-
Postów
4 532 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
-
Wiesz? Patrzę na twoją fotografię. W twoje oczy –- gwiazdy na nieboskłonie. W te migoczące kryształy źrenic. I tak mi jakoś, kiedy obrysowuję owal twojej twarzy. Albowiem jesteś w moich oczach czerwoną różą o zapachu jaśniejszym niż słońce. Tak oto kartkuję zakurzone stronice swojego życia. Coś pomiędzy wierszem a powieścią. Pełno tu tego. Skreślone w tym albo w innym języku (miłości) Oddane w estetyce zagadkowego symbolu. Emocjonalnych skojarzeń. Dużo tu tego. Tych zapisanych kartek. Wierszy... Tej całej gmatwaniny słów. Tej nieskończoności postrzegania świata. Srebrzą się na krawędziach zakurzone na półkach foliały Beksińskiego, Aleksandra Błoka… W pomarańczowej jutrzni, o świcie (w czerwcu, albo któregoś innego dnia gorącego lata) Patrzę na ciebie, moja jedyna. I gładzę dłonią twoją szyję. Całuję… Odchylasz głowę, zamykając powiekami niebo. Kiedy tu piszę. I śnię o tobie na jawie i we śnie. Wiesz? Dzisiaj jest wiatr w tym ogrodzie, co wydawał się już beznadziejnie cichy i pusty. Ale teraz śpiewa. Kołysze się ulotną chwilą anemonów. W półcieniu i w słońcu. W zmierzchającym dniu późnego lata. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-16)
-
@violetta zrzucają gołębie, synogarlice i inne kruki, wrony...
-
Wiesław Wałkuski, 1994 *** Wiesław Wałkuski, 1995 *** Wiesław Wałkuski, 1996 *** Wiesław Wałkuski, 1996 *** Wiesław Wałkuski, 1996
-
Wiesław Wałkuski, 1990 *** Wiesław Wałkuski, 1990 *** Wiesław Wałkuski, 1991 *** Wiesław Wałkuski, 1993 *** Wiesław Wakuski, 1994
-
Wychodząc w słońce światłością się staję
Arsis opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
W słońcu. W stepie. W dalekich echach nie wiadomo czego. Na tej równinie pod wielkim kloszem kobaltowego nieba… Jestem tutaj w tej udręce oczekiwania (na ciebie?) nie wiem. Być może. Kiedy wychodzę z bunkra. Kiedy się opieram o betonową ścianę łapię chciwie hausty skażonego powietrza… Powyginane żelazne pręty fundamentów. Rozdarte trzewia. W blokach betonu. Pomiędzy blokami… To się przekształca. Faluje na wietrze. Podarte łachmany. Zawieszone. Leżące obok. Wszędzie…Kiedy idę. Albo, kiedy nie idę. Kiedy się przeciskam rodnymi kanałami nuklearnej śmierci. Wychodzę w światło. W jaźń jaskrawszą od gwiazdy. Wyłaniam się. Wnikam w ciepło powietrza. I wyłaniam się w tym wyłanianiu do nie wiadomo czego. W nadziei wniebowstąpienia. Cały w świętości. Z ramionami rozwartymi szeroko, jak krzyż wynoszony w męce, przez kogoś przytłoczonego jego ciężarem. Przez kogoś, kogo już nie ma. Wyłaniam się w nieziemskiej infule, jarząc się na krawędziach. W rozbłyskach neutronów. Spopielony radiacją. Gdzieś z tyłu. W półmroku. W nocy podziemi. Trzask drzwi w ogromnym przeciągu. Metaliczne uderzenie. I jeszcze raz. I jeszcze… Takie ciągłe uderzenia kowalskim młotem. Skrzypienie zawiasów. Przeciągłe. Ciągnące się długą frazą… Kiedy mówię w gorączce. Kiedy śnię, śniąc dalej na jawie. Słyszę wołanie. Tam. W głębi niczego, gdzie bez powietrza w mur wrasta skrzydlata trwoga. Wśród okrzyków. Wśród niewyraźnych słów zdegradowanych milczeniem. A więc rozkładam szeroko ramiona, unosząc wysoko głowę. Jakbym szedł w rozstrzelanie przez cząsteczki blasku. Idę wolniej po gruzie, ciągnąc za sobą szatę asymetrycznego cienia. W odorze rozkładu. W cichym chrzęście rozbitego szkła. W zwojach splątanych kabli. Popękanych kineskopów. Wśród nowotworowych guzów naciekających ściany cichym szmerem nieskończonego wzrostu. Wśród pyłu. Rury znikające w głębi… Dziurawe. Pozrywane. Pogięte... Coraz więcej tu tego. Rozbłysków gamma. I całej menażerii zwidów nacierającej zamaszystym krokiem. Nacierającej na coś, co było kiedyś człowiekiem. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-14)-
1
-
Andrzej Adamiak
-
