Ranking
- uwzględniając wszystkie działy
-
Wprowadź datę
-
Cały czas
8 Kwietnia 2017 - 12 Października 2025
-
Rok
13 Października 2024 - 12 Października 2025
-
Miesiąc
13 Września 2025 - 12 Października 2025
-
Tydzień
6 Października 2025 - 12 Października 2025
-
Dzisiaj
13 Października 2025 - 12 Października 2025
-
Wprowadź datę
01.07.2023 - 01.07.2023
-
Cały czas
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 01.07.2023 uwzględniając wszystkie działy
-
5 punktów
-
czasem myślałam że piszę za dużo lecz gdzież mi do choćby tysiąca wierszy napisać wiersz a namalować obraz to duża różnica czasowa i nakładu środków na szczęście znaczeniowo żadna a liczba? to tylko liczba5 punktów
-
system działa kamień w łapie rozbite okna zamieszki nie twierdzę ale miasta zamienią się w twierdze nie można bezkarnie bombardować eksterminować nieść niechcianą pomoc zburzyli ich domy obiecali raj przybyli podziękować jak to oni ze swoją wiarą ze swoimi braćmi system jak domino rozkłada bezradnie ręce a równość nie oznacza że wszystko trzeba zrównać z ziemią5 punktów
-
Coś mi zaiskrzyło znowu na synapsach, z lekka podrażniło nadszarpnięte nerwy. Scenariusz się rysuje jak na starych filmach, naiwnie straszących buntem naszych mebli. Rozmawiałem dzisiaj z salonowym stołem, któremu już wszczepiono moduł hipokryzji, zamiast się nakrywać, bredzi mi historie o tym co by, gdyby mieli go naziści. Chciałem go przekonać, że się nie powtórzy taki koszmar, który wtedy się wydarzył, ale on się uparł, że największym wrogiem dla człowieka bywa zawsze drugi człowiek.5 punktów
-
kiedyś wejdę w mroczny świat bez strachu i będę w nim cała jak teraz w twoich myślach choć za mgłą... gdy światło z daleka jeszcze majaczy rozpływam się w spojrzeniu tamtym głębokim z przodu - bez tarczy z bladym uśmiechem - który niewinnie na ustach nadal mi tańczy przez chwilę... jak kamień w ciemności - w mroku zamykam się bezwolnie ginę nic już... nic... nie odnajdziesz mnie4 punkty
-
Szkraby na plaży budują przy-stań beztroski azyl z radości sypkiej podbiegła Obca dodała garstkę nikt nie zapytał skąd tutaj przyszła Dziewczynki tworzą przyszłe widoczki rozbite szkiełka uśmiechów skrawki podeszła Szara wsunęła trawkę nikt nie wymagał modnej zabawki. Gdy spotkasz kiedyś zgubione dziecko gdzie życie płynie dni dawnych mgiełką nie pytaj z góry o wachlarz zalet do pary starczy że będzie tylko Dla młodszych czytelników link wyjaśniający na czym polegała zabawa w widoczki. https://pl.wikipedia.org/wiki/Widoczek3 punkty
-
Ty i ja Na sopockiej plaży Kochamy się A czas nie istnieje I tylko fale w morzu Chłodzą nasze ciała Niech ta bajka trwa I nie kończy się3 punkty
-
Z cyklu (prawie jak) haiku Góra mówi, nie wejdziesz Ja na to, Ty nie wejdziesz Słońce razi w oczy //Marcin z Frysztaka wilusz.org3 punkty
-
Zawiążę wstążkę Na moim przegubie Złe duchy odpędzę Może pecha zgubię Gdy nie pomagają stosowne modlitwy To tonący czasem Chwyta się i brzytwy Że los niełaskawy Często moja wina Lecz czemuż tak Gdzie winy tej leży Przyczyna Kto sercem rozumem Kto kroki kierował Do wyborów skłaniał W usta wkładał słowa To być może ten Przewrotny zły duch Dybuk co mnie zdybał Na rozstaju dróg Wielka tajemnica Czemu wszystko tracę Choć się bardzo staram To za wszystko płacę Często bardzo słono Ze sporą nawiązką Choć inni się rodzą Z niebieską podwiązką Tutaj muszę przerwać Bo już kumple w celi Każą gasić światło Jak zwykle przegięli3 punkty
-
*** Gdy się nadmiernie spalasz i rzadko robisz przerwy, to sprawdź czy w tym natłoku, nie czerpiesz już z rezerwy. *** Kiedy za sobą staniesz, to przestrzeń się zawęża, lecz łatwiej z tamtej strony zdjąć z własnych pleców ciężar. *** Niby mam spory zasób wiedzy, lata doświadczeń, wspomnień zwoje, a jednak znowu mówię - nie wiem, gdy na rozdrożu pytań stoję.3 punkty
-
To nie magia ani czary ich dokonuje To miłość swą potęgą cuda czyni Cuda które leczą bolące nas rany3 punkty
-
Z malarstwem jest tak samo sztuka to sztuka Dusza na talerzu A forma, gdzie do niej podchodzisz, zwierzu :) @iwonaroma Lubię wieczorem posłuchać co masz do powiedzenia :)3 punkty
-
Z cyklu 350 uniesień duszy Staranne wychowanie Wychowałem się przy drzewach akacji Wielkich, dostojnych, kłujących Kto mówi, że to zwykłe drzewo, nie ma racji Serce rośnie od samego dotknięcia Drzewa akacji wrastają w duszę człowieka Zapuszczają korzenie Zmieniają Cię od wewnątrz Tworzą na nowo istnienie //Marcin z Frysztaka wilusz.org2 punkty
-
2 punkty
-
Pewien polarnik na Spitsbergenie wśród skał zapuścić pragnął korzenie. Kupił już nawet pierścionek, lecz gdy mu zamarzł korzonek, o ślub spytany odburknął, że nie.2 punkty
-
Zdarzył się taki dzień w ich wygodnej i powolnie płynącej znajomości, że on zapadł na gorączkę. Któregoś wieczora termometr, skądinąd wygodny, bo elektroniczny wskazał, że jego temperatura ciała wynosi aż 39 stopni. Usiadł przed komputerem i rozpoczął internetowy proces diagnozy, z którego powychodziło mu z piętnaście potencjalnych i bardzo groźnych, a nawet nieuleczalnych chorób. A to rak, a to stwardnienie rozsiane, a to najróżniejsze choroby psychiczne. Nie ukrywam, że w tym zachowaniu – jak na mój gust - było coś z hipochondrii, no ale nie jest mi oceniać tę parę. Gdy gorączka mu przeszła, znów w wolniejszy dla nich dzień ona i on spotkali się i przedyskutowali tę skądinąd poważną sprawę. Doszli do wniosku, że powinni oboje się gruntownie przebadać, żeby sprawdzić, czy któremuś z nich coś przypadkiem nie dolega. Zdawali bowiem sobie sprawę, że w tu i teraz niezmiernie dużo ostatnio mówi się o zdrowiu i jego najróżniejszych odmianach, a kolejne znane postacie z kraju i zagranicy przyznają się do