Łobuz
Wzeszedł dziobaty niebołaz,
srebro do okien nalewa,
i śpiewa jak mandragora,
jakby się z nieba chciał zerwać.
Mali wasale na dachach
wtórują głosem stuwąsym,
on w zamian na dno im wkłada
żar szmaragdowych gwiazd w oczy.
Tańcując nad drzew szpicami,
miejskim latarniom wymyśla,
że równać im się wciąż marzy
z nieziemskim światłem księżyca.
Z ust sfruwa chmurka jak oddech,
czy może wachlarz z ćmich skrzydeł,
domy otula uśpione,
w kołdrę ze wzorem w dym i mgłę.
A zabłąkany pijaczek,
holując stargany bukiet,
pogroził blademu najpierw,
i w twarz mu zawył ze smutkiem.