Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 13.12.2022 uwzględniając wszystkie działy
-
mam nowe ukochane słowo to już nie ty - przepraszam mamo być może kiedyś słowami dorosłych wytłumaczę dlaczego dziś czuję nie ma nic piękniejszego niż: w o l n o ś ć *z życia wzięte7 punktów
-
Stoi na środku Dumny bez twarzy Nikt nie wie kim on I o czym marzy Nie straszna mu zamieć Ni żadna wichura On stoi twardo Broni się dzielnie Jak Westerplatte Nie myśli o świecie Wszyscy dumają Kim ten bohater Co przeciw wszystkiemu walczy Lecz nie jest to człowiek Szatan czy Bóg Tylko zwykły bałwan Masa bez nóg. ***************************************** Utwór ten dedykuję bałwanowi, który został ulepiony jeszcze w listopadzie, gdy spadł pierwszy śnieg w tym roku. Mimo zmieniających się warunków pogodowych, on wciąż niezmiennie stoi. Mam nadzieję, że my wszyscy, wbrew wszelkiemu złu, będziemy potrafili tak niezmiennie stać, broniąc tego, co dla nas ważne.7 punktów
-
Czym zawiniłem, że ze mnie szydzą Rozpraszającym ziąb całowaniem, Kiedy wbrew skutym lodem ulicom Swój nieruchomy prowadzą taniec? I czemu usta ich, zamiast skostnieć, Tak się zachłannie do siebie palą, Jakby zazdrością chciały mi wspomnieć, Że mam do ciebie wyjaśnień slalom? A nade wszystko - czemu odwilżą Ust całkiem obcych tak się zaciągam I radość cudza nadal mi bliższą Niż w twym kierunku powrotna droga?7 punktów
-
A gdy zerkam ukradkiem na nią gdzieś przy odleglejszym ze stolików znad napoju wyskokowego marzę, wierzę i nie dowierzam. Ach ten dekolt, ach ta linia ciała, ach przypuszczalne wnętrze. Ponadto piję do telewizora z niewykorzystanymi okazjami i niezbyt uważnie wsłuchuję się w miejskie opowieści o radosnym braku celów i sensów poczynań, które od dość dawna mam za swoje. Zresztą ktoś ciągle subtelnie sugeruje, że błądzę na co uprzejmie na ogół odpowiadam, że jest mi z tym mniej więcej dobrze. Warszawa – Stegny, 13.12.2022r.5 punktów
-
Samotność mieszka na szczycie góry. Tam, gdzie wierzchołek dotyka chmury. Tam, gdzie skowronka nie słychać pieśni. Tylko jezioro blaskiem grosza lśni. Pusto dokoła, wiatr ją odwiedza. Kamienie milczą, nie szumią drzewa. Z tęsknotą patrzy na świat daleki. Miasta tak małe, na kręte rzeki. Z tej samotności aż deszczem szlocha. Kiedyś zrozumie, że ktoś ją kocha.4 punkty
-
których nikt nie czytał nawet ja są tajemnicą ledwie przeczuciem pierwszym dotknięciem doskonałe póki przeze mnie nie przejdą3 punkty
-
Ja tradycyjnie wolę - przewody. Nic to, że supły wiążą w kieszeni. Ekstrawagancki kolor: czerwony. Byście barierę z dala widzieli. Chcę własny zgiełk mieć, intymnie głuchnąć, Wybrać dogodne metrum pod kroki, Kiedy w refrenach myśli mi utkną, Nie słyszeć, kiedy pytacie: o kim? Być tu i nie być. Widzieć - a ślepnąć Na deszcz, co szarość rozniósł po mieście. Iść w nieświadomość, tyłem ku szeptom, Że piski opon coraz głośniejsze.3 punkty
-
Zmarł pod palącym słońcem Kalahari aktor przystojny niczym Omar Sharif. Niedocieniony sczezł z braku picia, niedoceniony, tak jak za życia. Oskara mumii (jak zwykle) nie dali.3 punkty
-
3 punkty
-
Są różne kłamstwa prawdy nadzieje horyzonty oraz marzenia i sny Są różne cienie drzewa i mgły serca w których coś się tli Są różne myśli trudne słowa które czasami z nas drwią Są różne noce oraz dni to one echem naszych chwil Są różne drogi których człowiek nie rozumie gubi się3 punkty
-
Kiedyś Hindus z Bombaju, co choć już był na haju, to jeszcze mochito wypił na finito i przeniósł się do raju.3 punkty
-
poznaliśmy się o dzień za późno spóźnieni łzą pod powieką wczesną wiosną bzem łaskoczącą spojrzeniami utkani na wieki poznaliśmy się o noc za wcześnie zachłanni dnia rwącą rzeką późną zimą lodem płynącą uczuciami splątani na przekór poznaliśmy się...3 punkty
-
Cholerny ekshibicjonista – zrzędzi pani Stefa, od lat czterdziestu z tą samą flegmą obsługująca lokalnych klientów. Przewinęło się ich więcej niż drzew i krzaków na podwórku. Wszystkie pamięta, kiedyś nadawała im imiona, do czasu gdy poczęły umierać. Bez skargi. Nawet jest wdzięczna za ciężkie życie i dłonie pokryte niebieską siateczką. Od czasu do czasu segreguje zdjęcia, w ciszy zapadającej coraz głośniej. Co rano drepcze, nie wierząc w wieczór, nadzieją porzuciła ją już dawno jak każda wyrodna matka. Wybija szósta, czas otwierać, przed drzwiami kolejka spragnionych chleba, jaki by nie był. Na pogrzebie było niewielu, większość czekała przed zamkniętym sklepem. Nagi król płakał i tańczył ostatniego walca na wietrze.3 punkty
-
W bezgwiezdną noc ciemną jak okulary generała kwiaty nadziei rozjechane czołgami wdeptane w ziemię skutą lodem zamiast koguta z Teleranka dekret który zabraniał wszystkiego pośpij jeszcze córeczko dla ciebie dziś ta kołysanka zanim przyjdą i mnie zabiorą tatusiu czy to wojna a z kim *** Odeszło tyle lat od tamtej niedzieli ze wschodu znów wieje chłodem rakiety sieją śmierć i strach serce pęka patrz jak się toczy szatańska gra jak miasta toną we łzach za granicą brat zabija brata na jedno skinienie kata na Ukrainie wojna nadal trwa oby wkrótce dobra Nike ich powitała i pozdrowiła ziemię poranioną nie tylko w dobrych snach żeby ustał matek i sierot płacz aby doczekali i ujrzeli pola pełne złotych zbóż i łąki pokryte trawą zieloną tam gdzie dzisiaj ogień i dym3 punkty
-
biel pod nogami rozjaśnia spojrzenie przeganiając chmury z czoła odgrzewam cudze ślady aż stopnieje zaspa na sercu3 punkty
-
Siedzieliśmy na balkonie i zajadali się truskawkami. Na tym samym balkonie jeszcze dwa tygodnie temu, Dyzio wkuwał podręcznik do elektrotechniki okrętowej. — Idźcie stąd, uczyć się nie można! — zawołał w kierunku dwójki dziewcząt przechadzających się ulicą w dole. — A kiedy tu przyjdziecie następnym razem, załóżcie coś na siebie! To były beztroskie dni: dawne kłopoty zniknęły za pierwszym dotknięciem czerwcowego słońca, a tymi co nadejdą nie zawracałem sobie głowy. — Co robimy? — oczekiwał propozycji Grzesiek. Wykupiłem bilet i miejscówkę na popołudniowy ekspres, odjeżdżający następnego dnia, a do tego czasu nie miałem żadnych planów. Może wyskoczymy do Sopotu? Połazimy brzegiem morza, a nuż zdarzy się coś ciekawego. Dopiero wieczorem zdecydowaliśmy się na wypad do Róży Wiatrów. Po drodze spotkaliśmy Krzyśka. Nie było to nam na rękę, ponieważ miał on opinię pechowca i mógł popsuć najlepszą zabawę. Pech trafia się każdemu, jego nigdy nie opuszczał. W marcu mieliśmy egzamin pisemny z informatyki u doktora Bazikiewicza. Był to człowiek strasznie zarozumiały, chyba dlatego, że pracował przez kilka lat w Anglii i zdawało mu się, że należy do kategorii lepszych ludzi. Po powrocie do Polski zachowywał się jak Guliwer w krainie Liliputów: — Zejdź mi z drogi, bo cię rozdepczę! Żebyśmy z nim nie zadzierali, opowiedział nam na jednym z wykładów dobrze znaną historię — jak usadził na wyciągu narciarskim w Szczyrku tego faceta, co chciał się wepchać bez kolejki: — Chamie, złamałeś reguły dżentelmeńskiego zachowania, dlatego mnie te reguły również nie obowiązują. I bach!… gościa po plecach kijkiem od nart. Wszyscy się doktora bali i zakuwali długo przed egzaminem, ja i Krzysiek również. Ostatniej nocy siedzieliśmy do późna. Krzysiek pokazał mi przed pójściem do łóżka wieczne pióro, z którym się nie rozstawał od kilku dni. — Takie pióro uczy dobrych nawyków, porządku, dyscypliny. Jutro wezmę je na egzamin, przyniesie mi szczęście. Wstał wcześnie, tylko zamiast na egzamin, poszedł prosto do kuchni pichcić śniadanie, bo jak powiadał, jego mózg potrzebuje dużej ilości dobrze przyswajalnego białka: smażonej kiełbasy z cebulą, na którą wrzucił olbrzymi kawał żółtego sera, a kiedy ser się rozpuścił na kiełbasie niczym sos musztardowy, wbił na to tuzin jaj. Cebula skwierczała wesoło na zbyt dużym ogniu, dym spalenizny snuł się swawolnie przez otwarte drzwi, zanieczyszczał każdy kąt mieszkania, wypędzając resztki snu. Zeskoczyłem z piętrowego łóżka, ogoliłem się, założyłem mundur, łyknąłem w biegu kubek herbaty-lury i byłem gotowy do wyjścia. Krzysiek wciąż delektował się jedzeniem. — Pospiesz się, egzamin za dziesięć minut — zawołałem do niego z klatki schodowej i pędziłem w dół na złamanie karku, bo na windę nie można się było doczekać. Krzysiek zawiązywał krawat przed lustrem, potem sięgnął po pióro, włożył je bez pośpiechu do wewnętrznej kieszeni marynarki, lecz wówczas z niewyjaśnionych przyczyn pióro eksplodowało, rujnując kompletnie całe ubranie. Zdążyłem w ostatniej chwili: doktor Bazikiewicz stał przy drzwiach i odmierzał czas sekundnikiem swojego Rolexa. Punktualnie o dziewiątej zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Po drugiej stronie ujrzałem Krzyśka: zrozpaczony pociągnął za klamkę, drzwi nie puszczały. — Chłopaki otwórzcie! Panie doktorze, proszę zaczekać, tylko minuta! Ale pan doktor stał nieporuszony, obserwując szamotającego się Krzyśka chłodnym okiem naukowca. — Brama zamknięta, statek odpłynął… Po tych słowach podszedł do tablicy i dał znak, że mamy zaczynać. Innego razu, Polska grała na mistrzostwach świata w Meksyku z Brazylią. Oglądaliśmy ten mecz w akademiku, w kilku pokojach z telewizorami i pilnowaliśmy, żeby Krzyśka nie było w żadnym z nich, bo jeszcze przyniesie pecha biało-czerwonym. Zdesperowany latał po całym budynku, z piętra na piętro, jak kot z pęcherzem, ale przezorni zamknęliśmy drzwi na zamek. Przez trzydzieści minut polski zespół