziną. Opodal sanatorium. Szedł powoli. Wysoki i szeroki w ramionach. Taki, jakim go widziałam wtedy, wieczorem, kiedy szliśmy ścieżką między brzozami… Teraz szedł w poprzecieranym palcie. Takim szarym. Zniszczonym. Takim samym jak wtedy. Widzę go. Patrzę na niego. W oddali. I widzę jak zwalnia kroku, trzymając się za swoje chore serce. Wiem, że ma chore serce. Mówił mi o tym. Po chwili wyjmuje z kieszeni płaszcza fiolkę z nitrogliceryną. Wsuwa sobie pod język,… Stoi chwilę, nabiera powietrza… Rusza wolno… Tak bardzo wolno. Ociężale. Po chwili znika za drzewem w smugach zachodzącego, styczniowego słońca. Ostatni raz., kiedy go widzę. Chcę krzyknąć. Wrzasnąć „Wróć!”… -- Nie krzyczę. Nie mam na tyle odwagi. Nie mam siły. Nie wraca, nie. Przepada w pomroce dziejów, mój. Mój jedyny… Nie zobaczę go już nigdy, mimo że był jeszcze na wyciągnięcie ręki, był tuż… Nie czytam do końca. Książka wypada mi z dłoni, w której Julia szuka swojego męża Aloszy. Wspomina go, schodząc pod wodę. Zanurzając się. Nie, nie w sensie dosłownym, lecz metafizycznym. Immersyjnym. Nie znajduje. Zapadł się pod ziemię przeszło dekadę temu, gdzieś w odmętach lodowego piekła dalekiej Syberii. Albo jeszcze gdzie indziej… Bez prawa do korespondencji… Ktoś jej powiedział, że to ”bez prawa do korespondencji”, to była niemalże od razu kula w łeb. Enkawudziści prowadzili długim korytarzem więzienia na Łubiance, i nagle, bez ostrzeżenia, krótkie w potylicę… -- pach! Ale ona czekała. Czekała, choć bez jakiejkolwiek nadziei. W tym czasie jego truchło zdążyło już sczeznąć. Rozsypać się w proch. Jesteś tu jeszcze? Idę powoli. Mijam drzewo. Jedno, drugie... Trzecie… Mijam kolejne świerki, sosny… Białe czapy spadają głucho z gałęzi. W wilgotnym powietrzu. W odwilży. W rychłym przedwiośniu. Z sopli ściekają ciurkiem krople wody. Mienią się w nich atomy pomarańczowego słońca. Migoczą… W oddali, w małym zagajniku ptak jakiś śpiewa. Jaki to ptak? Zimą? Teraz? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ale śpiewa. Śpiewa wytrwale aż dreszcz przechodzi przez moje ciało. Wzruszam czubkiem buta kałużę. Marszczy się w niej liliowe niebo. Rozchodzi promienistymi kręgami… Coraz bardziej… * I szepty wszelakie wszeptały się w ściany. Teraz to one szepczą… Szumią ściany, podłogi i drzewa. Krzesła porozstawiane w nieładzie. Puste, zakurzone, pokryte skorupami wosku z dopalających się świec. Piszę. Piszę, wiesz? Słyszysz stukanie maszyny? To takie niedzisiejsze. Staromodne. To takie dawno przeszłe. Kartka za kartką spada na podłogę. Jest cała usiana garściami zmiętych, niepotrzebnych słów. Kolejna kartka. Kolejna… Kolejna… Noc mnie otula swoim chłodnym szalem. Więc i ja otulam. Otulam się nią. Obejmuję ramionami bezwład i ciszę, apatię, pustą przestrzeń, kiedy ona… Na ścianach cienie rozedrgane od czyjegoś oddechu. Mojego? Być może. Wiatr wpada przez okna otwarte szeroko na oścież, na rozłożyste konary. Między nimi -- duchy, obojętne widma. Płyną szlakiem obłoków po niebie usianym rojem gwiazd. Duchy obojętne, płynące donikąd. Nie wiadomo po co. Jesteś tu jeszcze? Jeśli poszłaś, to nawet nie wiem o tym, ponieważ milczysz. Ponieważ zagłusza cię szept ze ścian, sufitu, podłogi… Nie wiem. Nie słyszę bicia twojego serca. Jedynie moje bije jeszcze i jeszcze.. Jedynie moje… Na stole leżący talerz z okruchami czerstwego chleba. Szklanka mieni się na krawędzi w potoku światła, co spływa srebrną smugą z wysoka. Z księżyca patrzącego smętnie, tak jak ja patrzę na swoje własne odbicie cienia. Poza mną. Nade mną. Wszędzie. Jakby skrzydła