szeregu najróżniejszych chorób i dolegliwości. I on i ona w najbliższej przychodni medycznej, do której notabene mieli również całkiem blisko, zlecili medycznym cały zestaw gruntownych badań lekarskich. Przychodnia była prywatna dlatego nie musieli stać w nieskończenie długich kolejkach, a koszt badań ich nie przerósł, bo mieli całkiem sporo tak zwanych środków na życie. Po dwóch albo trzech tygodniach im wyszło, że tak naprawdę obojgu kompletnie nic nie dolega, a wyniki badań są wręcz wzorowe i oboje są kolokwialnie mówiąc zdrowi jak ryba. I znów sprzyjało im szczęście i ich związek mógł jeszcze lepiej się zarysować, bo przecież okazało się, że oboje są całkiem zdrowi i nie było przed nimi żadnych przykrych i niewygodnych w tym zakresie widoków na niepewną przyszłość. Objaw gorączki nigdy później się u niego już nie powtórzył, może czasem co najwyżej któremuś z tych dwojga przytrafiło się jakieś lekkie przeziębienie lub nieznaczny i niezbyt długi ból głowy. Są tutaj całe rzesze ludzi, którzy nie mają takiego komfortu zdrowia, ale oni nawet nie bardzo sobie z tego faktu zdawali sprawę, bowiem w życiu prywatnym i zawodowym zajmowali się czymś zupełnie innym, a temat usług medycznych lub farmaceutycznych niezbyt ich interesował. Poza tym funkcjonowali we właściwie zdrowych rodzinach i żadne z nich nie musiało się kimkolwiek przesadnie opiekować. Oboje też nie mieli w zwyczaju jakoś nadzwyczajnie zważać, czy dbać o zdrowie. Całe zestawy co i rusz reklamowanych w telewizji podejrzanego pochodzenia farmaceutyków oględnie mówiąc nie leżały w ich kręgu zainteresowań. Od tamtego czasu narrator zwykł niekiedy mawiać, że tej wspaniałej parze sprzyja nawet bogini medycyny Hygeia, bo że sprzyjał im bóg medycyny estetycznej Apollo niejednokrotnie wspomniałem już wcześniej, ale mam nadzieję, że w którymś z kolejnych akapitów lepiej i precyzyjniej rozwinę tę myśl, zresztą jak wspomniałem z dziennikarskiego obowiązku, a i ja bywam tutaj czasami obowiązkowy. Gdy wiosna dobiegła końca i nastało lato nie mieli żadnych problemów aby móc wspólnie wybrać się na urlop wypoczynkowy. Po niezbyt długim zastanowieniu wybrali luksusowy kurort w którejś z nadmorskich polskich miejscowości. On miał świetny samochód marki amerykańskiej, bodajże Teslę, a co za tym idzie zupełnie wygodnie mogli pojechać nad morze, którąś z nowo wybudowanych trzypasmowych autostrad. Jazda zabrała im jakieś cztery godziny, podczas których zatrzymali się tylko raz na tankowanie. Klimatyzowany pojazd ułatwił im nieco komfort podróży. Pakowny bagażnik auta pomieścił ich wcale nie najmniejsze bagaże. Traf chciał, że tego dnia dopisywała im pogoda, bowiem było nie za ciepło, ani za zimno i tu i tam wiał chłodny i przyjemny wietrzyk. Ona z czystym sumieniem mogła ulokować swoje kształtne nogi na desce rozdzielczej samochodu, a nawet niekiedy trzasnąć zbyt mocno drzwiami od strony pasażera, co jemu krótko mówiąc nie przeszkadzało, a nawet z przyjemnością kątem oka zerkał na jej odkryte nogi wystające spod ładnej i zwiewnej sukienki z dużym dekoltem. Okazało się również, że apartament, który wybrali był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Był świetnie wyposażony i umeblowany z wygodnym łożem małżeńskim nieziemsko pokaźnych rozmiarów. W apartamencie niczego nie brakowało, a ona mogła wykonać zestaw pięknych zdjęć tego miejsca i wrzucić na swoje stories w internecie, choć ona akurat nie szafowała w necie informacjami na temat prywatności, o czym jeszcze wspomnę poniżej. Ośrodek miał basen, saunę, serwował smaczne śniadania i obiady, a wieczorami do późnych godzin nocnych był otwarty bar, w którym oboje nie musieli pilnować się z używaniem alkoholu. W dodatku ośrodek był w świetnej lokalizacji i jak tylko zechcieli się gdzieś wybrać nad morze nie napotykali na swojej drodze żadnych logistycznych problemów. Oboje bardzo lubili przeróżne spacerki po okolicy. Mieli ten niebywały komfort, że w zasadzie nie byli jakoś specjalnie rozpoznawalni, co powodowało, że mogli zniknąć w tłumie, choć zdaje się musieli urodą, spokojem i radością niekiedy zwracać na siebie uwagę. Mogli tu i tam sobie potańczyć przy nastrojowej muzyce lub szumie niczym nieograniczonego morza. Oboje umieli pływać, dlatego kąpiele w morzu sprawiały im przyjemność, a w okolicy w tym czasie nie było żadnych przeciwwskazań do kąpieli. Podobali się sobie mokrymi. Po przejściu dwóch czy trzech kilometrów od ich miejsca noclegu plaża nie była wcale zaludniona. Słowem żyć nie umierać. I chyba od tamtego wyjazdu zaczęli się kochać, ale o tym już w następnym akapicie. Byli zdaje się parą już od dwóch miesięcy i niczego nie musieli sobie odmawiać, więc sobie nie odmawiali, czemu doprawdy trudno się dziwić.2 punkty
-
Zaczynam łagodnie I powoli się nad sobą pastwię. W imię Ojca, Zasad i innych mało istotnych kryteriów. Dostrzegam błędy. W osądzie tym jestem zaś bezbłędna. Biję się w pierś. Mocno. Raz, dwa, trzy. Moje oko za wszystkie inne znane mi oczy. Protokół sporządzono. Podpisano- Sędzia niesprawiedliwy. Ja.2 punkty
-
2 punkty
-
w okruchach chabrowego wieczoru obudziły się się pierwsze gwiazdy namalowane niebo odsłoniło twarz kopuły cerkwi rozpromieniły się złocistą ciszą Jagiellońską przebiegł mozaikowy kot za kwadrans odjedzie ostatni pociąg jak zawsze spóźniony o jeden wiersz czytamy czas jest godzina ta sama i nieobowiązkowa za oknem spocony świat biegnie w przeciwnym kierunku2 punkty
-
Skarżyła się dama ponętna z Ligoty, że Zenka nie kuszą jej bujne przymioty. Na śląskie dąsy i ochy tak rzekł "Warszawiak" z Baniochy: "Ja wolę mam nawet, lecz brak mi ochoty."2 punkty
-