Moja składnia. Powiedz, jaka jest moja składnia? Wiem, co tu mówić, albowiem jest rozsypana na miliardy mżących okruchów. Kryształowych fragmentów nie wiadomo czego. Nie ma niczego. Nie ma niczego i nic. Nie ma… Jest tylko pył. Wirujące cząsteczki kurzu. Płonące w smudze słońca. W księżycu. W otchłannej studni nocy. A logika? No cóż. Powiadają, że stary księżyc rozsypuje się w gwiazdy. Pozostawiając po sobie lodowatą pustkę. Ale dlaczego akurat w gwiazdy? Bo one czasami spadają z wielkim krzykiem. Z wysoka. Na skrzydłach furkoczącego wiatru. On rodzi je od początku. Albo raczej one stwarzają się z niego. Z jego cielesności szarej i srebrnej. Doskonale milczącej. Coś dużo tu tego. Tej całej gmatwaniny. Tych zakrętów. Spiral. Kamiennych stopni w górę, w dół. Donikąd. Absolutnie… Jakichś balustrad. Stalowych kurtyn. Zasłon. Wejść. I wyjść. Zatrzaśniętych okien. Zatrzaśniętych drzwi… Czy ty mnie słuchasz? A więc spójrz. Oto moja dłoń ściskająca drewnianą poręcz schodów. Ściskająca ją aż do zbielenia kostek. Do skurczu cierpienia, aż do trzeszczenia stawów. Do jęku. Moja dłoń… Właśnie wbiła się w nią drzazga. Odłamany szpikulec drewna. Wszedł pod paznokieć. Ciemna kropla gęstej krwi spływa powoli. Skapuje na posadzkę… Ale zaraz przejdzie. Zaraz… Nie przechodzi. A może i przechodzi, tylko odkłada się w czasie… Jak echo… Za każdym ukłuciem coraz słabiej… I słabiej… Idę do ciebie. Wciąż idę. Powoli, ale konsekwentnie. Przybliżam się do tego absolutu wszechistnienia. Moja ręka. Twoja ręka. Idziemy razem. A więc idziemy we dwoje. Ty i ja. Idziemy tak, idąc raz jeszcze, mimo że w sennej korekturze zdarzeń. Idziemy we dwoje jak w jakimś kondukcie zapomnienia. Idziemy po latach rozłąki. Postarzeliśmy się. Twoje usta i włosy. Twoje oczy niewidzące. Martwe. Wodzące wkoło tym widzeniem dawno pomarłym. Omiatasz mętnym spojrzeniem rdzą przeżarte rzeczy. Przedmioty spróchniałe.... Idziemy, gdzieś. Dokądś. Moja, twoja ręka. Nasze kroki na kamieniu. Nasze stąpania w tej otchłani mroku. W tej świątyni absolutnego milczenia. I szepty jakieś. Zjawy, nie-zjawy. Szepty w mojej głowie. Szepty przeznaczone tylko dla mnie. Czyjeś westchnienia, oddechy. Czy ty mnie słuchasz? Ja idę obok. Idziemy razem. Idziemy tak bez logiki i bez jakiejkolwiek składni. Idziemy tak. Bez sensu i w nicość. Ale idziemy wytrwale. Wbrew wszelkiemu zrozumieniu. Wiesz, siedzę i piszę w tym ciągu pisania. W tym ciągu wyrażania nie wiadomo czego. Zagmatwanych myśli. A więc jestem tutaj. Czy ty jesteś? Spójrz, błądzę w samotności. Zatem podaj mi dłoń, którą mogę nazwać nieistnieniem, mroźną próżnią kosmosu. Od której i moja dłoń zamarza w bryłę lodu. A więc jesteśmy bryłami lodu. Pędem do nieskończoności. Do grobu. Zamykam oczy. Otwieram je w jakimś nagłym impulsie. W nagłym skowycie sennego widziadła. Otwieram je. Pozlepiane jeszcze powieki. Senne. Zapiaszczone. W szarości świtu. Ale to nic. To tylko nagła zmiana wystroju. Rozglądam się. Patrzę. Idą wciąż w nieskończoność. Idziemy. Idziemy razem. My i te istoty. Te mgielne opary. Dla nich nie ma granic. Nie ma niczego. Dla nich to żaden mozół. I otwierają swoje usta w ciszy. W tym niesłyszalnym monologu. W zagadkowych gestach rozmytych rąk nieostre twarze. Idą wciąż. Płyną. Na skrzydłach wiatru spływają miękkie wargi powietrza. Dotykają mnie i muskają. Całują. Więc i ja je całuję. Wszystkie po kolei. Jak tę pustą otchłań ciszy, w której olbrzymieją wyniosłe obrazy amorficznych urojeń. Całuję ją taką obcą. Taką odmienną. I taką… Jesteś tu jeszcze? Coś wciąż przerywa. Jakieś zakłócenia sygnału. Jakieś zniekształcone dźwięki. Jakieś dziwne dźwięki płynące, jakby z głośników źle nastrojonego radia. Udziwnione, elektroakustyczne… Wiesz, ja jestem. Byłem tutaj i będę. Otaczają mnie zewsząd napastliwe ściany. Napastliwe w swojej kamiennej nieruchomości i bezwzględnego milczenia. Te ściany. Te oto ściany. Te ściany z płatami odpadającej farby. Z ostrymi konturami jakichś niezbadanych lądów, które obrysowuję powolnym dotykiem. Czułym muśnięciem przedzieram się przez spleśniałe złogi śmierci. Przez te zimne obszary. Cały w brodach falujących pajęczyn. Ciągnąc za sobą całe ich firany… Otwieram oczy. Już bez podejrzeń i mistyfikacji. Choć jeszcze jakieś skłębione opary. Jakieś flotylle nie wiadomo czego… Płyną… Jakieś ostatnie widzenia niknące w ścianach... Choć jeszcze… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-12)
-
2
-
Wiesław Wałkuski, 1989 *** Wiesław Wałkuski, 1989 *** Wiesław Wałkuski, 1990 *** Wiesław Wałkuski, 1990