Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

TragiKomedia

Rekomendowane odpowiedzi

Prawiznieczulaz- Prawy, znieczulica, zakaz.

 

Wszystko się rodzi.

Musi powstać zalążek.

Prosta kolej rzeczy.

 

Bach!

Spada,

deprawuje się.

Upada,

znieczula się.

Bach!

 

Narodzone w bólach,

mękach, krzykach, agoniach.

Urodzone w ulgach,

szczęściach, natchnieniach, wytchnieniach.

 

Wszystko ma swój zalążek.

Zalążek powstaje w umyśle.

W umyśle wszystko jest Twoją własnością.

 

Bach! Bach!

Jedyne co Ci zostało to myśliciel pod czaszką.

Skorzystasz z niego?

To żadna tajna broń, spróbuj.

To Twoja jedyna ucieczka.

To jedyna droga bez pozornej wolności.

Możesz mieć coś swojego.

Nie boj się.

Myśl.

 

Nie usuwaj czegoś jeszcze nienarodzonego.

Nie jesteś lekarzem, nie stwierdzisz czy będzie niepoprawne.

Nawet swojej duszy nie uleczysz.

Co dopiero czyjeś wybory.

Pozornie wolne, ale chociaż tyle.

Nie zabieraj nikomu.

Myśl.

 

Bach! Bach!

Seby i Karyny dzisiejszych barów,

Antoniny i Nikodemy dzisiejszych pubów.

Bruk mieni Ci się pod stopami.

Z prawa; cisza.

Z lewa; gwar.

 

Bach! Bach!

Gdzie mieszkać? Jak zarobić?

Ja nie wiem, ja sama pytam.

Pytam rano pościeli gdy znów jej pozornej lekkosci nie opuszczam.

Wgryzam się w tłustą kiełbasę, odwiecznie przy tym pytam:

„Gdzie jest, do cholery moja kuchnia?!”

 

Bach!Bach!

Otwierają się wrota przepełnionego myślami tramwaju.

Śmierdzi, jest ciasno.

Ciasno jak pod kopułą niektórych pasażerów.

Obijam się o nich.

Nie zarażę się.

O patrz,

skrzyżowanie.

 

Bach!Bach!

Spada tynk z remontowanej kamienicy,

obrzydza ona Ciebie, może mnie. Moze Ciebie, obrzydza mnie.

Jej smród. Jej fetor.

Jej wygląd. Jej powierzchowność,

jak starej, do cna wykorzystanej prostytutki.

Ilu w niej gościło?

Chce do nieba.

Zamykam, więc oczy.

Ignoruje całkowicie ból pleców, nie złamie się.

Boli. Krach!

Ale nie, nie pochylę się.

 

Nie ma Bach, Bacha. Nawet Jana Sebastiana.

„Skurczyflaki” najgłupsze, gdzie nowość, swieżośc.

Oddycham powoli.

Myślę o Twoich biodrach kształtnych.

Dotykam je, gładzę myślą.

Znów ta fizyczność pozornie postrzegana.

Wślizguje dłonie w zagłębienie Twojej talii.

Cicho wzdycham, rozkosznie się domykam.

Cudownie.

Chce więcej.

 

Bach! Bach!

Otwieram oczy.

Gwałtownie, nagle.

To mój przystanek.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jakoś tak wychodzi, że często pisze o tramwajach. W nich przychodzą mi najróżniejsze mysli do głowy. 

Poza tym, lubię ten środek komunikacji. Ni to pociąg, ni to autobus, ni to szynobus. Takie sobie, o; tramwaj. 

Z innej beczki; zawsze myślę przy pisaniu o tramwajach o Tuwimie, bo "Do krytyków" był moim pierwszym, nie będącym bajką wierszem tego autora. 

Dzięki za komentarz :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...