odpierał skutecznie ataki Brazylijczyków i już zaczynaliśmy wierzyć, że uda się nam wygrać jakoś ten mecz. Niestety po wyjściu jednego z oglądających, zapomniano zamknąć drzwi i ten moment nieuwagi drogo nas kosztował. Krzysiek wpadł do pokoju i wsadził głowę przez uchylone drzwi. — Jaki wynik? Zanim ktoś zdążył odpowiedzieć, Sócrates strzelił Polakom bramkę, z karnego. Róży Wiatrów nigdy nie lubiłem, bo uważałem, że to lokal dla starych pryków. Był to pomysł Grześka, który od kilku tygodni nie spotykał się z dziewczyną i wierzył, że jeśli obejrzy jakiś striptiz, to mu to niezaspokojenie przejdzie. Osobiście wolałem dyskoteki w klubie studenckim w Gdańsku, na które przychodziło mnóstwo fajnych lasek, a konkurencji było niewiele. Niestety, uniwersytet również pojechał na wakacje. Gdy weszliśmy na salę wszystkie stoliki była zajęte, a wielu gości miało już nieźle w głowie. Orkiestra grała szlagiery Jarockiej i Krawczyka, na parkiecie wywijało kilka par. Pomyślałem, jaka szkoda marnować taki piękny wieczór, lecz wracać nie było sensu. Stanęliśmy przy drzwiach, w oczekiwaniu na kierownika sali, żeby nas gdzieś posadził. Nieco z boku, pod ścianą, stał stolik na cztery osoby, przy którym siedziały dwie dziewczyny. Wyglądały jakby nie miały pomysłu, co zrobić z czasem. Bez namysłu podszedłem do nich i zapytałem, czy możemy się przysiąść. — Te miejsca są już zajęte — odpowiedziała jedna z nich. Była blondynką o zielonych oczach i pięknych rysach, zrobioną na typ chłopczycy, który świetnie podkreślał jej osobowość. Usta miała mocno pomalowane jaskrawo-czerwoną szminką, co nadawało jej wygląd kobiety podejmującej szybko decyzje, której nie należy się sprzeciwiać. Ubrana była dość sportowo jak na tę okazję. Najbardziej zwracały uwagę białe, dość obcisłe szorty, zapięte czarnym paskiem i odkrywające długie, szczupłe i wyjątkowo zgrabne nogi. „Czemu piękne kobiety muszą być tak aroganckie?” — pomyślałem i dodałem na głos: — A koledzy pewnie zaraz dołączą? Chyba coś ich zatrzymało, bo obserwujemy was od dłuższego czasu. Dziewczyny przysunęły się do siebie i ta druga szepnęła blondynce coś do ucha. — Możecie, ale tylko na pięć minut — powiedziała blondynka i odwróciła głowę, jakby patrzenie na nas było czymś bardzo nieprzyjemnym. Usiedliśmy: ja obok blondynki, Grzesiek koło tej drugiej, a Krzysiek musiał pożyczyć krzesło z sąsiedniego stolika, bo znowu miał pecha. Blondynka spoglądała co chwilę na zegarek, jakby nie mogła się doczekać, kiedy sobie pójdziemy. — Co się tak gapisz, zegarka nie widziałeś? — Zegarek owszem, lecz takiej jak ty, jeszcze nigdy — rzekłem, zatapiając w niej wzrok. — Nie wysilaj się na tanie komplementy. — Nie prawię ci żadnych komplementów, tylko stwierdzam fakty — odciąłem, udając obojętny ton. Jakoś rozmowa się nie kleiła. W końcu Grzesiek postanowił rozładować napięcie: — Czego się napijecie? — My tylko to — odezwała się blondynka, pokazując na dwa puste kieliszki. Miały długą, cienką nóżkę, czaszę jak do białego wina, lecz u samej góry szeroki brzeżek. Wyglądało to, jak efektowna fontanna z kaskadą. — A co to takiego? — Mandarynkowa Margarita. Grzesiek skinął taktownie na przechodzącego obok kelnera i uprzejmym tonem poprosił: — Dwie marga… — Margarity — podpowiedziała blondynka. — A dla panów? — spytał kelner. — To co zwykle. Podano alkohol. Dziewczyny sączyły przez słomkę, my wypiliśmy szybko, jednym wrzutem. Byliśmy gotowi zawołać znowu kelnera, ale woleliśmy zaczekać, bo jeszcze sobie pomyślą, że przyszliśmy tutaj pić. Trunek szybko krążył po ciele i zrobiło się nieco przyjemniej. Orkiestra zagrała, solista w czarnych okularach, choć światła były przyciemnione, zaintonował nieco zachrypniętym, lecz interesującym głosem: Jolka, Jolka, pamiętasz lato ze snu, Gdy pisałaś: „tak mi źle…” Grzesiek spojrzał na blondynkę. Musiał uchwycić w jej twarzy coś zachęcającego, bo wstał i poprosił ją do tańca. Nie odmówiła. Zostaliśmy w trójkę. Krzysiek siedział bokiem, metr od stołu, z miną nieudacznika, którą mógł wystraszyć największego kaszalota. Nie miałem ochoty tańczyć z tą drugą; nie, żeby tak w ogóle, ale czułem się, jakbym przegrał walkę o pierwsze miejsce, a nagroda pocieszenia nie wchodziła w grę. Jednak nie wypadało jej nie poprosić. — Zatańczysz? — Nie tańczę. — Jak to, nie tańczysz? Masz złamaną nogę? — Po prostu, nie tańczę. Przyjrzałem się jej uważnie: miała niezbyt długie, brązowe włosy i tego samego koloru oczy, podkreślone dobrze dobraną kredką. Ubrana była w sukienkę, odcinaną w talii i związaną gustowną kokardą, u dołu załamującą się i bufiastą, zakrywającą kolana. Błękitno-liliowy kolor sukienki znakomicie harmonizował z jej karnacją. Na stopy włożyła lśniące, srebrzyste sandały na koturnie i niezbyt wysokim obcasie, zapięte paseczkiem wokół kostki. Styl i krój wskazywał, że całość musiała pochodzić z wykwintnego butiku. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, wyglądała na przyzwoitą dziewczynę, to skąd ją stać na takie drogie ciuchy? Nie była brzydka, lecz nie miała jednak tego, co ostatecznie jest niekwestionowaną bronią kobiecą, przyciągającą mężczyzn jak magnes. A może tylko nie chciała tego pokazać. — Nie wierzę ci. W życiu nie spotkałem kobiety, która nie lubi tańczyć. Prędzej uwierzę, że nie jesteś kobietą. — A wierz sobie w co chcesz — odpowiedziała, jakby nie miała ochoty na rozmowę. Niezrażony, przysunąłem krzesło bliżej i zwróciłem jej uwagę na tańczących: — Popatrz tam, na swoją koleżankę, czy nie wygląda na zadowoloną? A ty, siedzisz na tym krześle chyba już od godziny… Jutro będziesz tak siedzieć w pracy cały dzień, i kolejny dzień, i jeszcze jeden dzień, aż nadejdzie dzień, kiedy zapytasz siebie: na co takiego czekałam? Taniec to jedyny sposób, aby być blisko siebie, nie tracąc wolności, nie robiąc niczego, czego byś żałowała. Nie odezwała się słowem, siedziała nieruchomo, a zamiast odpowiedzi posłała mi zdawkowe spojrzenie — to typowe spojrzenie smutnej i samotnej osoby, która nie potrafi się przebić przez jakąś niewidzialną barierę. Grzesiek z blondynką zakończyli udaną serię i gdy tylko usiedli wiedziałem, że torpeda nie chybiła: jeszcze tej nocy pójdzie na dno jedna fregata, i to jaka! Zamówiliśmy następną kolejkę, lecz zanim podano, Grzesiek pociągnął swoją partnerkę na parkiet. Odprowadziłem ich wzrokiem: dobrana z nich para, a ja, co tutaj robię? Starałem się uzbroić w cierpliwość, żeby przetrwać ten nieudany wieczór, gdy wówczas powoli, ociągając się, wstała od stołu. Zareagowałem natychmiast i poprowadziłem ją za rękę środkiem sali, między tańczące pary, gdzie było jeszcze trochę wolnego miejsca. Orkiestra aranżowała piosenkę będącą kiedyś wielkim przebojem: szybki rytm na dwa; drugie uderzenie z ledwie wyczuwalnym opóźnieniem, pozwalającym na subtelne kołysanie bioder; pierwsze wystarczająco mocne, żeby zamaskować nieśmiałość jej kroków. Nie tańczyła źle, była tylko trochę spięta i po kilkunastu taktach poruszała się swobodnie. Nagle sala zniknęła, wszystko dookoła również: byliśmy tylko my, cudowną magią rytmu i melodii przeniesieni w inny świat. W każdym ruchu naszych ciał więcej było słów, niż zdążyliśmy sobie powiedzieć, a właściwie: chcieliśmy powiedzieć; z każdą chwilą jej kroki stawały się pewniejsze, ruchy silniejsze, jakby zamierzała dać mi znać: jestem gotowa prowadzić. Gdy muzyka ucichła, na jej twarzy pojawił się lekki żal, że piękny sen skończył się tak nagle. Orkiestra wykonała tusz, co było sygnałem do największej atrakcji programu: światła przygasły i na salę wbiegła striptizerka. Była dość korpulentna i nie pierwszej młodości; widocznie właściwościowi lokalu biznes szedł nie najlepiej. Miała na sobie czarny, obcisły kostium, odsłaniający nieomal całe piersi i pośladki, z tyłu fikuśny pomponik, na głowie sterczące uszy króliczka. Długie, tlenione na blond włosy, proste u góry, opadały falami na nagie ramiona. Tancerka wykonywała namiętnie egzotyczną sekwencję flamenco, przerywaną co chwilę głośnym akcentem perkusji, po którym zrzucała część ubioru, dramatycznym gestem, przy akompaniamencie niekrytych zachwytów męskiej części publiczności. Za każdą odsłoną natężenie światła malało o kilka luksów. W chwili kiedy miała zdjąć ostatni fragment ubioru, na co wszyscy czekali w napięciu, światło zgasło i sala pogrążyła się w ciemności. Rozległy się gwizdy i pomruki niezadowolenia, a gdy światła rozbłysły ponownie, tancerki już nie było. Utkwiła we mnie duże, piwne oczy, nie bez odrobiny przyjemności z mojej strony. — Powiedz, co cię skłoniło do wybrania pracy na morzu? — spytała już bez cienia wcześniejszej obojętności. Odczekałem chwilę, aż wrzawa na sali ucichnie. — Kiedyś przeczytałem taką książkę o marynarzu, co zakochał się w dziewczynie. — To brzmi dość banalnie. — Tak, tylko, że on był ubogi i niewykształcony, ona pochodziła z wyższych sfer. — To już trochę lepiej, a dalej? — Zaprosiła go do domu, w którym miała bibliotekę: na czterech ścianach półki, wypełnione na całej długości mnóstwem książek. Patrząc na tytuły pomyślał, że gdyby przeczytał wszystkie, to mógłby się nauczyć mówić językiem osoby wykształconej i dorównać jej poziomem. — To miał ambitny cel. Czy go osiągnął? — zapytała rozglądając się po sali, jakby ta historia zbytnio jej nie wciągała. — Tak, ale nie było mu łatwo. Musiał zarabiać na utrzymanie, harując w pralni. Czytał w każdej wolnej