ciem. Puszystych. Miękkich... Patrz! Spójrz! Ja do ciebie mówię. Twoje milczenie rozsadza mi czaszkę piskliwym szumem gorączki. Twój kształt cienisty miota się w kącie przyćmionego nocą pokoju. Twoje jestestwo przybyłe nie wiadomo skąd. I dokąd idące. Więc nazwę to ciszą, szumem wodospadu, którego rwący nurt przenika betonową strukturę czasu. Tu i tam zacieki, plamy. Wilgotna mozaika opuszczenia. Brunatna akwarela bagien, mokradeł i trzęsawisk. Lecz oto błysk niespodziewany idzie od okna. Srebrna smuga pada pod moje stopy, rozlewając się jaskrawą plamą. Na podłodze, na dębowej klepce. Na klepki ułożone w podwójną, w potrójną jodłę… Na sęki niektóre i plamy. Na jakieś poprzecierane mielizny. Od kroków. Od stąpania w tę i z powrotem. Od pocierania stopami, twarzą, brzuchem w nagłych napadach drgawkowych. Przez kogo? Być może przeze mnie, wyrwanego ze snu. Wyciągniętym przez długie ręce księżyca, kiedy patrzył na mnie wzrokiem pełnym trwogi. Podczas, gdy ja, konałem jeszcze w potrójnej ekstazie sennego koszmaru. Kto tu jest? Kto wskazuje na mnie palcem? Podchodzi do mnie z wyciągniętą dłonią i wyprostowanym wskazującym palcem. Mierzy we mnie niczym rewolwerowiec. Ale nie strzela, tylko uderza nim w talerz pełny jakichś trocin, rozsypując je wokół. I uderza w blat stołu, w spodek po filiżance. Kto tu jest? Kto? Zaciskam powieki. * Kiedy je otwieram razi mnie słońce. Zasłaniam oczy dłonią. Przesłaniam. Przez palce przeciskają się niteczki blasku. Leżę pod stołem ze skrwawioną wargą. Nie! To nie moja warga i nie ja! To ktoś inny leży za mnie. I patrzy moimi oczami w bezwład, w apatię. W kurz płynący w potoku światła. W te wzruszone obłoki szarego pyłu. To ktoś inny patrzy i leży. I czuje za mnie. Pamiętam, że ojciec tu kiedyś chodził. Po tej podłodze. Po tych klepkach. Chodził ze skórzaną teczką i w brązowym, sztruksowym garniturze. Albo w takim popielatym z czarną poszetką w butonierce. Albo w szarych spodniach i w marynarce w drobną, czarno-białą pepitkę. Szedł do pracy. Do biura. Potem wracał nagrzany słońcem w przeciwsłonecznych okularach. Z siatką pełną pachnących bułek i serkami fromage. Potem, raz pewien, poszedł ku wyjściu. I tak jak zwykle zamknął za sobą drzwi mieszkania. I poszedł. Zszedł do grobu. Zszedł schodami prosto pod odsuniętą płytę z tandetnego lastryko. Zgnił już. Rozsypał się w pył. Być może jego czaszka leży na wznak albo leży bokiem i patrzy się tymi czarnymi, pełnymi ziemi oczodołami. I patrzy tak w nie wiadomo, co. Spogląda obojętnie i sennie. Jak ktoś, komu dech zaparło na wieki. Na stole stoi Pennypacker, Sour Bourbon Mash Whiskey. 2 letnia. Napijesz się? Masz, pij. No czemu nie pijesz? Ja, piję to, co mój ojciec nie dopił. Ja dopijam za niego. Jego ustami. Tak jakby jego… Masz, naleję ci. Nie chcesz?. Ojciec już nie pije. Nie musi. Więc wznoszę szklankę wysoko, tak wysoko na ile mogę. I która lśni w promieniach słońca. Która mieni się drobniutkimi brylantami. I piję za niego, robiąc za mistrza ceremonii. I mówię coś. Przemawiam. Lecz, często gubię wątek. Zaczynam więc od początku albo od końca. Albo… Zaraz. Zaraz. Co miałem jeszcze zrobić? Zapomniałem. Umknęło mi w rozfalowanym umyśle. W tych rozkołysanych, morskich falach. Ale wznoszę kielich wysoko. Raz jeszcze. Jeszcze raz, jedyny. Za jego bezwład i nicość. Za jego beznadziejność i ciszę. Za jego pozlepiane czarną ziemią oczodoły… Za niego… (Włodzimierz Zastawniak, 2025-04-21)
-
@Somalija tuż pod pasem Oriona znajduje się mgławica Koński Łeb... Znajduje się około 1200 lat świetlnych od ziemi...