Nie stój płacząc przy mej trumnie Tu nie leżę. Nie ma tu mnie. Jestem lekkim wiatrów tchnieniem. Jestem jasnym śniegu lśnieniem. Jestem słońcem w ziarnie zboża. Jestem tęczą na przestworzach. W ciszy porannego przebudzenia Jestem iskrą podniecenia Ptaków wzlatujących z gniazd. Jestem światłem nocnych gwiazd. Nie rozpaczaj przy mej trumnie. Nie umarłem. Nie ma tu mnie. Dość popularny wiersz, ale o autorstwo toczył się spór pomiędzy Clare Harner, która go opublikowała w 1934, a Mary Frye twierdzącą, że napisała go dwa lata wcześniej. Strofa - W ciszy porannego przebudzenia - wyłamuje się z metrum mając dziesięć sylab zamiast ośmiu. W oryginale też tak jest. Tłumaczenie nie jest słowo w słowo, ale sens oddaje. I Clare (1934), a może jednak Mary albo Indianie (była też i taka teoria): Do not stand at my grave and weep I am not there. I do not sleep. I am a thousand winds that blow. I am the diamond glints on snow. I am the sunlight on ripened grain. I am the gentle autumn rain. When you awaken in the morning's hush I am the swift uplifting rush Of quiet birds in circled flight. I am the soft stars that shine at night. Do not stand at my grave and cry; I am not there. I did not die.2 punkty
-
2 punkty
-
:) Potrafisz Marku wesprzeć. Dzięki, również pozdrawiam. Miło mi:) dziękuję :) Tak to z tym czasem jest :) Dziękuję i również serdecznie pozdrawiam:) Ja czasem zbyt szybko wklejam i po czasie widzę, że mogło być lepiej a nawet inaczej :) Ale masz rację, zbyt długie i żmudne cyzelowanie niszczy efekt :( (nie mówiąc o tym, że chyba niszczy też przyjemność z pisania... Najlepiej słuchać Głosu :) Dziękuję i również pozdrawiam2 punkty
-
Podejdź do mnie tak powoli i kochaj się ze mną, pokaż w płomieniach świec lśniącą gładkość swoich nóg. Rozbierz. Zdejmij, zerwij ubranie. Chodź i pocałuj, tak czule, namiętnie, szalenie… Pozwól się dotknąć. Ja tu jestem i czekam na ciebie, jedyna… Wpij się w usta wilgotne. Obejmij kark, plecy, pośladki. I zatańczmy na środku pokoju, w objęciach nagości… Pozwól się pieścić. Tak pragnę cię całować, wodzić palcami gładką skórę szyi, wtedy, kiedy odchylasz w ekstazie głowę. A twoje długie włosy opadają ci wzdłuż pleców. Zdejmuję ci sukienkę, abyś mnie olśniła blaskiem, który prześwituje, gdzieś z wnętrza, jakby zaczajony, gotowy do galopu skowyt intensywnego orgazmu. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwila. Pozwól się napatrzeć, nadotykać i nacałować. Twoje ramiona… Szepczę ci do ucha coś, co tylko my rozumiemy i pragniemy chciwie. Rozpinam twój stanik uwalniając piersi. Biorę je w dłonie i delikatnie ściskam… Mówisz do mnie, prosisz o więcej. Rozchodzi się bicie serca, przyspieszony oddech, kiedy przygryzam twoje sutki, coraz bardziej nabrzmiałe i twarde… Gładzisz moje ramiona, tors, przywarta ściśle i szczelnie. Masuję twój brzuch. Szybkim ruchem zrywam ci stringi. Spadające na dywan odtrącasz stopą, gdzieś w kąt pokoju… Pod napiętą skórą wyczuwam wezbraną rzekę krwi, pełną gotowość. Chcesz? Wiem, że chcesz… Całuję ci brzuch, zbliżając się do tej cudownej, jakże wrażliwej różowości. Zlizuję słonawe krople spomiędzy rozchylonych płatków, spomiędzy rozwartych palców o paznokciach pomalowanych na czerwono. Dotknij i popieść. Wyczuj twardość, to płonące pulsowanie. Nie żałuj uścisków, Odsłoń przejrzałą śliwkę, weź do ust. Będę gładził twoje włosy a ty będziesz na mnie patrzeć, gdzieś z dołu, z pokładów boskiej rozkoszy. Nie przestawaj, och, nie… Chodź tu do mnie. Usiądź. Powoli, ale do końca. Nasuń się i unieś… I znowu… powoli… … powoli… Tak sensualnie wyginaj lśniące ciało. Niech na ciebie popatrzę, nasycę się twoim widokiem. Podtrzymuję ci rozsunięte, drżące uda, kiedy podnosisz się i opadasz, odchylając głowę z głębokim westchnieniem, jękiem i blaskiem w oczach… Kocham cię. Kocham… Zmieniamy tempo, zwalniamy, to znowu przyspieszamy. Miarkujemy rozkosz, aby nie uleciała za szybko. Niech trwa w nas ekstaza. Niech trwa w nas głębia kosmosu… * Budzimy się z uśmiechem w słonecznej smudze, nadzy, wtuleni w siebie. Zakochani… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-05-14)2 punkty
-
Racja, sama trochę rysuje i to chyba kwestia wprawy. W tej sytuacji czas jest względny ;) pozdrawiam serdecznie :)2 punkty
-
Piękna interpretacja.., sprawia mi radość :) Dziękuję. Własnie :) Gdy doświadczam, że śmierć nie uśmierca do końca, bo zostawia we mnie żywy ślad danej osoby, to wtedy łagodnieje mój smutek i pojawia się wewnętrzny pokój. Pozdrawiam Cię również :) Warto - żeby przezyć (utrwalić ) to, co było, jeszcze pełniej i dogłębniej, a może nawet prawdziwiej... Pozdrawiam Cie lipcowo :) Na pewno. Ale myslę, że i te trudne są często tego warte. Dziękuję i pozdrawiam :) Zaczynam coraz bardziej w to wierzyć. :) Dziekuję! Wyobraźnia może tylko nas nieco zbliżyć do tej wielkiej tajemnicy... Dziękuję :)2 punkty
-
Na jednych działają róże, na innych płynąca rzeka. Na mnie akacja :) @Dared Te pokrzywione są najlepsze. Nikt na proste nie zwraca uwagi. Tylko te powyginane przez życie, jak ludzie, żyją w sercach kolejnych.. Widzisz. W Twoim zostały Dziękuje za zatrzymanie @Asia Rukmini @Rafael Marius @Konrad Koper @Dared @Klip @iwonaroma2 punkty
-
Uschnięta żółta róża Jak pająka odnóża Pędzi za mną w nocy I przypomina o martwej już mocy Dostałem ją od śmierci Co od dziecka mnie nęci Miałem wtedy może 10 lat? Powiedziała, że gdy umrze kwiat Mam zacząć wyrywać kolce Pełne kwasu, ostre końce Gdy ktoś mnie zrani. Trzymałem ją przy życiu Nie przeszkadzałem w byciu Omenem przemijania Do świata duchów przenikania. Lecz teraz wyrywam ostatni już kolec Omijałem ludzi by marnie nie polec Ale było to nieuniknione. Z posępną miną Zakopią mnie pod gliną Teraz jednak oddech łapie Sam sobie kłamie Że uda mi się uciec .2 punkty