chwili. Skonstruował w łóżku rodzaj ostrogi, która mu się wbijała w plecy gdy zasypiał. Wtedy się budził i czytał dalej. — To straszne, a ona, co na to? — Radziła mu, żeby poszukał regularnej posady, choć sama nigdy w życiu nie splamiła rąk pracą. — I czy posłuchał jej? — Nie, bo czuł w sobie siłę i talent, jakich nie mieli inni. Postanowił zostać pisarzem, bo tylko wtedy mógłby zapewnić jej życie jakiego pragnęła. Orkiestra zaczęła wygrywać głośno w rytmie polki. Przysunęła się blisko, żeby nie zgubić żadnego słowa. — A to dopiero… Czy mu się udało? — Nie od razu. Wszystko co napisał odsyłano z początku, że niby nie nadaje się do druku. Ale on się nie zrażał i pisał dalej. A oni dalej mu odsyłali, aż z tych maszynopisów uskładała się niezła sterta… Odczekałem chwilę widząc, że na jej twarzy maluje się autentyczne zaciekawienie. — W końcu nadszedł list, lecz nie w dużej, szerokiej kopercie, do której wkładano odrzucone maszynopisy, ale w podłużnej i cienkiej. Otworzył ją, a w środku był czek na ogromną sumę. Jednego dnia stał się bogaty i sławny. — A ona, czy wciąż myślała o nim? — Dowiedziała się o tym z gazet, bo był najlepiej zarabiającym pisarzem w Ameryce i postanowiła go odwiedzić. Tyle, że on już nie wynajmował ciasnej nory, ale mieszkał w luksusowym apartamencie, w najdroższym hotelu. Zatrzymałem się na chwilę, żeby zaostrzyć element dramatyczny. Zareagowała natychmiast: — Nie przerywaj. Chcę wiedzieć jak się skończyło. — A więc poszła do tego hotelu. Widząc go, rzuciła mu się w ramiona i zawołała skruszonym głosem: „Martin, kocham cię, zawsze ciebie kochałam!” A on patrzył na nią zamglonymi, nic nie widzącymi oczami i odrzekł: „Ruth, nie kochasz mnie. Kochasz moje pieniądze, kochasz moją sławę”. Popatrzyłem na nią z odrobiną współczucia, bo na jej twarzy zauważyłem lekki wyrzut, jakby czuła się współwinna i odpowiedzialna za słabość i brak wiary tamtej, o której jej opowiadałem. „W końcu też jest kobietą” — pomyślałem. — I tak książka się kończy? — spytała niepocieszona. — Właściwie tak, bo już więcej jej nie zobaczył, a przez to jego życie utraciło sens. Gdy to zrozumiał, wybrał się w podróż ekskluzywnym liniowcem, żeby zapomnieć tam o niej. — Czy można wymazać z pamięci kogoś, kogo naprawdę się kocha? — zamyśliła się, lecz kiedy nic nie powiedziałem, dodała: — Ale przerwałam ci, przepraszam. Mów dalej. — Żeby przestać o niej myśleć, spał całymi dniami na pokładzie, później wracał do kabiny i tam też spał, aż w końcu nie mógł spać, bo spanie męczyło go bardziej niż życie. Jednej nocy otworzył okienko w kajucie i skoczył do morza. — Utopił się? — Wpierw musiał oszukać instynkt życia: zaczerpnął powietrza, ile płuca mogły pomieścić i zanurkował na samo dno, zbyt głęboko, żeby mógł wypłynąć stamtąd żywy. Zapadło milczenie. Orkiestra skończyła grać i ta nagła cisza miała w sobie coś przygnębiającego. — Nie rozumiem, jak taka smutna historia mogła cię zainspirować? — Bo ja wiem… Dokonać rzeczy niemożliwej: to mnie pociągało. Był silny, honorowy… Nawet gdy przegrał, wolał zginąć, niż się poddać. — Ale żeby do tego stopnia się wczuć w książkę, która przecież jest fikcją? To okropnie nieracjonalne. — Możliwe, ale ja brałem ją za najszczerszą prawdę. Uwierzyłem, że jak on, będę pływać na okrętach, później to opiszę, a kiedy zdobędę sławę i nie będę wiedział co zrobić z pieniędzmi, strzelę sobie w łeb. — Głuptas z ciebie. Patrzyliśmy sobie w oczy, zupełnie inaczej niż jeszcze kilka chwil temu: ona śmiała się entuzjastycznie, a ja siedziałem z lekko opuszczoną głową, skupiony i poważny. Czyżby dostrzegła we mnie coś, o czym ja sam nie wiedziałem? Było już po dziesiątej i lokal zaczął się wyludniać. Należało się naradzić, co robić dalej. Przypomniałem sobie, że kobiety na każdej randce, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, udają się do toalety i to zawsze razem. Pewnie jak my, żeby się naradzić. Wystarczyło tylko poczekać na ten moment. — Krzychu, zamów no jeszcze jedną kolejkę — nalegał Grzesiek. — Tam przy barze, bo nim podejdą do stolika, będzie już po imprezie. — Ale za te ich koktajle płaćcie sami — odrzekł Krzysiek rozdrażniony. Cały wieczór siedział bez słowa, jak niemowa i teraz musiał wyładować złość. — Już i tak niemal całą kasę wydałem… Jeszcze zabraknie mi na bilet. — Nie bądź sknera. Takich dziewczyn nie uświadczysz na swojej wsi. Gdy tylko się oddalił, siadłem koło Grześka, żeby nie przekrzykiwać muzyki, puszczanej z taśmy, ponieważ zespół występy już zakończył. Było nas o jednego za dużo: o Krzyśka oczywiście. — Ale dlaczego? On ma potworną ochotę na tę, z którą gadałeś tyle czasu. — Ja gadałem, ja się nią zajmę. — Ale on płacił. — To co z tego. Płacić można mewkom, a to są porządne dziewczyny. Nim zdążyliśmy dojść do porozumienia, wrócił Krzysiek niosąc na tacy dwie Margarity oraz to co zwykle. Po chwili nadeszły dziewczyny. Nie usiadły, a blondynka popatrzyła na nas, jakby całe to zdarzenie było pomyłką. — Wybaczcie, ale musimy już iść. Dziękujemy za towarzystwo, miło było. — Jak to, czemu uciekacie tak nagle? Usiądźcie i napijmy się, a potem odprowadzimy was na dworzec, chyba, że mieszkacie gdzieś w pobliżu. Ostatni autobus odjechał pół godziny temu. — Wykluczone, weźmiemy taksówkę. Popatrzyłem na jej koleżankę. Wyglądała na zaniepokojoną, jeśli nie przestraszoną. Odciągnąłem ją na bok i zapytałem, co się stało. — I tak nic nie zrozumiesz… Mówiąc to opadła na krzesło i zakryła twarz rękami, jakby się bała, żebym czegoś nie zauważył. Usiadłem blisko niej i rozmyślałem, jak mógłbym jej pomóc. Milczała, kryjąc z trudem jakiś dziwny lęk w oczach. Dopiero po wielu naleganiach odezwała się z iskierką nadziei w głosie: — Właściwie może mógłbyś… — Jak? — Powiem, tylko nie tutaj… Oni zaraz mogą tu być. — Jacy „oni”? — Dowiesz się, pójdźmy już, żeby nie było za późno. Widząc, że zbieramy się do wyjścia, Krzysiek zaczepił przechodzącego obok kelnera: — Proszę pana, ja to przed chwileczką zamówiłem, ale musimy już iść. Czy mógłby mi pan zwrócić należność? Kelner zmrużył oko. — Przecież jeszcze nie zamykamy, niech pan siada i dokończy. Krzysiek walczył ze sobą przez chwilę, po czym schwycił kieliszek, wychylił go jednym łykiem i pobiegł za nami. Wyszliśmy na dwór. Od morza ciągnęła chłodnawa bryza. Żałowałem, że nie zabrałem marynarki. Nie miałem pojęcia, co ją dręczy, lecz przynajmniej mógłbym okryć jej drobne ramiona, kulące się od zimna. Szliśmy jakiś czas, nie odzywając się słowem. Nagle znieruchomiała, jak gazela wietrząca w powietrzu czyhające niebezpieczeństwo. — Już tam są. Musimy skręcić w prawo, ulicą do placu, na postój taksówek. Prędko! W odległości kilkudziesięciu metrów ujrzałem trójkę żołnierzy w czarnych mundurach i niebieskich hełmach, zapiętych paskami pod brodą. — Przecież to tylko żółwie, a my po cywilnemu. Co oni mogą nam zrobić? — Wam, nic. Popatrzyłem jeszcze raz w ich kierunku. Ten na czele jakby coś zauważył, zatrzymał się i wydawał polecenia idącym za nim. Patrol żandarmerii marynarki pod Różą Wiatrów o tej porze wyglądał dość podejrzanie, dlatego nie namyślając się wiele, przyspieszyłem kroku. Na placu czekała tylko jedna taksówka. Otworzyłem tylne drzwi i puściłem dziewczyny do środka. Grzesiek usiadł z drugiej strony. Krzyśkowi zostało miejsce obok kierowcy, więc kurs był na niego. — Dokąd? — spytał taryfiarz. — Tam gdzie są akademiki studenckie na Grabówku… Pan wie, takie wielopiętrowe bloki… — Ja bym nie wiedział? Mieszkam tu od czterdziestu lat. Ja to miasto… — Dobra, niech pan tyle nie gada, tylko rusza — przerwałem — ale spokojnie, żeby się nie rzucać w oczy. Wyjechaliśmy z placu i odetchnąłem z ulgą. Na tylnym siedzeniu było ciasnawo, więc przytuliła się do mnie. — Zaraz będziemy na miejscu, weźmiesz gorącą kąpiel, rozgrzejesz się — szepnąłem jej do ucha. Nic nie powiedziała, tylko przywarła do mnie mocniej, aż poczułem jak drży. Spojrzałem na jej twarz, oświetloną blaskiem mijanych latarni: była blada jak marmur, oczy pełne rezygnacji. Przed nami drogę zagradzał milicyjny radiowóz, pośrodku pasa stał oficer z latarką w ręku i dawał sygnały taksówce, żeby zjechała na pobocze. Taksówkarz zatrzymał samochód i uchylił szybę w oknie. — Co jest, panie władzo? Jechałem przepisowo. — Państwo wysiądą — rozkazał milicjant. — Pan niech zostanie — zwrócił się do kierowcy. Cofnęliśmy się na chodnik. Stała przy mnie, wciąż tuląc się, ze spuszczoną głową i bezradna, jakby brała udział w znajomej scenie, odgrywanej wiele razy. Oficer podszedł do niej i zdecydowanym, lecz pełnym taktu ruchem, zaprowadził ją do radiowozu. Blondynkę eskortował inny milicjant. Nim zatrzaśnięto drzwi, odwróciła się i rzuciła mi spojrzenie, jakiego się nie zapomina do końca życia. „Jak się nazywasz, gdzie mieszkasz?” — miałem zamiar wykrzyknąć, lecz byli już zbyt daleko. — Panowie, to co, jedziemy na ten Grabówek? — A niech pan jedzie, gdzie pan chce. Nam już nigdzie się nie śpieszy. Podszedłem do taksówki, żeby zapłacić kierowcy za fatygę. — Co pan? Niech pan to schowa. Przecież widziałem wszystko, a na takich jak wy, nie zarabiam. Cześć! Dodał gazu i rozpłynął się w ciemnościach, jak na amerykańskim filmie. Ruszyliśmy w kierunku dworca, skąd do akademika piechotą było tylko kilkanaście minut. Nie miałem ochoty na rozmowę, oni również, więc szliśmy w milczeniu, aż do kolejowego wiaduktu. W myślach zobaczyłem jej twarz, szczęśliwą, taką