- 36 odpowiedzi
-
1
-
- ewolucjonizm
- historia naturalna
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
@Somalija to patrz uważnie, może dojrzysz blask Stworzenia...
- 36 odpowiedzi
-
- ewolucjonizm
- historia naturalna
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
@Somalija niewykluczone, że betelgeza już eksplodowała, tylko światło eksplozji jeszcze nie dotarło do nas @Somalija jakby nie patrzeć to około 650 lat świetlnych od nas
- 36 odpowiedzi
-
- ewolucjonizm
- historia naturalna
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
@Somalija Ale wcześniej rozświetli się jak księżyc w pełni
- 36 odpowiedzi
-
- ewolucjonizm
- historia naturalna
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
@Somalija jednym z pomysłodawców złotych płyt na sondach Voyager 1 i 2 był Carl Sagan. czytałem jego powieść "Kontakt", to o kontakcie z obcą cywilizacją. a propos sond. one w skali kosmosu nie opuściły jeszcze tak naprawdę naszego podwórka. nie doleciały jeszcze do Obłoku Oorta,czyli resztek dysku protoplanetrnego, który jest umowną granicą grawitacyjną naszego ukł słonecznego. albo bardziej naszego słońca. za jakieś 25 tysięcy lat przebrną dopiero jeden rok świetlny...
- 36 odpowiedzi
-
- ewolucjonizm
- historia naturalna
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Czekam. Stoję w smudze słońca. Na podłodze. Na lśniącej podłodze. Na dębowej klepce pościeranej od tysięcy kroków w tę i z powrotem. Od kroków szurających, ulotnych. Od kroków. Moich? Od kroków dawno przeszłych. Zaprzepaszczonych w odmętach minionych epok i lat. Całych dekad… To tutaj. Albo i tam. Coś skrzypnęło. Zatrzeszczało w drewnie szafy, stojącego trema… To tutaj albo nigdzie… To musi być, gdzieś tutaj… Nasłuchuję. Węszę jak pies, starając się wyłuskać w płynącym powoli kurzu najmniejszą cząsteczkę twojego zapachu. Stoisz razem ze mną. Niema. Stoisz obok, zwrócona do mnie profilem swojej jasnej, niemalże białej twarzy. Albo trochę z tyłu. I mimo że czasami jesteś blisko, bądź dalej, bądź jeszcze w różnych ode mnie oddaleniach, zdajesz się istnieć wyłącznie w takich jakichś przeskokach nieruchomej figury, co się przemieszcza zrywami po szachownicy. I zawsze jesteś do mnie zwrócona bokiem. Nigdy przodem. Widzę tylko twój bok. Policzek. Ucho. Nos... I jesteś zimna jak posąg martwy, jak rzeźba wykuta z marmuru. Jesteś w sukience. Chyba w sukience. Może to coś innego. Nie wiem. Albo w spodniach i w powyciąganym wełnianym swetrze. Takim zwykłym. Zwyczajnym. Kiedy zamykam oczy, widzę ciebie. Otwieram -- widzę… Jesteś wciąż obok. Jak ten cień co przerasta mnie pod wieczór. Jesteś tu w ciszy. W szumie. W piskliwym szumie idącym od okna. Od drzew…. Stoję rzem z tobą. Stoimy… -- w milczeniu. W tym okrutnym milczeniu rzeczy. W tym pustym domu martwym jak omszony głaz. W pulsującym szumie płynącej w żyłach krwi, który rozsadza uszy jednostajnym, rwącym wodospadem postępującej entropii. Spójrz na mnie! Choć raz! Spójrz! Proszę… Twoja nieruchomość przytłacza mnie niczym górski, szary masyw. Milczenie odbija się od ścian, kiedy wpatruję się w połysk padający od okna. Bez ruchu. Bez najmniejszego poruszenia. Naśladując ciebie, zapadam w letarg. W jakieś katatoniczne otępienie. Będąc na jawie? We śnie? Od słońca. To idzie od słońca w tej całej rześkiej jaskrawości. Od słońca chylącego się powoli za koniuszki drzew. Za chwiejące się nerwowo gałęzie, gałązki. Za dęby. Klony. Za strzeliste topole. Za nagie korony. To wszystko od słońca chylącego się ku śmierci. Ku lodowatej otchłani nocy. W porywach wiatru. W zimnych porywach… -- obłoki – prące, gdzieś do przodu, niczym poszarpane łachmany. Podążające bez celu. Bez niczego W pokoju. W przedpokoju. Na szafce leżące w nieładzie stare przedmioty matki. Jakieś korale, łańcuszki… Na szafce broszka, guziki, jedna spinka do mankietu koszuli ojca… Zdają się jarzyć jakimś wewnętrznym blaskiem, mżyć tymi szarymi pikselami białego szumu... Na tym drewnie połyskuje słoneczna plama. Pada pod kątem. Migocze. Przesuwa się. Nieruchomieje na profilu twojej twarzy. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-04-08)
-
Aktor, piosenkarz...