-
Ta kawa z(a) kardamonem, one fenomenom, a drak(a) za wakat. I puk; kawoszka, jak "Z" - sowa kupi. A ta Beduinom, Moniu, debata. Ali, Beduini... ? (palindrom)1 punkt
-
A... zdarzyło się raz na spacerze kiedy słońce pełną mocą grzało; cień rzucany był bardzo miernie, nawet szybko iść się nie chciało. Wyszła z łąki w przejrzystej szacie; - może wyszła, może wypłynęła - rój motyli zagarniając zgrabnie, w ciągłym tańcu drogą przemknęła. W głąb ogrodu wtargnęła po chwili, kwiaty i rośliny w wir wprawiając. Nie zważała; byli przy tym, czy nie byli, więc ją chwilą zwiewną podziwiano.1 punkt
-
1 punkt
-
@Rafael Marius no tak, takie psychologiczne podejście, żeby podgrzebać w przeszłości ;) Pewnie i czasem to niezbędne, żeby człowiek mógł zrozumieć samego siebie.1 punkt
-
@Ewelina Myślę, iż w tym wierszu jak i w wielu innych, które napisałaś jest mowa o utracie pewnego ideału, który opisałem w moim ostatnim wierszu Wystarczy że jesteś https://poezja.org/forum/utwor/220240-wystarczy-że-jesteś/#comments Małe dzieci akceptują się bezwarunkowo. Wezmą do zabawy każdego, nie pytając skąd przyszedł. A dorośli chowają się z wachlarzem często pozornych zalet i wymagają od innych jeszcze większych. Gdy ktoś nie ma modnej zabawki nie chcą go więcej znać. A do pary starczy...1 punkt
-
@Asia Rukmini super! dziękuję. @sowa nie wiem czy trafiam w klimat, ale mniej więcej... Dziękuję i pozdrawiam z nadzieją na lepsze :) @violetta sorry teraz zauważyłem, dlaczego na 2027?1 punkt
-
@iwonaroma Ja za dzieciaka robiłem dla mamy korale z jarzębiny Igła, nitka i do przodu :)1 punkt
-
Są ukochane drzewa... Szczególnie jak się przy nich wzrastało/wzrasta :) Ja mam swoją ukochaną jarzębinkę :)1 punkt
-
Ładnie :) Może 'wschodzące' zamiast 'poranne' (lub jeszcze inaczej) żeby uniknąć powtórki 'po po' ale może przesadzam :) Pozdrowienia1 punkt
-
Grobowce postawione za życia dają pewność, że blichtr nie opuści na wieki wieków. I, cóż za oczywistość, cisza zafałszowana na trąbce. Mnie natomiast zawińcie w czarny papier, kopcie głęboko, obym nie wyszedł, mocno przeterminowany, na światło. Nie tylko dzienne. Jeśli ktoś zechce może odwiedzić grób, koniecznie bezimienny, niech zanosi się śmiechem, pije, śpiewa, tańczy, byleby nie czytał wierszy. Zresztą obojętne, tak czy inaczej już nie będę w stanie wzruszyć ramionami, wygłosić paru głupich uwag tym bardziej. Spocznę, prawie na pewno to nie będzie światłość wiekuista.1 punkt
-
Dziękuję za pozytywne wrażenia. Temat jest dla mnie ważny od lat, zatem i pomysłów nie brakuje, aby przekazać te proste prawdy, niby oczywiste i tak bliskie, ale patrząc na ogół społeczeństwa coraz dalsze. Wciąż jednak w zasięgu ręki dla dzieci i tych dorosłych, którzy nie dali się złapać w pułapkę.1 punkt
-
Uroczy jesteś ;P Klasa 37 szkoły życia. Zdjecie trochę zamazane, bo musiałam zmienić rozdzielczość ;) Pewnie czytając moje wiersze stwierdziłeś, że jestem młodsza ;) Dziękuję za miły komentarz :) To rzeczywiście jesteś wszechstronny. Pracowałeś dla jakiejś gazety? @Rafael Marius Jaką muzykę grałeś, wokal czy insteument?1 punkt
-
przy tobie kochany drżę śpiewam płaczę świtam gdy zasypiasz obok jestem oddechem własnego życia otworzyłeś mnie na wszystko każdy dzień składam ze wzruszeń pokwitam1 punkt
-
1 punkt
-
@Rafael Marius Pełna zgoda. Potrafisz ocenić sytuację To jedno. Ale drugie, trudniejsze to zamknąć to w odpowiednich słowach Nadać rytm Naprawdę dobrze to wyszło1 punkt
-
Nigdy nie wiedziałam jak przestać żyć samotnie. Trzymając strach w objęciu nienawiści. Jak królewski błazen, mój uśmiech nie gaśnie. Jak Werter uciekam w otchłań swoich myśli. Przybije teraz pieczęć moich żali, Obnosząc się przed światem ze swoimi problemami. Żyje tylko po to, by upaść do grobu, Nie mając marzeń I drogi powrotu.1 punkt
-
Pisanie to zrzucanie z siebie jakiegoś ciężaru, który się nosi, więc warto. Pozdrawiam.1 punkt
-
Uwięzieni w odmętach czasu Czekamy na ostatnie rozdanie kart A cały świat bez ciebie nic nie jest wart I nie będzie nigdy Bo to jak dwa razy dwa Prawda w strugach deszczu zapisana I ty objawiona mi nago z rana Piękna kobieta krocząca w otchłań Tak jak my wszyscy Dobijający do brzegu Piękna istotka w płatkach śniegu1 punkt
-
W gęstwinie mroku Pośród wokalu istnień Las w końcu odetchnął Z ulgą - pełną piersią Bo pomimo opaski Hebanowej na oczach Słuchu użyczyła Mu gromada istot Chociaż bezszelestnie I na wskroś elegancko To jednak bezczelnie Z pasją podglądali Tajemniczą postać Z ognikami w oku Śmiało idącą Ścieżką wzdłuż potoku Gdy poświata księżyca Odkryła szczery uśmiech A gwiazdy rysy odkryły szlachetne Wiatr pierwszy ruszył Ku przyjacielowi Witając dotykiem go Bardzo dyskretnie Mężczyzna ukłonił się nisko Z wyrazem szacunku Wnet szklista powłoka Pojawiła się w oku Zdjął z głowy kaptur By oddać szacunek Siwe włosy emanowały Majestatem srebra "Długo mnie tu nie było" Powiedział wzruszony Zebrał wnet się w sobie Ruszył do przodu żwawo Rozwarto wrota królestwa Gdzie na niego czekano1 punkt
-
Spojrzał przed siebie i w jednej chwili całe życie mu przeleciało przed zmęczonymi oczami na czarnym niebie słońce za gęstymi chmurami może to tylko sen to nie może być jawa nie rozumiał co się stało na ziemi rozlana cuchnąca lawa kto napisze ostatni tren obejrzał się za siebie nie zobaczył już cienia powoli tracił nadzieję w zeszłym tygodniu był pogrzeb wolności i czystego sumienia czy świat jeszcze istnieje obejrzał się raz jeszcze na drogowskazach zamazane litery nikt już nazwy żadnej nie przywoła nie było już prawie niczego wszystko zatopione w otchłani arki nadziei odpłynęły z przystani może odnajdzie swego anioła zamiast łez piasek z mogił wysypał spod powiek nikogo już nie było tylko on ostatni człowiek1 punkt