kiedy tańczyliśmy. Popatrzyłem na gwiazdy gasnące w łunie jutrzenki i nagle poczułem się najsamotniejszą istotą w świecie. — Nie martw się, znajdziemy ją. Wiesz jak miała na imię? Nawet jej nie zapytałem, byłem tak pochłonięty czarowaniem na swój temat. A blondynka, czy zostawiła swój adres? — A co mi tam blondynka — roześmiał się Grzesiek. — Dziś ta, jutro inna. Ale widzę, że ty nieźle się zabujałeś. To jak, nie powiedziała ci? — Ruth — wyszeptałem. — Ruth? — zdumiał się Grzesiek — to tak jakoś po niemiecku… Mijaliśmy przystanek trolejbusowy po drugiej stronie dworca. Torem wzdłuż ulicy, lokomotywa ciągnęła powoli skład wagonów podstawianych do odjazdu. Jednego nie rozumiałem: czemu pozwolili nam odejść? Grzesiek myślał podobnie. — A widziałeś jak ten oficer rozmawiał z nią? Jeszcze nigdy nie byłem świadkiem takich manier u milicjanta. — Słuchajcie, a może to córunia jakiegoś ważniaka? — włączył się Krzysiek. Stanąłem, bo nagle myśl jak błyskawica przeszyła mi umysł. — Ty, czy dowódca marynarki nie ma przypadkiem córki? — Ma, ale ona mogłaby być twoją mamusią. Przecież on jest w stanie spoczynku. — Umarł już, kiedy? — zdziwił się Krzysiek. — Głupi jesteś. Nie umarł, tylko przeszedł na emeryturę. Przecież stopnia mu nie odbiorą… — Nie o tamtego mi chodzi — przerwałem zniecierpliwiony. — To wiceadmirał, a ja mam na myśli starszego na redzie, kontradmirała. Grzesiek wzruszył ramionami, a widząc, że żal mnie nie opuszcza, rzekł przyjacielskim tonem: — Kto wie, gdyby nie milicja, może byłbyś za kilkanaście lat dowódcą floty.2 punkty
-
Tomkowi strajk był na rękę, bo tego dnia miał kolokwium z kreski: przenikanie ostrosłupa stożkiem; od samej próby wyobrażenia sobie czegoś takiego, dostawał wysypki. Zadzwonił powiadomić ojca, że nie wróci do domu na noc, następną może również. — To kiedy? Nie potrafił powiedzieć. Zaczynali strajk okupacyjny na politechnice, tak jak rok temu Solidarność w Stoczni Gdańskiej. Był już po drugiej stronie barykady, lecz czuł, że ojciec jest z nim myślami. Granica polityczna biegła nie tylko każdą ulicą; dzieliła również pojedynczy dom. Tomek był studentem raczej miernym. Wyobrażał sobie, że studia to rozwijanie umysłu, kształcenie postawy moralnej, zamiast tego ślęczał nad podręcznikiem do wytopu stali, mazał tuszem po kalce technicznej. Miał w tym słabe wyniki. Pan doktor kreślił uwagi na jego pracy, jakby to był dzienniczek do uwag: Niedostateczny… Nie zaliczam… Proszę przyjść następnym razem. — Ale przecież siedemdziesiąt pięć procent rysunku jest wykonane poprawnie — zaprotestował Tomek. Doktor pozostawał nieprzejednany, lecz przynajmniej nie ukrywał dlaczego. Musiało mu to sprawiać dużą satysfakcję. — Jak pan ma w słoiku siedemdziesiąt pięć procent miodu, a resztę gówna, to co pan ma w słoiku: miód czy gówno? Na zaliczenie semestru Tomek miał wykonać rysunek złożeniowy pompy hamulcowej do Fiata 125p. Gdy nikt nie widział, wyniósł z gablotki w sali wykładowej model pompy i powierzył go swojej dziewczynie, żeby wykorzystując wdzięk osobisty, wynegocjowała korzystniejsze warunki. Po trzech dniach miał gotowy rysunek za połowę ceny. Pan doktor rozłożył go na stole i studiował w milczeniu szczegóły. Dotknął kalki, zagiął róg arkusza, po czym rzekł: — Pan, panie Matejczuk, tego nie robił. Kalka i tusz niemieckie. Sposób rysowania profesjonalny, lecz nie do końca zgodny z zasadami jakich uczyłem — w tym miejscu podkreślił na kalce kilka detali. — Ale rysunek jest piękny, zaliczam. Tomek odetchnął z ulgą, a odbierając indeks z wpisem pomyślał — „Skoro nawet w biurze projektowym nie umieją rysować, to po co kończyć studia?” Studenci byli podzieleni na rozmaite grupy, tak jak całe społeczeństwo. Pierwsza grupa to aktywnie biorący udział w strajku. Kopalnię w „Germinalu” obstawiła policja, a strajkujący chowali się po domach, umierając z głodu i na suchoty, ponieważ nie mieli w ręku niczego, co mogłoby odmienić ich los. Sto lat później Solidarność wpadła na genialny pomysł, który zrewolucjonizował metody strajku: zająć zakład pracy, właściciela wywalić na ulicę. Studenci obsadzili teren politechniki, postawili przy bramach straże i teraz nawet sam rektor nie mógł wejść do swojego gabinetu bez zezwolenia. W drugiej grupie znaleźli się ci, dla których strajk był bezsensem. Uważali, że strajkujący niczego nie osiągną, a na przerwie w nauce stracą wszyscy. Codziennie rano przyjeżdżali na uczelnię, żeby podpisać listę obecności, pokręcić się chwilę w pobliżu, a nuż jeszcze tego dnia dojdzie do porozumienia. Do ostatniej grupy należeli oportuniści. Spędzali darowany czas na górskich stokach, gdzieś w Wiśle lub Bukowinie, oczekując na pierwszy śnieg. Dzwonili stamtąd na politechnikę i bardzo ich cieszyła odpowiedź, że strajk prędko się nie skończy. Choć na co dzień Tomek nie wyróżniał się niczym szczególnym, w warunkach wyjątkowych przejawiał talent i determinację, jakich brakowało innym. Już drugiego dnia został mianowany kierownikiem sekcji plakatowej. Do pomocy miał dwie koleżanki, jedyne kobiety na jego wydziale. Przezywano je: Pazerka i Barbirurka. Pierwszy namalowany przez nie plakat przedstawiał krowę pasącą się w poprzek czerwonej linii, symbolizującej granicę polsko-radziecką. Krowa po polskiej stronie miała mordę, a ze wschodu pociągały za wymiona spracowane ręce ludzi Kraju Rad. Obrazek miał jednoznaczną wymowę i Tomek uznał, że podpis jest zbyteczny. — A jeżeli zinterpretują inaczej? — oponowała Pazerka. — Bez wolności interpretacji nie może być wolności słowa — odpowiedział Tomek i na tym stanęło. Wypożyczono projektor i trzy filmy na ośmio-milimetrowej taśmie, które miały przybliżyć strajkującym kulturę Zachodu. Tomka zadaniem było wykonanie plakatów informacyjnych. Obejrzał filmy dwa razy, ale wciąż nie mógł dobrać tytułów, oddających wiernie treść, a jednocześnie podkreślających polityczny kontekst każdego z filmów. Filmom brakowało dialogów, nie licząc powtarzanych w kółko: — Ach! — O, tak. — Jeszcze, rób tak jeszcze. — Oj, już nie wytrzymam! Było to nieme kino, dlatego musiał się kierować stroną wizualną. — Jaki będzie tytuł pierwszego filmu? — zapytała zaciekawiona Pazerka. — „Igraszki pastora”. — Co? Jak mam to namalować? — zaprotestowała. Po chwili namysłu Tomek poprosił, żeby namalowały tylko jeden plakat, trzy tytuły, żadnych obrazków, jedynie jakieś przyjemne dla oka tło. Pazerka otworzyła zeszyt i zaczęła w nim coś notować. — Dobrze… teraz podaj tytuły pozostałych filmów. — „Narodziny dyktatora” i „Zabawy zwierząt”. — Oj, to misie i pieski — ucieszyła się Barbirurka. — Można będzie namalować coś ładnego. Tomek nie był pewien, czy po obejrzeniu tych filmów będą miały ochotę na malowanie czegokolwiek. W dniu projekcji salę wykładową wypełnili po brzegi studenci, również z innych wydziałów. Blisko ekranu usiadły dwie dziewczyny z akademii medycznej, przydzielone jako pierwsza pomoc. Były wyjątkowo urodziwe, jakby obdarzono je tym wszystkim, czego brakowało Pazerce i Barbirurce. Po co walczyć o sprawiedliwość, skoro nie ma jej w naturze? Tomek ostrzegł, że filmy zawierają nieprzyzwoitą treść i może zorganizować osobną projekcję, wyłącznie dla kobiet. — Widziałyśmy nie takie rzeczy, nas już nic nie zaszokuje — odpowiedziała jedna z nich, dość zarozumiałym tonem. Pomimo tego zapewnienia, wybiegły z sali zgorszone już po pierwszych scenach, ku niekrytemu zadowoleniu męskiej części widowni. Projekcję ostatniego filmu, jeden ze studentów podsumował słowami: — Z takiego stosunku powstał profesor Hreska. Strajk trwał, na prędkie rozwiązanie się nie zanosiło i wielu uczestników zaczynało tęsknić za powrotem do normalnych zajęć. Należało znaleźć sposób, aby pokierować tą grupą niezdecydowanych ludzi. Rozwiązaniem było „Pismo Strajkowe” redagowane wyłącznie środkami wydziału. Tomek został jego redaktorem, a do pomocy namówił dwóch kolegów, uzdolnionych humanistycznie. Pismo zawierało tylko dwie strony, drukowane na jednym arkuszu papieru. Tomek wystukiwał tekst na matrycy białkowej, uważając na błędy, ponieważ poprawki były czasochłonne i kosztowne. Gotową matrycę dawał koledze, który zanosił ją do drukarni. Wczesnym rankiem odbierał gazetki, pachnące jeszcze mokrą farbą. Pierwszy nakład, sto egzemplarzy, rozszedł się na pniu. Następnego dnia nakład podwojono, a pod koniec tygodnia osiągnięto maksymalną wydajność dla tego rodzaju matrycy. Wydawanie numeru szło Tomkowi o wiele lepiej niż rysunek techniczny. Większość artykułów była pisana brukowym językiem parodiującym „Żołnierza Wolności”. Formę tę skrytykowano otwarcie na uniwersytecie. Tomek, wspólnie z kolegą, odpowiedział krótkim paszkwilem: „Psy szczekają, karawana idzie dalej”. Rezultatem były oficjalne przeprosiny i zaproszenie do złożenia wizyty. Przechadzając się po uniwersyteckim miasteczku, Tomka nurtowała tylko jedna myśl: „kto ten towar przerabia?” Powoli strajk stawał się nierzeczywistością, a normalne życie było ledwie wspomnieniem. Tomek pracował całą noc, szedł spać nad ranem, jadł mało i nieregularnie, nie zdając sobie sprawy, że traci na wadze. Kiedy jego dziewczyna zauważyła, jak bardzo schudł, przydźwigała w torbach kilka dużych garnków z gorącym jedzeniem. Tomek rozsiadł się w ławce, niczym car na tronie, zastawił garnkami pulpit, ten sam, nad którym jeszcze niedawno męczył się rozwiązywaniem całek podwójnych, lecz zanim zdążył czegoś