-
Spójrz! To wszystko z księżyca. To się mieni. Srebrne brylanty wirują wokół, w rozpryskach niezliczonych iskier. To wszystko od księżyca. Ta cisza. Taka cisza. Prostokąt kładzie się na podłodze. Świetlisty. Srebrny.. Nie jeden. Wiele... To już tak późno? Kiedy ten czas przeminął? Od okna cień idzie strzelisty. Drzewa. Gałęzi… Przechodzi przeze mnie. podmuchem lekkim. Powiewem. Jakby tchnieniem obojętnego ducha ze srebrnymi rzęsami. To od okna. Od okna rozwartego na oścież. To musi być od okna… Od okna idzie szelest ulicy, liści topoli… A więc to już lato. Albo wczesna jesień… Kładę się na lastrykowym parapecie, wdychając zapach ogrodowych zakwitnień. Gdzieś tutaj i tam kwiaty w donicach. W grzędach. W wilgotnych grudach ziemi, w których moja umarła matka. Mój ojciec... Na wyciągniecie ręki gałązka. Wiotka. Ruchliwa. Sięgam jej koniuszkiem palca. Muska mnie. Odwzajemnia dotyk wrażliwy. Czy ty mnie… Wiesz… Nic nie wiesz. Ale ja wiem… Choć przecież musisz wiedzieć, mimo że idziemy w tej ciszy niemi. Idziemy we śnie. Bo tylko we śnie jeszcze iść możemy. I każdy szczegół widzę przeraźliwie jasno pod tym księżycem wielkim, co ma zadumane lico. Zasmucone. Czy ty mnie jeszcze… Piskliwy szum rozsadza czaszkę. Zaciskam szczypiące powieki. Otwieram… Wstrząsa mną dreszcz gorączki, gdy słyszę słowiki. Ptaki inne. I inne jeszcze… Cień gałęzi porusza się. Chwieje. Jakby cień czyjejś dłoni wyciągniętej w przestwór zapomnienia. W tym półmroku nocy. W tej esencji sennej wszystko zdaje się coś mówić, szeptać. Nie wiadomo czy to ptaki mówią czy kwiaty… Cienie otaczają mnie. Nikną. W oknie szeroko otwartym twarz się odsłania spod woalki obłoku. Księżyca? Nie wiem. Twarz podobna do ciebie. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-30)
-
Najnowsza, debiutancka płyta norweskiego zespołu Toy Weather, to takie dziwadełko, płyta nieoczywista. Ale... wciąga...
-
Pójdźmy tam albo gdzie indziej. Idziemy wciąż. Albo nie idziemy. Może to tylko fala światła mijająca. Nas. Albo nie nas. Idziemy w milczeniu. I w milczeniu tym niemi. Chodź, pójdźmy tam, bądź nigdzie. Idziemy w noc. Wiesz, tutaj jest tak cicho. I cicho jest jeszcze bardziej, kiedy krok za krokiem podążamy w dal. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Wiem, że nie słuchasz. Więc słucham sam siebie. I mówię wciąż. Do siebie mówię tak, jak tylko szept może płynąć tęsknotą. Wiesz, cicho tutaj jest i sennie. Albowiem jest… Idziemy. Idę ścieżką. Ulicą, która lśni po niedawnym deszczu. I w której odbijają się neony miasta. Reflektory samotnych latarni. W oknach czai się mrok. Poza nami nikt. Kapiące z rynien krople. Na twarz umalowaną. Na błazeńską twarz. Rozpryskujące się krople. Rozmazane usta. Pod dolną powieką łza… Idę powoli, licząc po drodze kocie łby. Choć liczę je jakoś tak nie po kolei. Albo i po kolei. Lecz jakie to ma teraz znaczenie. Scalam się z cieniami w zaułkach. W bocznych alejkach donikąd... Czy ty mnie w ogóle… Już nic. Nie ważne. Było. Minęło… Choć to: „minęło”, jakoś tak odchodzi z ociąganiem i… odejść nie może. I tak jakby przeczy mijaniu. Obraz twojej twarzy się zagęszcza. Tak sam w sobie. I dla siebie tylko. W ziarnach kroplistych. W smugach. W kryształowych odbiciach rozbitych na miliardy iskier… Przede mną wyrasta drzewo pocięte w koronie pomarańczowym niebem. Takim niebem płonącym ciszą… (Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-28)
-
Nareszcie jest! Najnowsza płyta mistrzów neo-proga...