-
upalne lato na miododajnej lipie brzęczenie pszczół słoneczny ranek na miododajnej lipie pracują pszczoły1 punkt
-
I Przemieszczam się, płynę… Pokonuję powoli ogromne przestrzenie… Gdzie okiem sięgnąć, dostrzegam tylko falujące łany złotego zboża. Zniżam lot i rozsuwam dłońmi, niczym pływak, jaskrawiejące w słońcu wąsate kłosy. Zawadzam o te wyrastające z ziemi ziarna przyszłego chleba, czując łaskotanie na skórze, a we włosach powiew letniego wiatru. Jestem zawieszony pomiędzy istnieniem a niebytem, gdzieś pomiędzy jawą a marzeniem sennym. Dotykam tych przedmiotów natury… Stwarzam nowe w głębinach umysłu… Jakaś tajemnica przenika drgające refleksy szemrzącego strumienia. Wszystko jest zatopione, jakby w jakiejś gęstej substancji… Skapują w zwolnionym tempie krople niedawnego deszczu z mięsistych liści, z biało-liliowych, czerwonych płatków… Postrzępione chmury przesłaniają tarczę słońca, wloką po ziemi swoje cienie... Niedosłyszę swojego oddechu, ale słyszę szept przelatujących owadów i plusk chłodnej rzeki, kiedy zanurzam w niej bose stopy, dłonie, nagie ciało… Stoję na wilgotnej od rosy łące. Mgielne mamidła na jej skraju, niczym duchy, suną gdzieś bez celu, donikąd, przybierając rozmaite formy. Czuję, że ogarnia mnie chłód. Dreszcz przechodzi po plecach. ― Skąd ta nagła zmiana obrazu? ― Czyżbym przekroczył niebacznie ową niewidzialną barierę rozdzielającą poszczególne wszechświaty? Jest mi ciężko, zimno i samotnie. Lecz oto słyszę, że ktoś mnie woła z oddali. Słyszę cichy kobiecy płacz. ― A więc jest jeszcze ktoś poza mną! Ruszam przed siebie, brnąc po kolana w błocie. Wyszarpuję z cichymi cmoknięciami stopy. Nie wiem, co zobaczę i kogo. Czuję kompletną beznadziejność i niemoc. ― Co jest dalej? ― Co takiego ujrzę niebawem? ― A jeśli jest to tylko ułuda i dalej nie ma już niczego? ― A jeśli nie ma już nic? II Budzik dzwoni od dobrych kilku minut. Lecz dopiero teraz to sobie uświadamiam. Jeszcze z zamkniętymi oczami, jak ślepiec, macam dłonią, aby go namierzyć na blacie nocnego stolika. Znajduję. Naciskam nieśpiesznie guzik. Zapada cisza. Nie mogę otworzyć powiek ― są zbyt ciężkie, jakby z ołowiu. Promienie bladego światła przenikają wąskie szparki moich oczu... Jeszcze chwila. Jeszcze tylko chwila… Niewyraźne, rozmazane kształty przedmiotów, wyostrzają się i konkretyzują. Za oknem suną powoli jesienne chmury i słychać tylko ciche uderzenia drobnego deszczu o blaszany parapet. Boli mnie z tyłu głowa. Nie mam siły na nic… Odgarniam kołdrę... Siadam na krawędzi łóżka… Ból z tyłu głowy jest nie do zniesienia... Szukam flakonika z aspiryną… Znajduję go na stoliku, obok nocnej lampki. Połknięte dwie tabletki popijam kilkoma łykami wody mineralnej z opróżnionej do połowy butelki... W powietrzu czuć wyraźnie nieprzyjemną woń alkoholu i wymiocin. Obejmuję dłońmi potylicę, opierając łokcie na kolanach… Czekam na jakąkolwiek ulgę, zgięty w pół niczym znak zapytania. Myślę o tym powracającym wciąż śnie. O tym wołaniu z oddali i tym cichym kobiecym płaczu. Czyżby ktoś chciał mi coś przekazać? ― Czego ode mnie chcesz, zjawo? Co chcesz mi takiego ważnego przekazać? Nie rozumiem. Nic nie rozumiem… ― I niech tylko przestanie boleć… ― Niech przestanie… Wstaję z wielkim wysiłkiem i omal nie padam od razu na twarz. Utrzymuję ostatecznie równowagę, mimo że nogi mam jak z waty. Stoję przez moment przy nocnym stoliku, ściskając palcami jego krawędź… Robię jeden krok, drugi… Podchodzę do okna… Rozchwiane w chłodzie jesieni strzeliste topole nie mają już prawie liści. Za to te, które jeszcze nie opadły mają żółto-rdzawy kolor. Machają mi na pożegnanie, drżąc przed progiem śmierci… Przywarty czołem o szybę, czekam aż ból ustąpi całkowicie. Przymykam szczypiące, załzawione oczy… Wytrąca mnie z letargu szum przejeżdżającego po mokrym asfalcie samochodu. Jakiś starszy człowiek z małym pieskiem idzie wolno poboczem drogi. Poza tym nikogo i nic, tylko chłód, deszcz i szarość pochmurnego poranka. Wrony załamują swoje skrzydła, wznoszą do nieba rozkrakane dzioby… Zatykam uszy, aby utonąć w piskliwym szumie wzburzonej gorączką krwi... Spoglądam na blat stołu, na którym leży pożółkła, podniszczona koperta. Nie mam odwagi jej otworzyć. Gładzę palcami… Biorę w dłoń i uważnie oglądam w szarym świetle dnia. Obmacuję, wącham… Wchłaniam pradawne cząsteczki kurzu… Jest zaadresowana do mnie, ale nie ma na niej nadawcy. Jedynie znaczek pocztowy zdradza miejsce pochodzenia. Na tle dalekiego wzgórza, drzew i fragmentu migoczącej w słońcu zatoki ― stoi profilem, podparty pod bok kilkunastoletni pionier. Jest ubrany w białą koszulę i krótkie, granatowe spodnie do kolan. Powiewa mu pod szyją uwiązana, czerwona chustka. Unosząc dumnie głowę, dmie w lśniącą trąbkę z przyczepionym doń czerwonym proporcem ze złotymi frędzlami. W prawym górnym rogu napisano po rosyjsku: „Poczta CCCP 1954”. W prawym dolnym: „10 kop”. W tym samym rogu widać również fragment czarnego stempla pocztowego, jednak zbyt nikłego i zatartego, aby można go było rozszyfrować. Przechodzi mi po plecach dreszcz. Wygląda na to, że ten list przybył niespodziewanie z głębin czasu, od kogoś, kogo już dawno zagrzebały niezliczone warstwy przeszłości. Pchnięty jakąś niewytłumaczalną siłą, przedarł się przez dziesięciolecia epok, aż do teraz. ― Nadany do mnie? ― czy może raczej ― do mojego kolejnego wcielenia? Drżącymi palcami wyciągam złożony na czworo list. Rozkładam powoli ten podziurawiony i poplamiony, zapisany cyrylicą delikatny papier. Zaczynam czytać, mimo pozacieranych niektórych liter: Najdroż.zy! Upłynęło już tyle l..t, odkąd widziałam cię po raz osta..ni. Pamiętasz, jak szliśmy bulwarem nad Newą, w której srebrzyła się owa biała noc? Opowiadałeś mi z uśmiechem przeróżne zabawne historie. By..am szczęśliwa, czując w so..ie takie ciepło, pomi..o przej..ującego zimna. Nie sądziłam, że spotka mnie w życiu jeszcze coś tak cudow..ego. Była to dla mnie sytuacja nowa i zarazem trudna. I może właśnie, dlatego doceniałam wartość tego uczucia. Sprawiłeś, że wiedziałam, czego potrzebuję i pragnę. Bez ciebie nie istniałam, nie żyłam. Przy tobie odnalazłam prawdziwy sens istnienia. To jest nie do uwierzenia, ale nie zauważyliśmy nawet, kiedy przeszliśmy cały Prospekt Newski, który ma przecież kilka kilometrów. Nie dostrzegaliśmy wtedy pełni księżyca, ani nie czuliśmy chłodnego powiewu bryzy. Wydawało się, że wszystko wokół całkowicie zamarło. Wszystko wokół było milczeniem. Zmęczeni usiedliśmy w końcu na ławce nad kanałem Gribojedowa, obok mostu Bankowego. Położyłeś mi wtedy głowę na kolanach, a ja, nachyliłam się nad tobą, okrywając twoją twarz swoimi długimi włosami. Zapomnieliśmy o całym świecie, porwani falą uniesienia, szczęścia i pożądania. Topiłeś w moich oczach rozgorzałe spojrzenie. To wtedy, spoglądając w górę, sięgnąłeś poza siebie. Ogarnąłeś moją kibić splótłszy ręce na moich plecach. Zawarliśmy w namiętnych słowach cały nasz świat... Minęło już tyle lat, Włodku. Mimo że straciłam już niemal całą nadzieję, że cię jeszcze kiedyś zobaczę, to wciąż na ciebie czekam… Pamiętaj o tym… Twoja na zawsze, Nadieżda Leningrad, 18 września, 1954 roku Czuję słabość, a ból w potylicy znowu zaczyna narastać, lecz nie mogę przerwać procesu, nie mogę… Idę chwiejnym krokiem do łazienki. Zdejmuję ubranie i wchodzę pod prysznic. Namydlam ciało… Spłukuję resztki piany... Oparty ramieniem o kafelki, opuszczam głowę… Znowu dopada mnie fala potwornego bólu, jakby mnie ktoś ściskał rozpalonymi do czerwoności obcęgami. Znowu walczę, przygryzając wargi i wydając z siebie stłumiony jęk bezsilności… Powoli, bardzo powoli wszystko ustępuje. Odzyskuję świadomość pod ciepłym, kłującym strumieniem… Staję przed lustrem i spoglądam na starego, zarośniętego człowieka, którego tylko na chwilę opuściły straszliwe męki. Widzę z bliska poorane bolesnymi bruzdami oblicze… Odkręcam kurek z zimną wodą… Ochlapuję policzki, skronie, czoło... Spoglądam ponownie w zaparowane, skroplone szkło… Biorę nożyczki i zaczynam obcinać zarost… Kończę. Nabieram powoli piankę do golenia z małej aluminiowej miseczki. Nakładam ją okrężnymi ruchami na uprzednio zmoczoną twarz pędzlem z końskiego włosia. Wkładam do maszynki żyletkę, dokręcając uchwyt. Przyciskam… Pociągam w dół, zostawiając w białej piance paski odkrytej, gładkiej skóry… I znowu… Wycieram się papierowym ręcznikiem… Dezynfekuję płynem po goleniu… Szczypie… Bardzo szczypie… W powietrzu czuć zapach świeżości i łagodnego zapachu. W przedpokoju pastuję do połysku czarne półbuty… Zapinam guziki białej koszuli, spinam mankiety… Wiążę krawat… Czeszę swoje nieco przerzedzone włosy, robiąc w nich przedziałek… Jeszcze raz czytam zapisany, jakby drżącą dłonią kawałek papieru. Ponownie wchłaniam każde zdanie, słowo… Składam go z powrotem na czworo i wsuwam do koperty. Patrzę na nią, na ten postarzały przedmiot, na ten artefakt. ― Tak, jestem już gotowy ― szepczę do samego siebie, wkładając list do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zakładam płaszcz… Otwieram drzwi z cichym skrzypieniem zawiasów... Chłód klatki schodowej na mojej twarzy… Stojąc na progu, patrzę jeszcze przez moment w głębię pustego mieszkania… Schodzę z piętra stopień po stopniu. Wychodzę na wewnątrz… Na podwórku dolatuje do moich uszu trzepot skrzydeł i ciche gruchanie gołębi. Zlatują z blaszanych parapetów, przysiadają na trzepaku, na drewnianej w kącie ławce… Spoglądam w górę i widzę fragment szarego nieba otoczonego ścianami kamienicy… Otwarta na oścież brama… Kwadraty chodnikowych płyt… Osacza mnie gwałtowny szum przejeżdżających samochodów i pogwar mijających mnie ludzi… Na stykach szyn zgrzyta zatłoczony tramwaj … Mąci umysł intensywny zapach spalin… Skręcam w lewo i idę przed siebie. Stawiam wysoko kołnierz płaszcza. Ręce wkładam do kieszeni. Mam jeszcze trochę czasu. Czuję się jak ktoś, kto skończył już swoją zmianę, a jeszcze jest przez chwilę. Jak ktoś, kogo już nikt nie zatrzymuje, kogo już nikt o nic nie pyta. W kałuży, tuż pod moimi stopami, dostrzegam fragment błękitnego nieba. Promień słońca przenika przez nawałę skłębionych obłoków… ― I nagle ― olśniewa wszystko. ― Chyba już czas… Staję przy krawężniku i patrzę na pędzące pojazdy. Wypełniona żwirem ciężarówka jedzie wystarczająco szybko. Jest coraz bliżej. Jest tuż! ― Wyskakuję momentalnie przed jej maskę, rozkładając szeroko ramiona i zamykając oczy. Pisk hamulców… Gwałtowne uderzenie! ― Ból przypominający porażenie prądem, w głębi mózgu krótki błysk jaskrawego światła... Więcej już nic… III Otwieram oczy, jak po przebudzeniu. Jestem w jakimś korytarzu. Nie widzę jego końca. Ma białe półkoliste sklepienie z wiszącymi w regularnych odstępach białymi kulami. Lśni beżowa lamperia na ścianach. Po lewej ręce nieskończony ciąg zwieńczonych półkoliście, tak jak sklepienie, okien… Niektóre są otwarte… Za nimi widać gęstą zieleń drzew, z której dobiega świergot ukrytych w niej ptaków. Promienie słońca tworzą na drewnianym parkiecie ukośne, świetliste prostokąty… Idę powoli przed siebie. Słyszę czasami ciche skrzypienie ułożonej w jodełkę klepki. ― Czyżby to było skrzypienie od moich kroków, nie-moich? Idę powoli. Tylko szelest drzew i śpiew ptaków... Czuję nikły zapach woskowej