spróbować, otoczyło go grono kolegów. — Co tam masz? — Pierogi. — Nie gadaj. A z czym? Tomek odczekał chwilę, żeby przełknąć. — Ruskie, z serem, a pod spodem z kapustą i grzybami… Koledzy wpatrywali się w garnki, jak wygłodzone wilki w beczkę sadła. Tomek kazał im łapać za talerze i nakładać. Odtąd pamiętano go jako „tego, którego matka wyśmienicie gotuje”. Po jedzeniu chciało się zakurzyć, ale na chęci się kończyło. Z pomocą pospieszyły wytwórnie papierosów. Nadeszły pudła z towarem odrzuconym podczas kontroli jakości. Niektóre papierosy miały po pół metra długości i trzeba było je ciąć nożem, albo wsadzać za uszy i okręcać wokół głowy jak wieniec laurowy. Tomek pomyślał, że gdyby poprawić jakość produkcji, może udałoby się kupić papierosy normalnie, w kiosku z prasą. Jednego dnia gruchnęła sensacyjna wiadomość: sąsiedni wydział odwiedził nie kto inny, tylko sam Jacek Kuroń. Taki gość! Był wspaniałym oratorem, który w kilku słowach mógłby zagrzać studentów do dalszej walki. Tomek założył kurtkę, wyszedł na dwór, skąd skierował się w stronę wydziału architektury przy tej samej ulicy. W wejściu zatrzymał go student z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Obok, na krześle, siedział jakiś człowiek — łysiejący, krótko ostrzyżony i raczej niepozorny, gdyby nie twarz: skupiona i myśląca. Ubrany był w wiatrówkę koloru wiatrowego i dżinsowe spodnie, mocno wytarte na całej długości, a do tego wypchane na kolanach. — Gdzie do cholery jest ten Kuroń? — zawołał Tomek zniecierpliwiony. Student wskazał na człowieka siedzącego obok. Tomek się przedstawił, całkiem niezręcznie, nie kryjąc zaambarasowania. Słysząc powód wizyty, przywódca opozycji odezwał się zachrypniętym, lecz nadzwyczaj energicznym głosem: — Chłopaki, nie mogę… naprawdę. Jestem zgwałcony, dosłownie! Tomek usiadł obok niego, poczęstował go papierosem z ostatniego zrzutu i zapytał, co sądzi o ich strajku. Rozmówca zaciągnął się głęboko i powiedział to, o czym wszyscy dobrze wiedzieli: — Nie należy przeciągać struny. System nie wytrzyma, do głosu dojdzie konserwa, za nią pójdą czołgi, a wtedy… — argumentował w stylu agnostyka-racjonalisty. Tomek podziękował mu i wrócił do gmachu Nowej Kreślarni. Wewnątrz auli, rozpoznał w osobie siedzącej na marmurowych schodach koleżankę. Kiedyś była jego dziewczyną, tylko przestał się jej podobać, a wówczas zaczęła kręcić z jego kolegą z liceum, stojącym w tej chwili obok niej. Tomek podszedł bliżej i dopiero wtedy zauważył, że dziewczyna płacze. — Co się stało? — Milicja zwinęła ją z ulicy i trzymała w radiowozie. — Bili ją? — Nie, ale grozili i szantażowali. Powiedzieli, że następnym razem tak ją spałują, że do końca życia nie znajdzie sobie męża. Tomek odciągnął kolegę na bok i poprosił, żeby więcej jej tutaj nie przyprowadzał. Więcej, to znaczy jak długo? Spojrzał na szeroką wstęgę papieru używanego w drukarkach matrycowych, a teraz zwisającą z balustrady na pierwszym piętrze: na jej końcu, jak latawiec, powiewał arkusz z wymalowaną liczbą dni od początku strajku. Tak bardzo chciał być teraz z nią, z dala od tego miejsca, w którym zaczynał się czuć jak w więzieniu. Pod pretekstem, że musi zabrać z domu jakieś materiały, wystarał się o przepustkę na dwanaście godzin, lecz nie pojechał do domu, tylko na Wierzbno, gdzie wynajmowała mieszkanie. Jadąc tramwajem, wyobrażał sobie, jak spędzą tę noc, każdy drobiazg. — Czy to już koniec? — spytała, gdy usiedli na łóżku. — Jeszcze nie. Muszę tam wrócić, jutro z samego rana. — Którego dzisiaj? — Dwunastego. — Lepiej zostań, trzynastki są pechowe. Nie podzielał tych obaw i dotrzymał jej towarzystwa tylko do końca nocy, która mijała prędko i przyjemnie, gdyż po krótkich negocjacjach odważyli się przećwiczyć wszystkie sceny z „Igraszek pastora”. Kultura Zachodu podobała się Tomkowi coraz bardziej. Wstał wcześnie i podszedł do okna. Po przeciwnej stronie ulicy majaczył budynek Radiokomitetu, tonący zupełnie w szarzyźnie otoczenia, gdyby nie śnieg pokrywający ziemię cieniutką warstwą. Tomkowi zdawało się, że to miejsce wygląda inaczej niż zazwyczaj. Pożegnał się i zjechał windą na parter. Wychodząc z klatki ujrzał na wysokości głowy wylot długiej, lśniącej rury. Drugi koniec rury był przymocowany do płaskiej wieżyczki, na prawo od miejsca gdzie sterczał ciężki karabin maszynowy, zupełnie nie pasujący do tego miejsca, ale gdy tylko przesunął wzrok niżej, znalazł brakujące elementy układanki: skośny pancerz, po jego bokach stalowe gąsienice, zaryte w śniegu, na którym widniały świeże bruzdy; zbyt wyraźne i pospolicie czarne, żeby mogły należeć do filmowego epizodu. Był to upiększony zimowym makijażem czołg T-55A, który nie wygrał jeszcze żadnej wojny. Stał bez życia przed samą kamienicą, z lufą wycelowaną prosto w drzwi. Na krawędzi włazu za karabinem siedział żołnierz w polowym mundurze i hełmofonie na głowie, patrzący w tę samą stronę, co siedzący obok i zasłonięty metalową pokrywą dowódca czołgu. Przyglądali się Tomkowi uważnie, lecz nie wykonali żadnego ruchu — taki widocznie mieli rozkaz. Tomek poszedł na przystanek, zaczekać na tramwaj, nieświadom, że żaden tramwaj nie wyjechał tego ranka z zajezdni. Zatrzymał taksówkę i kazał jechać na politechnikę. — Zwariował pan? Tam teraz ZOMO! Słysząc to, poprosił kierowcę, aby zawiózł go do domu. Na skrzyżowaniach ulic mijali wojskowe pojazdy i żołnierzy z bronią w ręku. Tomek popatrzył na kolor mundurów i uspokoił się nieco. — Co się dzieje? Kierowca jakby tylko na to czekał. — Jak to co? Wojna! Rumuni pod Piasecznem — odparł z niezdrową emocją w głosie, a widząc, że jego słowa robią na pasażerze duże wrażenie, dodał natychmiast: — Twierdza Modlin opanowana przez węgierskich spadochroniarzy. „A więc jednak, zaczęło się!” — pomyślał Tomek rozgorączkowany. „Znowu jesteśmy w centrum uwagi, cały świat patrzy na nas. Taki moment zdarza się raz na kilka pokoleń. Tworzyć historię własnymi rękami, a nie uczyć się jej z nudnych podręczników. Napiszą kiedyś o nas: Kolumbowie rocznik sześćdziesiąty”. W domu zastał ojca, który siedział przed telewizorem i oglądał specjalne wydanie dziennika. Wywnioskował z jego twarzy, że sytuacja jest poważna. Godzinę później przyjechał kolega, który był z Tomkiem na strajku. — Trzeba spalić bibułę! Zaczęli przeglądać regał z książkami i szafki pod sufitem. Nagle Tomek przypomniał sobie, że wyjeżdżając w pośpiechu, zapomniał zabrać swoje rzeczy. — Cholera, zostawiłem na uczelni indeks! Tydzień później, wbrew obawom, odebrał indeks w dziekanacie. Nie miał z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Był nic nie znaczącym pionkiem w rozgrywce, którą zrozumie dopiero wiele lat później. Wkrótce wznowiono zajęcia. Tomek przyzwyczajał się powoli do realiów stanu wojennego. W takich czasach przyszło mu żyć.2 punkty
-
2 punkty
-
2 punkty
-
Oświadczenie polityka Szanowni Państwo, drodzy krajanie, Czcigodna izbo, matki, ojcowie, Zaszczyt to wielki, mieć za zadanie, Niech każdy z was się o tym dziś dowie, Iż chciałbym dowód złożyć szczerości. Piękna jest prawda, ta kryształowa. Zaklinam ja się na przodków kości, Niewinność mego zbadajcie słowa. Tak jak na niebie słońce nie zgaśnie, Łgarstwo nikczemne nigdy nie zmoże Realnej sprawy. Tedy ja właśnie Biję się w piersi! Dopomóż Boże Byście w intencje me uwierzyli, Bo obietnicą marną nie mamię I mnie w miłości błogosławili. Oświadczam święcie wam, że ja kłamię! Marek Thomanek 20222 punkty
-
śnię niegrzecznie o obfitym poranku który zamiast cieni przynosi tęczowe uśmiechy marzy mi się żeby bezbolesny czas oszczędził namiętność nasze czułe przywidzenia pogrążam się w pocałunkach bez skazy karmię się ciałem odświętnym i niepasującym do parszywej pamięci pomyśl że nie warto milczeć bez chwili wytchnienia sycić dotykiem gwiazdy utrudzone nocą firmamenty nie unikaj pieszczoty zadanej sercem nie wypieraj się wieczorów kiedy kropla codzienności przepełnia czarę namiętności2 punkty
-
2 punkty
-
Wszystko to wina Ewy i węża. Pozdr. @Marek.zak1 Ziemia kręci się coraz wolniej. Plemniki też są wolniejsze. Mój jeden plemnik jest teraz na Erasmusie w Lyonie. Ostatnio wypisywał ze szpitala 75 - letnią kobietę. Zapytał kto ją odbierze. Odpowiedziała - rodzice. Przyjechali - odebrali. Syn był zdziwiony. Można. Pozdr, Lepiej zakazać małżeństw. Same plusy. np. nie ma teściowej Pozdr.2 punkty
-
@Wielebor Powodzenia ;) @w.k.wilczy Dzięki ;) Taka żartobliwość z nutkami prawdy o autorze ;) @Cor-et-anima Tak chciałbym generalnie właśnie pisać ;)2 punkty
-