-
Najnowsza płyta (wydana pod koniec 2024 roku) neo-progowej supergrupy Frost*, założonej przez Jema Giodfreya i członków takich zespołów jak: Arena, Kino, Jadis czy IQ
-
Chodziłem alejkami pełnymi złomu, powyginanych prętów. Stelaży od starych szpitalnych łóżek. W alejkach tych wijące się kable, chrzęszczące pod stopami rozbite szkło. Gruz. W półmroku kątów kopce nie wiadomo czego. Jakieś pryzmy z minionych lat. Coś, co spadało. I spada nadal. Opada. Osiada czarną sadzą. Wysoko pod sufitem migające światła. Obskurne. Brzęczące szeregi podłużnych jarzeniówek. W mdłej bieli, w żółtawej, zatłuszczonej. Brudnej. Pełnej pajęczyn i kurzu rozległej hali… Wszystko tam. I wokół. W skrzyniach. Zakopane zbyt głęboko. Pod niezliczonymi warstwami kilogramowych złogów, co odkładały się i odkładają nadal. W zmiętoszonych kartonach przeterminowane odpady. Całe ich stosy. Stosy porzuconych szmat. Poszarpane... Wysypują się zewsząd. Zwisają z półek odnogi. Rękawy, mankiety, kołnierze… Suknie w szafach. Choć jedna leży osobno. Pozbawiona barwy. Wyblakła przez lata… Wszystko jakieś zdekompletowane i nie do pary. Zbierające niegdyś laury w modowych kręgach. Na łamach prospektów, fachowych żurnali. Zmieszane z reklamą pasty do zębów. Uśmiechniętymi twarzami. Szare mydło. Stalowe obręcze, dłuta, zębate koła, ciężarki podnoszone przez trzyletniego siłacza… W ciszy. W płynących powietrzem lśniących drobinkach gryzącego kurzu. W spadających nie wiadomo skąd ptasich piórach. Które powoli... Tak bardzo powoli... Które tak niesamowicie wolno... Gdzieś tutaj. I dalej... I jeszcze dalej… * Przez wysokie okna, co stają się nieomal smukłymi witrażami, przeciska się słońce. Kładzie się pomarańczową geometrią na podłodze, na ścianach... I taką zniekształconą dziwnie. Zdeformowaną. Odbitą od luster świetlistą frazą. Przesuwa się. Płynie w jakimś nieziemskim letargu o motylich skrzydłach. Lecz bez najmniejszego poruszenia. Bez jakiegokolwiek machnięcia. Choć załamują się na krawędziach przedmiotów z kamienia. Z drewna. Z tandetnej płyty. Z pilśniowej… Przepierzenia zawieszone na cienkich prętach. Naddarte. Jakby nadgryzione, ale nie szybko, tylko powoli. Z mozołem. Cierpliwie. Oglądam pęknięcia. Ciemne liszaje w kątach, w których miliony bakterii szemrzą w nieskończonym rozroście kolejnych pokoleń… Dopada mnie gorączka, rozsadzając uszy piskliwym szumem spadającego wodospadu. I głuche, tępe uderzenia jakiegoś hutniczego młota… I te uderzenia… Mój cichy chód. Kroki stawiane ostrożnie wśród trzaskań rozsychających się podłogowych desek. Moje ciche kroki. Moje kroki powolne. Kroki donikąd. Do niczego. Tu kiedyś szło życie. Konik na biegunach. Porzucony. Drewniany artefakt przeszłości. Znieruchomiały we śnie. W zapomnieniu. Z sękami popękanej sosny na długiej grzywie. W milczeniu odeszło stąd dzieciństwo, przeglądając się w kałużach na zewnątrz. Na drodze. Na ścieżce… Gdzieś tam, daleko. Coraz dalej. Aż do zniknięcia. Do rozmycia wszelkich szczegółów rozmiękczonego deszczem krajobrazu. I choć przewidziałem to wcześniej, zatraca się w powietrzu. Moje szalone proroctwo szeleści cieniami liści. Potrząsa nimi. Moje