Jest bardzo wczesny ranek, lecz we śnie nie płynę.
Małżonek się obudzi za jakąś godzinę.
Mam czas dla siebie. Już nie jestem babką młodą,
więc muszę popracować nad swoją urodą.
Myślę o dniu dzisiejszym: byłabym szczęśliwa,
mogąc sprawić, by trochę wolniej czas upływał;
bym mogła zatrzymać świat choć na małą chwilę
i stać się pięknym, lekkim, tęczowym motylem.
Gdyby tak móc zapomnieć o przykrej starości.
Cóż, nie pozwala na to wiek skóry i kości.
Bez makeupu i pudru na dojrzałej twarzy,
to jak dokonać cudu, by mnie zauważył.
Rzadko się kłócimy, lecz zawsze, kiedy słodzi.
Że cukier jest trucizną, to go nie obchodzi.
Nasze dzieci dorosły, odeszły na swoje
i tak nam się zrodziły oddzielne pokoje.
Słyszę hałas. Pulsuje żywiej krew w tętnicach.
Nie chcę wspominać, że to dziś nasza rocznica.
Wchodzi mąż. W ręku trzyma kwiat, jest pod krawatem.
-- Pamiętałeś... Z uśmiechem parzę dwie mokate.
Podaję cukiernicę, którą on odsuwa.
-- Bo opowiem wszystkim, że żona mnie... podtruwa.