Minęła godzina siódma. Zapraszamy na serwis informacyjny. Wczoraj, późnym wieczorem na Osiedlu Trzech Róż znaleziono ciało młodej kobiety. To już druga ofiara w naszym mieście. Policja nie podała szczegółów dotyczących samej zbrodni, ale prosi o każdą informację w tej sprawie. Może ktoś z Państwa coś widział lub słyszał? Kontakt pod numerem… Po zakończeniu serwisu informacyjnego z głośników wybrzmiała muzyka. Siedział przy kuchennym stole i dopijał kawę. Uchylił okno i zapalił papierosa. – Przed pracą pojadę na cmentarz i zawiozę kwiaty na grób. Na szczęście pracuję na późniejszą godzinę, więc nie muszę się spieszyć i jeszcze będę miał czas, żeby kupić owoce i podjechać do Zakątka. Ona lubi mandarynki, ale nie lubi nikotyny. – Zamyślił się. – Głęboko zaciągnął papierosem i zgasił do połowy wypalonego. Otworzył okno, żeby wywietrzyć pomieszczenie i poszedł się ubrać. Po kwadransie był gotowy. Wyłączył radio. Zamknął okno i drzwi wejściowe za sobą. Zszedł po schodach na parter, skierował się do samochodu. Usiadł za kierownicą, mimowolnie spojrzał na siedzenie obok i spanikował. – To nic wielkiego, nic wielkiego. *** – Słuchajcie, halo, cisza tam!, to już czwarta dziewczyna w ciągu ostatniego roku. Jest raport z sekcji. Tak samo, jak poprzednie miała zaszyte usta i guzik w kieszeni kurtki. Oprawca po raz pierwszy zostawił igłę. Niestety bez śladów papilarnych. Tak jak inne, została brutalnie zgwałcona. Nie mamy nic więcej. Ten psychol jest kurewsko perfekcyjny! – Komendant Szerent, aż kipiał ze złości. – Borówka, poprowadzisz tę sprawę z kimś ze Stołecznej. Dzisiaj ma do nas przyjechać. Bądź uprzejmy mnie nie wkurwiać i nie wkurwiaj tego gościa! – Nie obchodzi mnie, jak bardzo nie będziecie się kochać, sprawa ma być wyjaśniona! Rozumiemy się? Macie współpracować! – Szerent zwrócił się do podwładnego. – Rozkaz Szefie! Będę słodki i soczysty. – Borówka zaśmiał się ukazując zdrowe zęby, ale widząc irytację Komendanta, szybko się zamknął i spoważniał. Aspirant Artur Borówka rocznik sześdziesiąty piąty, szybko piął się po szczeblach kariery. I nie dlatego, że jego chrzesny robił w tej samej branży, ale dlatego, że był dobrym gliną. Przynajmniej za takiego siebie uważał. Miał dopiero trzydzieści cztery lata, był wysokim, wysportowanym, bezdzietnym kawalerem, z przyszłością i poczuciem, że cały świat należy do niego. A przynajmniej będzie, jak złapiemy guzikowego zjeba – Pomyślał. Wrócił do swojego biurka. Otworzył teczkę, by kolejny raz przejrzeć wszystko, co dotyczyło czterech zamordowanych kobiet. Pierwszą ofiarę znaleziono rok temu w Trójmieście, drugą w Łodzi, ale dwie ostatnie już u nich, dlatego Stołeczna przydzieliła im tę sprawę. Niestety przez rok nie wpadli na żaden trop, więc przysłali gościa ze stolicy. – Kurwa. – burknął Borówka. Spojrzał na zegarek, wskazówki pokazywały trzynastą dwadzieścia dziewięć. – To jest dobry moment na kawę numer dwa – poszedł do socjalnego, włączył czajnik elektryczny i zaparzył bezcukrowego szatana. Był ciekaw oficera ze stolicy, może nie jego samego, ale centralnego systemu operacyjnego. Borówka chciał pokazać ich komendę z jak najlepszej strony, ale powątpiewał w sukces. ON Zmiótł liście z lastriko. Zapalił nowe znicze i położył na środku świeży wieniec. Przeżegnał się, wyszeptał formułkę i wrócił do samochodu. Włączył radio i razem z wokalistką zanucił przebój tego roku. Ucieknę stąd Jak mogę najdalej Ucieknę od pułapki orchidei ust Podjechał pod wawrzywniak, zrobił szybkie zakupy i zawiózł do Zakątka. Podał pielęgniarce siatkę, ale nie wchodził dalej. Nie chciał Jej widzieć. Nie w rocznicę. Nie po tym wszystkim. Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył do pracy. *** – Borówka, gdzie się pałętasz?! Stary cię szuka od przeszło godziny! Już miał wysłać pościg za tobą! Pędęm leć do Starego! – Gdyby Aspirant sztabowy Kruk miał skrzydła, to już by leciał z Borówką w dziobie. – Wyluzuj Kruk! Przerwę miałem, zanim wyszedłem, zgłosiłem. O co ten szum? O jakiegoś buca ze Stołecznej? – Borówce udzieliły się emocje Kruka. – Cześć, nazywam się Emil Nowik i jestem tym bucem ze Stołecznej. – Borówka powoli odwrócił się w stronę przybysza, przy którym stał Stary i wstrzymał oddech. – Dobra, łby sobie pourywacie, po rozwiązanej sprawie. Czy to jasne? – wysapał Szerent. – Czy to jasne, psia mać?! – warknął i oddalił się do swojego gabinetu. – Cześć. Jestem Artur Borówka. Chodź, zapoznasz się ze wszystkimi papierami, a potem odwiozę cię do hotelu. – Nie musisz mnie odwozić. Jestem już dużym i samodzielnym bucem. – Warknął Nowik. Aspirant wskazał przybyszowi biurko i przekazał wszystkie dokumenty dotyczące ofiar. Trochę rozmawiali, wymieniali się myślami. Po czym Nowik przesiadł się do innego, wolnego biurka z papierami, wyjął termos i kanapki z torby, Borówka przewrócił oczami, ale nie odezwał się słowem. Po kilkugodzinnej analizie każdego skrawka papieru, czy zdjęcia, gość schował do wewnętrznej kieszeni notes, w którym skrupulatnie w punktach zanotował najważniejsze informacje. Zebrał swoje rzeczy i pożegnał z Borówką krótkim – Do jutra. ON Wrócił wieczorem do pustego mieszkania, w którym mieszkał od urodzenia, a ściany znały każdy jego krzyk i płacz. Otworzył lodówkę, wyjął piwo i usiadł przy kuchennym stole. Lubił tu przesiadywać. Kamienica mieściła się przy skrzyżowaniu, przy którym stały inne budynki. Miał doskonały widok na wszystko, co działo się wokół, choć ostatnio wspomagał się wojskową lornetą. Siedział w mroku, sączył piwo i palił papierosa przy uchylonym oknie. Palił tylko w kuchni, bo tylko tutaj czuł się swobodnie. Pozostałe pomieszczenia nosiły echa bolesnych wspomnień, od których nie mógł się uwolnić. Wgryzły się w niego i szarpały, jak wściekły kundel. Kiedyś wyprowadził się stąd. Myślał, że na zawsze, że ucieknie i będzie wolny. Ale po roku wrócił z podkulonym ogonem, a Ona śmiała się z niego, szydziła, że jest taki sam, jak Ojciec. Nie pamięta, ile razy życzył jej śmierci. Po cichu. Nigdy na głos, bo bał się Jej, tak samo, jak ŚP. Wypalił papierosa. Wypił piwo. Zamknął okno, poszedł się umyć. Wszedł do najmniejszego pokoju, który należał do niego od dzieciństwa, zapalił małą lampkę, wyjął z dolnej szafki jeden ze „Świerszczyków” i położył się do łóżka. Uważnie przyglądał się każdej rozebranej dziewczynie, wyobrażał sobie, jak ją dotyka, całuje, pieści i… nic. Ani drgnął. Nie poczuł skurczu, mrowienia, ekstazy. Odłożył gazetkę na miejsce do szafki, ponownie położył się i zamknął oczy. Wtedy wyobraźnia ruszyła z kopyta. Słyszał skamlące głosy, krzyki, błagania, czuł ich dłonie na pobudzonym kroczu. Zaczął go masować. W małym pokoju, w łóżku małego chłopca, w głuchej ciemności, pod kołdrą, dorosły mężczyzna doszedł i wydał z siebie cichutki jęk, w obawie, że ktoś go usłyszy. Skulił się i w takiej pozycji zasnął. Przebudził się dwukrotnie za każdym razem słysząc Jej śmiech. Bał się, że stoi pod drzwiami i drwi z niego, jak wtedy, gdy był niepozornym, niewysokim, bardzo szczupłym nastolatkiem. *** – Dzień dobry mamo, tato. – Artur pocałował w czoło matkę i uścisnął ojcu dłoń. – Arturku, dlaczego tak rzadko nas odwiedzasz? – matka pogłaskała syna po głowie. – Wie mama, ile roboty teraz mamy z tymi zabitymi. No i ten buc ze Stołecznej siedzi mi na karku już od dwóch tygodni. Matka poszła do kuchni, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła. – Dzień dobry, Halinko. Można? – Oczywiście Heniu, zapraszam. – Zobaczcie, kto nas odwiedził. – Zwróciła się do męża i syna. – O, wujo! Mężczyźni podali sobie ręce i usiedli w salonie. – Słyszałem, że macie szpicla ze Stołecznej, to prawda? – zagadnął brat matki. – Nie wiem, czy to szpicel. Przyjechał pomóc przy sprawie z zabitymi dziewczynami. – Artur westchnął i wziął od matki tacę z ciastem i dzbankiem kawy. – Już rok bujamy się z tym chujstwem. – Arturku, prosiłam, żebyś nie używał rynsztokowego słownictwa. – matka zwróciła się do syna. – Napełniła filażanki kawą i rozdzieliła ciasto. – Zostawię was samych, moi drodzy. Nie przywykłam do szorstkich, męskich rozmów. Pójdę poczytać. – No to mów. – wuj Henryk ponownie zwrócił się do siostrzeńca, kiedy kobieta wyszła z salonu. – Co mam mówić? Wuj wie, jak jest. Mamy cztery zabite dziewczyny, które nie mają wspólnych cech i nic, co mogłyby nas naprowadzić. Jesteśmy w murzyńskiej dupie. – Ale chyba macie pewność, że zabił je ten sam sprawca? Jeśli tak to musi mieć tożsame modus operanti. Coś, co zawsze robi, albo zostawia. No, pomyśl. – Jest coś takiego. Guziki. – Guziki? – powtórzył pytająco ojciec. – Tak, tato. Guziki. Pierdolone guziki. Przy każdej z ofiar był jeden niewielki guzik w kieszeni. Według opinii fachowców, to rzadkie okazy z masy perłowej. Kolekcjonerskie i kurewsko drogie. – To bogacz wam się trafił! – Rzucił ojciec. – Nie wiemy czy bogacz, wiemy, że psychol. Może je ukradł i teraz bawi się z nami w ciuciubabkę. Pierdolony zwyrol! – Młody Borówka, aż zatrząsł się ze złości. Mężczyźni porozmawiali jeszcze około godziny, po czym wuj się pożegnał i wyszedł. Kilka minut później syn państwa Borówka również się pożegnał i pojechał na komendę. (Kilka dni później.) – Borówka, rozłącz się, telefon do ciebie na drugiej linii! – Sztabowy Kruk wyglądał na przejętego swoimi obowiązkami. – Halo, Borówka przy telefonie. – Artur, to ja. Trzy dni myślałem o tych guzikach. Trzy dni spać nie mogłem. Ten wylew trochę narozrabiał w mojej głowie, ale przypomniało mi się. Artur, słuchaj, musisz, pojechać do archiwum i przejrzeć sprawy z siedemdziesiątego czwartego. Słyszysz chłopcze? To już miało miejsce, teraz się powtarza. Artur szukaj w archiwum. – w słuchawce rozległ się chrypiący kaszel starszego mężczyzny. – Dobrze wuju, jeśli jesteś pewny, to pojedziemy do archiwum. – Borówka niepewnie wypowiedział słowa i rozłączył się. – Chodź. – zwrócił się do Nowika. – Gdzie? – Zobaczysz. Po czterdziestu minutach siedzieli nad teczkami opatrzonymi nazwą Guzik/74. – Zobacz identyczny modus operanti! – Podekscytowany Emil Nowik zwrócił się do Artura Borówki – Kurwa, to te same pierdolone guziki! Czy to możliwe, żeby sprawcą był ten sam człowiek? – Tutaj nic nie ma o sprawcy. Nie złapali go. W ciągu pięciu lat zaszlachtował jedenaście kobiet. Wszystkie miały guziki z tego samego rodzaju. Ale gnój się wywinął. Minęło ćwierć wieku, myślisz, że tyle by czekał, żeby ponownie zabijać? – Borówka głośno myślał i nie krył irytacji. – Zabieramy to i jedziemy pokazać Staremu, co udało nam się odszukać. ON Obudził się później, niż planował. Zrelaksowany, wypoczęty i głodny, jak wilk. Zjadł obfite śniadanie i pomyślał chwilę, jak mógłby spędzić tydzień zaległego urlopu. – Październik jest zimny i mokry. Nie nastraja do podróży, ani w góry, ani nad morze. Poza tym nad morzem byłem rok temu. Gdyby nie lało mógłbym pojechać w góry, ale przy takiej pogodzie, to można, co najwyżej w domu siedzieć. – Rozmyślał, pakując rzeczy do małej torby podróżnej. – Do Czech jest blisko, napiję się dobrego piwa i zobaczę Wojaka Szwejka. Poszedł do sypialni rodziców, w której niczego nie zmienił. Z trudem przeciągnął dywan ze stojącym na nim łóżkiem o jakieś pół metra. Ukucnął, odchylił tapetę, podważył cegłę i wyjął srebrną szkatułkę na kluczyk. Otworzył jednym ruchem, siegnął po dwa z dziesięciu, perłowych guzików. Wyjęte schował w zakładce spodni. Zamknął szkatułkę, przekręcił kluczyk, który z innymi kluczami włożył do kieszeni. Cegłę wsunął na miejsce. Poprawił tapetę. Dywan z łóżkiem przeciągnął z powrotem pod ścianę. Uśmiechnął się na myśl, że może kontynuować ojcowskie magnum opus w spokoju. ___ 12 grudnia obchodzimy Dzień Guzika1 punkt