szalone proroctwo. Nie jedno. Lecz całe ich roje o poszarpanych brzegach… Jesteś tu jeszcze? Szukam. Wciąż szukam śladów. Zatarte w połowie. Starte. Zarośnięte liszajami pleśni. Zielone naloty na mosiężnych klamkach. Na rurach. Na ciągnących się donikąd rurach. Na tych rozgałęzieniach niknących w ścianach. I w kolejnych… W sufitach. W podłogach… Niknące w półmroku. W kurzu. Rury. Rury. Rozgałęzienia rur… Milczące. Choć wydaje się, że czasami coś w nich jęknie, stuknie… Puste wanny, całe łazienki, zlewy… W rdzawych nalotach kapiącej przez lata wody. Teraz milczące, skorodowane. Martwe… W pyle jakiejś skażonej aury, w słonecznych smugach padających z ukosa. A więc w tym pyle, w tych wirujących drobinkach kurzu twarze. Uśmiechnięte twarze patrzące z plakatów, z fotosów… Twarze umarłych. Patrzące z uśmiechem, tak jak patrzyły niegdyś za życia. Twarze. Całe szeregi twarzy. I te twarze spoglądają w całkowitej ciszy. Liczą każdy mój krok. Każde poruszenie. Wodzą za mną wzrokiem… Milczą. Milczą. I w tym całkowitym milczeniu majaczą o życiu. I w tej ciszy wiecznej. W tym śnie nieskończonym roją im się rozległe przestrzenie nieskończonego lata. I roją im się wizje jakie tylko mogą się objawiać całkowicie martwym. * Spójrz na mnie! Ja spoglądam w lodowatą noc. W nic… Znowu noc. Dopiero, co był dzień upalnego lata. A więc mógłbym spoglądać na ciebie. Pod sufitem roje ciem. Puszystych. Krążących niestrudzenie wokół lamp. Pełne milczenia wzniecają kurz szarymi skrzydłami. Łopoczą nimi miękko. W tej ciszy sennej. W tym majaku jakieś ręce. Ręce jakieś. Wyciągnięte, jakby spragnione objęć. Lecz martwe jak te kwiaty uschnięte w donicach. Jak te kruche patyki. Połamane… Ręce. Czyjeś ręce. I oczy. Te martwe oczy. Umarłe. Czyje to oczy? Mojej martwej już matki? Ręce? Dłonie? Pożółkłe plakaty. Kalendarze. Zwisające bezładnie. Pozrywane… Jesteś tu jeszcze? Ja jestem. Spójrz! -- Żadnej reakcji. Żadnego odzewu. Więc spoglądam sam w siebie. Albowiem już nie twoje oczy widzą, lecz jedynie moje. I moje dłonie czują. Moje ręce. Już nie twoje. Tylko moje. I już tylko moje…I moje usta szepczące. Wypowiadające niezrozumiałe frazy. W ciszy. Płyną stłumione słowa. Niezrozumiałe. Niespieszne. Słowa jakieś bez składu. Bez logiki. I sensu. Słowa idące ku górze. Wymykające się chyłkiem z okna. Przeciekające strumieniem czasu. Idące w cichy las. Szumiący w strategii zmysłów jakiejś niepojętej. Moje widzenie. Moje oczy widzące w zastępstwie twoich. I moje usta mówiące za twoje. Lecz, co to? Widzę! Dostrzegam cień twój płynący po ścianie. Mieniący się od blasku rozwartych szeroko okien. Próbuję go schwytać. Przyciągnąć do siebie. Zamknąć ramionami, lecz nic. Ta próba kontaktu kończy się fiaskiem. Wymyka mi się z dłoni grudami powietrza wzlatującymi w przestwór. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-23)
-
1
-
Najnowsza płyta krakowskiej grupy Millenium (z października 2024 roku), to neo-prog w najlepszym gatunku
-
@Somalija strach pomysleć ile tych km będzie w kwietniu, w maju, czy, o zgrozo! - w czerwcu/lipcu...
-
@Somalija czyli każdej nocy widzę cię na nieboskłonie? czyli to nie ISS, tylko latająca Aga?