pasty i ciepłą woń lata… Po prawej stronie rząd białych drzwi… Pierwsze z nich mają numer: 2017, następne: 2016… Przystaję, co kilka metrów przed progiem i nasłuchuję, lecz nic, tylko szmer liści, ptasi świergot i ciche skrzypienie podłogi…Podchodzę do najbliższego, otwartego okna i wyglądam, lecz widzę tylko drzewa, a pomiędzy nimi rozkwieconą łąkę, błękitne niebo i słońce… Numery na drzwiach są jedynym tutaj świadectwem jakiegoś celu: 2015, 2014, 2013, 2012… ― Mam dziwne wrażenie, jakbym był w jakimś tunelu czasoprzestrzennym i cofał się nieuchronnie w czasie. Czuję coraz większe ciepło i zniecierpliwienie… 2011, 2010, 2009, 2008, 2007, 2006, 2005, 2004, 2003, 2002, 2001, 2000… To miejsce jest kwintesencją samotności i przeznaczone tylko dla mnie… To miejsce wiecznej oazy ciszy i spokoju… To miejsce, cudowne z jednej strony, przeraża jednak swoim bezkresem i brakiem czasu… Przeraża również tym, że nie ma tutaj absolutnie nikogo poza mną… Tutaj nie chodzą żadne zegary, bo i po co? Po co odmierzać bez-czas? Nie czuję przyciągania ziemi i jednocześnie czuję wszelkie oddziaływania, które są, których nie ma… Dziwne to uczucie, gdzie wszystko jest i nie ma zarazem niczego. Jakbym istniał i nie istniał, jakbym był w bezkresnej pustce, pełnej jednak rozmaitych przedmiotów, ale takich, jakie są widzialne jedynie w śnie przepełnionym złotawym zamgleniem, jakie można dostrzec pomiędzy warstwami epok. Jestem taki bezczasowy, nieistniejący, a jednak istniejący, tylko w jakiejś zupełnie innej formie. Mijam kolejne numery na białych drzwiach. ― A może mijam poszczególne lata? Niektóre są pozacierane, niektóre lśnią jasnym blaskiem: 1999, 1998, 1997, 1996, 1995, 1994, 1993, 1992, 1991, 1990… Jestem cielesny i jednocześnie nie mam ciała. Jestem czymś pomiędzy cieniem a drgającym refleksem na powierzchni wody. Wszystko jest takie niepojęte i trudne, i zarazem doskonale zrozumiałe i proste. ― Gdzie ja jestem? Tak, widzę: 1989, 1988, 1987, 1986, 1985, 1984, 1983, 1982, 1981, 1980… Mijam całe dekady. ― Jak to możliwe? ― Kto nadał mi aż taki pęd? ― Czy zdołam wyhamować przed samym początkiem, czy może pochłonie mnie nicość? Dostrzegam wiele i widzę: 1979, 1978, 1977, 1976, 1975, 1974… Dziwne to uczucie, kiedy przemija czas swoich własnych narodzin… 1973, 1972, 1971, 1970… Otaczają mnie mikroskopijne wyładowania, drobne iskierki płomieni: 1969, 1968, 1967, 1966, 1965, 1964, 1963, 1962, 1961, 1960… Jestem coraz bliżej… Jestem coraz bliżej ciebie, Nadieżdo! Niebawem cię ujrzę… W jakiś niewytłumaczalny sposób ściągasz mnie ku sobie. Odnalazłaś mnie, wysyłając w przyszłość ów list. Odnalazłaś mnie, mimo że jestem w innym wcieleniu. Jak to możliwe? Jak? Jestem blisko... Mijają końcowe stacje: 1959, 1958, 1957, 1956, 1955… Widzę już pierwsze kontury, pierwsze zarysy… Lekki powiew chłodnego wiatru na twarzy… Drzwi oznaczone numerem 1954 ― są uchylone. Podchodzę do nich wolno, stając u ich progu… Zastanawiam się przez chwilę i… ― wchodzę do środka… Z początku dostrzegam nieostre, spowite w jaskrawości kontury, jakieś zamazane przedmioty, plamy i cienie… Zaciskam mocno powieki, wolno otwieram… Mam przed sobą, na wyciągnięcie ręki zielony, pokryty złoconymi literami Narewki Łuk Tryumfalny. Nie ma wątpliwości, jestem w Leningradzie, w 1954 roku! Czuję, że mi słabo i omal nie padam na twarz. ― Jestem w miejscu i czasie, w którym wysłałaś do mnie list, Nadieżdo! ― Ale jak ciebie teraz znajdę? ― Gdzie mam ciebie szukać? ― Powiedz, gdzie? IV Ruszam wolno przed siebie. Czuję teraz wszystko wyraźnie. ― A może to tylko jakaś ułuda? Może wcale mnie tu nie ma? Idę jednak dalej przed siebie, mijając rząd kamiennych donic z fioletowymi, drobnymi kwiatkami. Kątem oka dostrzegam jakąś młodą kobietę, przyśpieszam kroku! ― Nie, to nie Nadieżda. Mimo września, słońce grzeje w moje plecy. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Wąską, wybrukowaną kocimi łbami ulicą przejeżdża wolno polewaczka. Unosi się za nią chmura lśniących w słońcu drobniutkich kropelek wody, które tworzą coś na kształt tęczy. Skręcam w Prospekt Newski, główną ulicę Leningradu… W szeroką, wyasfaltowaną arterię, pełną trolejbusów i ludzi. Na dużym placu z fontannami biegają małe i rozkrzyczane dzieci. Ze środka tej wesołej gromadki wybija się ciepły i rozedrgany lekko głos: „Jeniusza, Jeniusza! Chodź do mnie, chodź do babci!”. Spoglądam w tę stronę i widzę siwą kobietę w rozpiętym, szarym płaszczyku, jak bierze kilkuletniego chłopca na ręce… Elewacje w słońcu, schody w półcieniu… Mijam kunsztownie zdobione kamienice z XVIII i XIX w., wykwintnie kute, wyszukane żelazne bramy… W szeleszczących liściach kasztanów prześwituje rozedrgany blask złotych kopuł Soboru Isakijewskiego… Wiatr podnosi pył z pobocza drogi, zapowiadając zmianę pogody… Z zadumy wyrywa mnie dopiero zgrzyt przejeżdżającego i dzwoniącego tuż obok tramwaju… Idę przed siebie, skulony cały w sobie… Idę przed siebie z rękami w kieszeniach dziurawego płaszcza… Dochodzę do Mostu Bankowego, a raczej kładki dla pieszych nad kanałem Gribojedowa. Tutaj jest dużo spokojniej. Rozłożyste drzewa tworzą coś na kształt cienistego baldachimu z drgającymi tu i ówdzie słonecznymi prześwitami. Obok mnie, terkocząc na nierównościach chodnika, przejeżdża na trójkołowym rowerku mała dziewczynka. Tuż za nią idzie szybkim krokiem młoda kobieta. Dogania ją i chwyta za umocowany z tyłu rowerka kijek. Dziewczynka piszczy radośnie, kiedy znowu odjeżdża od niej na kilka metrów. Wchodzę na kładkę i opieram się o jej barierkę. Pode mną połyskuje gdzieniegdzie ciemny, szemrzący cicho nurt. Odganiam dłonią pszczołę, która przelatuje z cichym brzęczeniem tuż obok