-
Przestałam pisać wiersze, zaczęłam pisać ... duszę. Niewielką literą. Ciekawa historia, bo ... fikcyjna. Nie zmyślam!1 punkt
-
Chciałabym W oddechu twym zamieszkać Byłabym W uścisku twym bezpieczna Westchnęłabym Jak brak mi sił Bez powietrza1 punkt
-
Dni i noce Tak szybko mijają A my w okowach namiętności Tacy pięknie uwięzieni Gdzieś tam w dolinie cieni Nie liczy się nic Tylko my tu i teraz Mocno przytuleni To się nie zmieni Zajęci swoimi ciałami I tylko ślady butów Zostały na białym puchu1 punkt
-
1 punkt
-
zbyt ciasno było w tarczach zegarów żeby móc znosić ich wizje dekad wskazówki nigdy nic nie wskazały dziś już — naprawdę — na nic nie czekam czasami tylko na noce które wolniej mijają za ścianą okien piętrząc się w widok — co o nim mówisz że mi się wpisał w fakturę powiek gdy moment brzasku twoim wspomnieniem wtula się w przestrzeń między żebrami na który zresztą — jak pies mogę czekać ale prócz tego — naprawdę — już na nic1 punkt
-
Właśnie ta zależność od wszystkiego - systemu, społeczenstwa, relacji międzyludzkich - sprawia, że nie czuję się w pełni wolnym. Myślę nad tym cały dzień dzisiaj i wniosek mam taki, że pełna, absolutna wolność w większości przypadków jest po prostu wykluczona ze względu na sumienie i moralność.1 punkt
-
1 punkt
-
@error_erros Jeśli nie poczułeś nigdy wolności, to rzeczywiście musimy ją inaczej rozumieć, bo nie dowierzam Ci. No i co ma zależność do wolności? Czuję tu jakieś zawężenie :P Natomiast zgoda, że potrzeba wolności jest immanentna. @Marek.zak1 Komuna zawłaszczyła Engelsa i Marksa i obecnie obciach nawet ich cytować, bo od razy łatkę na czoło się dostaje, a ta sentencja akurat bardzo niegłupia. @gabriel123 Ominąłeś hasztag czytając tekst, on sporo ukierunkowuje. Pozdrawiam. @Rafael Marius Ja również, ale czy to nie wspaniałe jak jej moc odkrywa małe dziecko i dzieli się tym z mamą? :)1 punkt
-
Babcia cieszyła się z lasu. Bo żyła też z lasu, od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Gdy tylko kończyły się wiosenne roztopy, szła do lasu po bazie i brzózki. Ludzie w mieście chodzili na rynek i chętnie to kupowali. Potem stroili stoły na Wielkanoc. Późną wiosną pokazywały się w lesie smardze a na obrzeżach lasu, na polach, pieczarki. Babcia umiała je rozpoznać i też szła z nimi na rynek. Kupowano wszystko i rozpoznawano w niej staruszkę, która sprzedawała, co tylko mogła. A to szczaw na wiosenną zupę, a to poziomki. Z tymi poziomkami, to była nawet swojego czasu, niezła chryja. Babcia chwaliła się, że można dostać nawet dwadzieścia złotych za szklankę. Ludzie to się nawet o nie kłócą. Każdy chce dla dziecka, mówiła. Razu pewnego podeszła do niej jej rodzona siostra z córeczką Bożenką. Między siostrami była naprawdę duża różnica wieku, coś ponad dwadzieścia lat. I ta młodsza siostra późno wyszła za mąż, stąd ta córeczka. Ale babcia nie chciała jej sprzedać tych poziomek , bo powiedziala, że to dla stałych klientów. Bożenka się rozpłakała. Nic to nie pomogło. Siostra odeszła zagniewana, ale babcia nic sobie z tego nie robiła. Nic nikomu nie sprzedawała z rodziny. Nie chciała tracić klientów. Handel , to handel , trudna rada. A my to nie klienci, pytaliśmy. A raz kupicie, raz nie, ludzie to na moje czekają, padała odpowiedź. Za to gdyśmy akurat przyszli, gdy babcia smażyła, grzyby, to częstowała nas ochoczo. Pachniały z daleka . A znała się na tym jak nikt. I na grzybach też się znała. Zbierała nawet takie, o których nie mieliśmy pojęcia, że są jadalne. Wiedziała gdzie jakie rosną. Borowiki suszyła w długich wiankach koło kaflowego pieca. Potem wkładała je do płóciennego worka. Suszonymi chętnie nas obdzielala. Były do wigilijnego bigosu i to co zostało, do sosów. Raz cały worek suszonych grzybów ścięły babci mole. Leżały na piecu i służyły im za niezłą spiżarkę. Pamiętam jeszcze ten zapach kuchni. Suszonych i smażonych grzybów. Smak konfitur z malin i jagodowe kompoty. Opowieści babci o lesie. O sarence, która nie chciała od niej odejść. Musiała ją odegnać witką. Biedna sarenka, nie wiadomo czemu się tak zachowywała, ale było nam jej żal. Babci nie było jej żal. Raczej się jej obawiała. Tak jak i złych ludzi. Raz jeden młody chłop chciał ją zgwałcić. Uratowało ją jakieś małżeństwo. Potem babcia, gdy już ochłonęła, zdobyła się nawet na żart, że pewnie wątpliwą miałby z tego przyjemność. Jakiś świr i tyle. No, ale niebezpieczny. Kobieta sama w lesie, to zawsze łakomy kąsek. Nawet stara. Tak las jest pełen obfitości. Jagody, maliny, borówki, jeżyny. Ludzie wszystko kupią i to chętnie, bo leśne jest zdrowe i pełne aromatu. Las jest piękny. Naprawdę piękny i babcia też dlatego, kochała las. Kiedy umierała to powiedziała, że niczego jej nie jest żal, ale lasu, to tak. Może tam też jest las. Może jeszcze piękniejszy. Może, kto to wie?1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
czasami wychodzę z domu bez makijażu bez biżuterii bez pieniędzy bez humoru zdarzają się takie dni i nie jest źle ale dzisiaj było wyjątkowo krytycznie wsiadłam do autobusu i poczułam że wyróżniam się w gronie pasażerów byłam taka niekompletna ułomna inna chciałam być jak reszta chciałam przynależeć stopić się w jedną całość a później było już tylko gorzej zagubiona w bezczasie osamotniona niezdolna do codziennego funkcjonowania bo zapomniałam telefonu ...1 punkt
-
Wsiąść do pociągu byle jakiego, Nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet, Ściskając w ręku kamyk zielony, Patrzeć jak wszystko zostaje w tyle Sylwestrze, Nie każdego stać na niekontrolowaną wolność. Na końcu smyczy, zwanej telefonem, często kryją się zobowiązania zawodowe lub rodzinne, których nie można odciąć. Wiesz, że kodeks pracy przewiduje ściągnięcie pracownika z urlopu! Jesteśmy niewolnikami systemu, ale sami tego chcieliśmy... Dziękuję za komentarz i przychylność :) Radosławie, Wyobraź sobie, że jedziesz na spotkanie biznesowe i okazuje się, że zgubiłeś lub ukradziono ci telefon. Nie masz żadnej, ale to żadnej możliwości kontaktu! Po pierwsze: likwidacja budek telefonicznych i kafejek internetowych. Po drugie: brak nr telefonów do pracy i znajomych, bo wszystkie kontakty były zapisane w telefonie. Po trzecie: brak zaufania ze strony społeczeństwa, żeby ktokolwiek użyczył ci swojego telefonu. Nie wezwiesz taksówki, pogotowia czy straży pożarnej! Nie zawiadomisz policji! Taki mamy świat... Dziękuję za komentarz i przychylność :) Sennek, Dokładnie! Człowiek jest zupełnie odcięty od świata. Nie wezwie karetki. Nie uprzedzi, że się spóźni. Nie dowie się o awarii w metrze czy ataku terrorystycznym. Zakłpotany i bezradny, przynajmniej ja się tak czułam... Dziękuję za komentarz i przychylność :) GrumpyElf, Ale to już nawet nie chodzi o uzależnienie. Psuje ci się samochód na pipidówie. Jest wieczór. Wokół pustki. Prószy śnieg. Jest pięknie. Gwiazdy są wyraźniejsze, niż wcześniej. Chcesz zadzwonić. Nie masz telefonu. Ale masz zepsuty samochód i stoisz w zaspie... Dziękuję za komentarz i przychylność :)1 punkt
-
Zmarł wśród bezkresnych piachów Kalahari aktor przystojny niczym Omar Sharif. Niedocieniony sczezł z nadmiaru słońca, niedoceniony życie całe i tak do końca. Oskara mumii (jak zwykle) nie dali. Nie wiedziałem, że wyraz „niedocieniony” istnieje, ale jeśli nie, to należy zgłosić wniosek to prokuratury językowej i na pewno zatwierdzą. 😊 Pozdrawiam. 👋1 punkt
-
Nie jestem do końca pewien, czy wolność decyzji oznacza również wolność życia z konsekwencjami tej decyzji. 🤔 Był taki film, w którym kobieta owija sobie głowę plastikową torebką, zakuwa nadgarstki w kajdanki, połyka klucz, po czym czeka na nieuchronną i bolesną śmierć, wiedząc, że jedyny ratunek jest uwięziony głęboko w jej ciele.1 punkt
-
włosy żyją cztery lata nie mam już tych których dotykałeś choć pragnęłam bez złamanego serca przejść przez życie dziś nie dziwi mnie gdy moknę w deszczu1 punkt
-
1 punkt
-
@ais A ja czasami celowo wychodzę z domu bez telefonu. Sprawdzam jak daleko mogę zajść i wrócić bez nawigacji. Pozdrawiam1 punkt