mojej twarzy. Srebrzysta ryba wypływa i spada z pluskiem w głębiny. W powietrzu czuć mdławy zapach jakichś kwiatów, czy krzewów… Na tle jaskrawej plamy dostrzegam kątem oka przesuwający się wolno cień. Podnoszę głowę i widzę ubraną na czarno kobietę. Ma na sobie czarną, długą do samej ziemi sukienkę, a na głowie tak samo czarną chustkę. Spogląda na mnie, po czym zawraca i odchodzi. Znika za rogiem, skręcając w małą, boczną uliczkę. ― To ona! To Nadieżda! ― To na pewno musi być ona! Schodzę szybko z kładki. Dobiegam do rogu, lecz poza idącą wolno parą starszych ludzi, nie ma nikogo! ― Gdzie ona jest? ― Gdzie? Idę nie wiadomo jak długo… Idę przed siebie… Idę bez celu, bez nadziei… Gęstnieją powoli deszczowe chmury. Wszystko robi się momentalnie szare. Dopiero teraz widzę, że jestem na bezdrożach, poza miastem. Przede mną tylko rozległe pola, rosnące w oddali pojedyncze brzozy... ― Gdzież mam iść? ― Gdzież mam cię szukać? Chmury suną nade mną… Zapinam płaszcz i podnoszę kołnierz. Ogarnia mnie chłód, a gardło ściska niewysłowiony żal, ból i niemoc. Czuję, że od wiatru łzy napływają mi do oczu. ― Tyle przebytej drogi ― i na nic. ― Tyle przebytych epok… Lecz oto, jest! Widzą jej przygarbioną postać. Tknięty jakimś impulsem, przyśpieszam, biegnę, co tchu! Czuję, że serce bije mi coraz mocniej. Jeszcze dziesięć metrów, jeszcze pięć… ― Nadieżdo, jestem! ― mój głos się załamuje od szybkiego oddechu. ― Przybyłem do ciebie z bardzo daleka. Dla ciebie straciłem życie. Wiele razy czytałem twój list ― rozpinam płaszcz i wyjmuję go z kieszeni marynarki. O dziwo koperta nie jest wcale pożółkłym ze starości kawałkiem papieru! Patrzę na to zaskoczony. Podchodzę do niej jeszcze bliżej. Pokazuję list. Jej mocno przekrwione oczy wskazują na to, że płakała. Ma wynędzniałą twarz, jakby toczyła ją jakaś śmiertelna choroba. ― Nadieżdo, jestem ― szepczę niemal bezgłośnie. ― Nadieżdo, spójrz, mam twój list ― spogląda na mnie, jak na kogoś z innego czasu, z innej epoki. Wie, że to nie jestem ja. ― Nadieżdo… ― nie kończę, ponieważ zasycha mi w gardle i nie potrafię wydobyć z siebie już ani jednego słowa. Wpatrzona prosto w moje oczy, odwraca głowę w bok, spoglądając tym razem na coś na skraju horyzontu. ― Przepraszam cię, Włodku ― wymawia to łkającym, ochrypłym głosem. Gdzieś w skłębionych nad nami chmurach, narasta basowy odgłos zbliżającego się samolotu... ― Przepraszam cię, że straciłeś przeze mnie życie, że przebyłeś do mnie taką długą drogę, wybacz mi ― jej głos jest jeszcze słabszy, natomiast basowe dudnienie samolotu przechodzi nad nami kulminacją i powoli cichnie, ginąc w oddali. ― Żegnaj na zawsze ― dodaje ledwie słyszalnie. Nogi miękną mi w kolanach. Jest mi słabo. Całuje mnie delikatnie w usta swoimi spierzchniętymi jak w gorączce wargami. ― Muszę już iść ― dodaje cicho. ― Muszę wracać z powrotem na północ, tam gdzie jest mój dom. Jest on na skraju poligonu atomowego, sto kilometrów stąd. ― Proszę, zostań ze mną, proszę! Nie musisz tam wracać! ― czuję nagłe ukłucie w skołatanym sercu. ― Nie mogę, Włodku. Jesteś z innego czasu. Muszę wrócić do swojego domu, aby zginąć. Wkrótce wybuchnie bomba. Chciałam tylko zobaczyć przyszłe wcielenie kogoś, kogo bardzo dawno temu kochałam nad życie, ale ty nim nie jesteś. Przebacz mi, proszę. Widzę jak opuszcza głowę i powstrzymuje ostatkiem sił gwałtowny płacz. Zaciska mocno usta… Odwraca się i odchodzi piaszczystą ścieżką przez przymglone, nasiąknięte wilgocią pola przygarbiona, kulejąca na prawą nogę postać… Malejąc na tle horyzontu… Spoglądam w dal, w tę pozostawianą przez nią pustkę, w rozchwiane na skraju, pojedyncze brzozy… Jest coraz chłodniej. Nie wiem ile już tu jestem, w tym poszarzałym nagle krajobrazie. Słyszę jedynie świszczący wiatr. Czuję, że znowu wilgotnieją mi szczypiące oczy… Nikogo i nic. Już ― tylko nic. Wracam tymi samymi bezdrożami… Tymi samymi ulicami… Jestem bardzo zmęczony i taki bezsilny… Siadam na ławce, nad brzegiem Newy, i spoglądam na płynący wolno nurt… Krzyczące, białe ptaki zniżają, co chwila swój lot… Jestem tak bardzo zmęczony… Osuwam się… Zasypiam. Gdzieś na skraju szarego i pochmurnego horyzontu rozbłyska nagle niezwykle jaskrawa światłość, przybierając powoli kształt ogromnego, rozżarzonego grzyba… Otaczają go białe pierścienie gorącego powietrza, które niszczą wszystko na swojej drodze… I nagle ― dopada mnie potworna fala uderzeniowa. Rozrywa moje ubranie, rozrywa ciało… Zaczynam krzyczeć, zaczynam potwornie krzyczeć, kiedy ściana ognia wyrywa włosy, wypala oczy… Naraz widzę nad sobą pochylonego umundurowanego funkcjonariusza. Szarpie mnie za rękaw i coś do mnie mówi. Nic nie rozumiem. Rozkotłowany jeszcze umysł nie jest w stanie wyłowić sensu wypowiadanych słów. Jeszcze moment… Jeszcze… ― Już słyszę wyraźnie lekko zaniepokojony głos. ― Obywatelu, chuchnijcie… Jesteście aż tak bardzo spici? Tu nie można leżeć, idźcie do domu. Macie dom? ― Mruczę jedynie coś do niego nieskładnie, jakby mnie zatkało. ― Jak nie macie, to idźcie do przytułku, który jest tutaj, niedaleko, na ulicy ****kiej. Tylko się pośpieszcie, obywatelu, bo będzie zaraz padać ― i wskazuje palcem szare, burzowe niebo na północy. Odchodzi. Wstaję z wielkim trudem ― i idę ― w kierunku… ― właściwie, nie wiadomo, gdzie. Czuję na twarzy pierwsze krople deszczu… Zygzak błyskawicy przecina na mgnienie horyzont… Po chwili, przytłumiony, odległy grzmot tego krótkiego spięcia, dociera do mnie w jakiejś szczątkowej formie, mając swoje epicentrum, gdzieś na północy ― nad samotnym domem. (Włodzimierz Zastawniak, Luty 2017)1 punkt
-
Ostatnio dodane
-
Wiersze znanych
-
Najpopularniejsze utwory
-
Najpopularniejsze zbiory
-
Inne