-
A znów Panteofil z Zarania, raz w windzie z sąsiadką zbaraniał; i żadne guziki, klikania, i styki nie dałyby tu rozwiązania.1 punkt
-
Spójrz na mnie. Nie jestem już człowiekiem. Obijam się o ściany, kiedy idę wąskim korytarzem ku nie wiadomo czemu. Otacza mnie zewsząd wilgotna stęchlizna martwych ścian. Wszystko tu cierpi z powodu braku obrazów i możliwości poruszeń, choć przenika warstwy czasu mozaika sennych widm. Wracam do domu. Nikt i nic mnie nie wita. Zapalam światło, które zalewa mnie mdławym potokiem żółtawego blasku. Dudni w porywach wiatru sina, deszczowa noc. Nikt i nic mnie nie wita. Choć słyszę jakieś westchnienia i trzaski. Ale to zwykła materia rozsychających się przedmiotów. Na ścianie zakurzony obraz z widokiem na morze. Utrwalony moment zachodzącego słońca. Nikt i nic mnie nie wita, bowiem nastał teraz czas śmierci z unicestwieniem wszelkiego bytu. Zawsze lubiłem noc, tę jej nostalgię i nieuchwytną melancholię. Lecz teraz w jej oddechu czuję cmentarny chłód. Przekraczam progi, pokonując niewyobrażalne odległości i przestrzenie na niemalże kosmiczną skalę. Starożytne meandry i labirynty prapoczątku… Z przedpokoju do pokoju. Z pokoju do pokoju… Z przedpokoju do łazienki, w której bulgocze pod sufitem plątanina żeliwnych rur. Swoista, pokryta brunatno-czarnymi nowotworowymi naroślami pozostałość dawnego życia. Wieńcząca się u szczytu niczym ramiona szeroko rozwarte jak grób. Teraz, w tej kwintesencji agonii, zawadzam stopami o rozsypujące się truchło dawno umarłego ojca, które leży na posadzce w resztkach kurzących się przy najmniejszym poruszeniu, poszarpanych łachmanów z szarych, falujących pajęczyn. Co tu robią te pozostałości? Nie wiem. Jakaś silna dłoń wrzuciła je tu prosto z sennej maligny. Ta sama dłoń, która objawiła się kiedyś w moim rozgorączkowanym śnie. Miałem chyba ze cztery lata. I jakaś postać (mężczyzna?) szła w moim kierunku uderzając silnie wskazującym palcem w wyimaginowane przedmioty (pojemnik pełen trocin? czajnik?...) Następnie wskazała tym palcem w moją stronę, jakby to był strzał z pistoletu, aż przebudziłem się z krzykiem w objęciach tulącej mnie matki. Matki, która już też nie żyje. Umarła z kolei w moich ramionach z wielkim zdziwieniem w oczach. Siedzę na podłodze z podkurczonymi nogami, oparty o zimną ścianę. Patrzę na regał, fotele, stół… Wszystko mi się miesza i zamazuje. Mienią się i mżą drobinki kurzu. Mienią się fragmenty minionych dni. Ściskam w dłoniach „Sztuczne raje”, Charlesa Baudelaire`a. i wszystko wydaje się teraz takie sztuczne, już dawno przeżyte. Jakby odległe post-apokaliptyczne wizje… Jakieś pozostałości, odkopane przez archeologów artefakty, zmurszałe szczątki… Miotam się w podejrzanym śnie z plątaniną rojeń. Napastują mnie jakieś konwulsyjne łkania. Niedorzeczne, powtarzane na okrągło słowa, bądź dźwięki niewiadomego pochodzenia. Zresztą wszystko tu jest jakieś dziwne i poza wszelką logiczną konstrukcją czasu i rzeczywistości. Miotam się i chwieję. Zanurzam w sennej egzystencji, która jest tak absurdalna, że niemal boska. Lecz, po co ja to wszystko piszę? Przecież i tak nikt tego nie przeczyta albo prawie nikt. Chyba że po mojej śmierci… Więc piszę, bo przynajmniej sam siebie przeczytam za życia. I będę się coraz bardziej zanurzał. Staczał i rozpływał w widziadlanej korekturze zdarzeń o podejrzanej proweniencji. Zmieniłem się, ponieważ zbyt dużo zalęgło się wokół mnie utrupionych szczątków. Wyrosło ich zbyt wiele. I dlatego sam stałem się podobny do nich, do tych kreatur końca.. Zaśpiewaj mi kołysankę, mamo… Proszę… Nasłuchuję, lecz nic. Jedynie piskliwy w uszach szum… A, no tak. Zapomniałem, że twoje ciało stało się już sine i zimne jak skóra węża. Leży w rogu pokoju, zapatrzone w niebyt. Nieruchome jak posągowa rzeźba z mosiądzu, i tylko trochę zdeformowane postępującą wirtuozerią śmiertelnego rozkładu. Mamo, zaśpiewaj mi kołysankę… Chcę jeszcze raz usłyszeć twój ciepły głos… Nasłuchuję… Słyszę jedynie szum wezbranej gorączką krwi… Gdzieś, coś zatrzeszczało, jakby ktoś nastąpił na poluzowaną klepkę podłogi. Ucichło. Idziesz do mnie, mamo? Pewnie zabłądziłaś po tym całym błąkaniu się w zaświatach i zapomniałaś drogi na ziemię, po której przecież tak wiele razy chodziłaś... Lecz, nic… To tylko wytwór mojej wyobraźni, jakaś dziwna nieokreśloność w tej pokrytej kurzem lodowatej pustce. Która to już butelka po alkoholu? Nie pamiętam. A zresztą, jakie to ma znaczenie. Nie czyta nikt i nikt nie szuka. Bo i po cóż miałby to czynić? Wyłania się z tego jedynie pijacka maligna i gorączkowa melancholia wariata, który wsłuchuje się w pośpieszne szurania krzeseł i pierzchające kroki z prawa i lewa. W tłum, który wychodzi zewsząd i odchodzi w mrok. W tłum nieokreślonych bytów i zjaw trzymających się kurczowo drewnianej poręczy kamiennych schodów. W tłum schodzący w czeluści mroku i zapomnienia. W ostateczny trzask zamykanych drzwi z pogłosem odległego echa… Coś się nagle skończyło i zniknęło. Jakieś audytorium za ścianą zamknięte w ścisłym kręgu naukowego wykładu, bądź spirytystycznego seansu… Coś się skończyło albo nawet nie zaczęło… Pamiętam, że w ostatnim tchnieniu matki byłem bliski wyłowienia obmierzłego imienia śmierci. Już wiedziała jak ma na imię… Lecz, nie dosłyszałem, bowiem zagłuszył je potok niezrozumiałych słów, wypowiedziany nagle i urwany w połowie zdania przez kogoś, kto ulega gwałtownemu, wielkiemu zdumieniu… Jest dzień albo może i noc. W każdym bądź razie pada lodowaty deszcz i uderza perliście w blaszane parapety. W podmuchach wiatru, który się wspina z jękiem po wzorach pozrywanych tapet, gdzieś coś nieustannie stuka w ogromnym przeciągu. Jakby otwierane i zamykane z trzaskiem drzwi bez klucza. Kto ma przyjść? Nie przyjdzie nikt. Śmierć czai się znowu za rogiem i czeka… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-12)1 punkt
-
Marzycielskie i naiwne, ale dlatego właśnie: piękne. 💜 Tytuł przypomniał mi piosenkę sprzed wielu lat (sądzę, że autorki wtedy jeszcze na świecie nie było), chociaż oczywiście tekst ustępuje subtelnością wierszowi:1 punkt
-
Był tutaj kiedyś łeb niepokorny, Lecz jednorodny w myśli i słowie, Aż przyszli łowcy kształtów potwornych, Wnet komisyjnie odjęli głowę. W jej miejsce nowe głowy wyrosły Dwie: jedna swoje duma, spłoszona, Druga refleksje głosi wyniosłe, By się w łowieckich mieścić kanonach. A ciemną nocą oba łby płaczą, Łzę każdą w ciszy dzieląc na dwoje. Co w lustro spojrzą - bestię zobaczą. I tylko łowcy śpią ze spokojem.1 punkt
-
Bezgłośne pieśni wszystko zakończą, Gdy sił ostatkiem trzymam się ucha Nagiego drzewa. Ja: rdzawy kolczyk Tańczę przedśmiertnie w chłodnych podmuchach. Nic nieznaczące moje spadanie, A przecież dzwonem byłem w kościele, W którym, gdy święta zieleń nastaje, Kojących modlitw sprowadzam szelest. Zerwę się w pierwszą podróż ostatnią, By w locie musnąć ciepło policzka Tej, co opowie parkowym ławkom, Jaka śmierć moja w jej oczach śliczna.1 punkt
-
Polacy nie traćmy ducha!!! Jesteśmy Narodem umiłowanym przez Boga!!! Nie straszne nam stare posowieckie rakiety, Gdy w duszy Narodu płonie żar niezłomny, Przez starego Piasta niegdyś w pradziejach rozniecony, W dumnym spojrzeniu króla Bolesława Chrobrego zaklęty, Gdy z starych wypłowiałych rycin, Spogląda bacznie na nas współczesnych, Byśmy przenigdy się nie trwożyli, Nakazuje nam milcząco swym spojrzeniem wymownym, Nie straszne nam posowieckiej wierchuszki zakusy, Gdy patrzą na nas z wieków minionych, Dumnych i walecznych kosynierów duchy, Nadziewających niegdyś Moskali na swe zaostrzone kosy, I duchy poległych żołnierzy wojny polsko-bolszewickiej, Są przy nas tej pamiętnej „Nocy Listopadowej”, By swym cichutkim z przeszłości szeptem, Wlać w nasze serca nigdy nie gasnącą nadzieję, I niemniej z niedalekiej przeszłości, Spoglądają na nas duchy Żołnierzy Niezłomnych, By tej niepewnej nocy dodać nam otuchy, Niezłomnością swych charakterów z nami się podzielić, I nie straszny jakiś tam Putin, Narodowi, który krwawy przetrwał komunizm, Nie zaprzedając nigdy czerwonemu okupantowi duszy, By posłusznym słowom „Papieża przełomów” się odrodzić… Gdy tą pamiętną listopadową nocą, Oddajemy się trwożnie najrozliczniejszym rozmyślaniom, Duchy naszych przodków nas nie opuszczą, Wszelką pomyślność dla Polski w niebiosach wymodlą, Być może świat stanie na krawędzi wojny, Być może doświadczymy wszyscy powszechnej mobilizacji, Być może w górę poszybują ceny, A pustkami zaświecą wszelkich sklepów półki… Lecz przenigdy nie traćmy nadziei, Jesteśmy to winni przodków naszych pokoleniom, I także tym co po nas przyjdą, By mogli się cieszyć Niepodległą Ojczyzną, Bronią naszą Wola Niezłomna, Przez wieki zaborów nigdy nie stłamszona, Przez kolejnych Bohaterów Narodowych wciąż rozniecana, Przez mroczne okresy nigdy nie zagasła, Jeszcze Historia się zapętli, Jeszcze stary Putin zostanie obalony, Niebawem zwycięstwa zabiją dzwony, We wszystkich bez wyjątku cerkwiach Ukrainy, W niedługim czasie głos ich donośny, Usłyszymy wszyscy znad wschodnich granic Polski, Listopadowego wieczoru rakietowym atakiem dotkniętych, Troską całego Narodu niebawem otoczonych… Polacy nie traćmy ducha!!! - Wiersz napisany ku pokrzepieniu w nocy z 15 na 16 listopada.1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+01:00
-
Ostatnio dodane
-
Wiersze znanych
-
Najpopularniejsze utwory
-
Najpopularniejsze zbiory
-
Inne