Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wigilia


Rekomendowane odpowiedzi

Mijał trzeci grudzień mojego pobytu w londyńskim maglu. Dwa poprzednie dały mi nieźle popalić, lecz ten obecny dokuczał jakby bardziej. Był trochę, jak trzeci rok studiów, kiedy człowiek ma wrażenie, że tematy na zajęciach powtarzają się, że nic więcej już nie da rady się nauczyć i najchętniej by zrezygnował. A może samotność i tęsknota dokuczały bardziej, bo było zimniej, a nocą łapał tęgi mróz, bo niebo przypominało sufit zadymionego baru, a ja dawno nie miałem kobiety. Nie wiem.
Kiedy każdego ranka skrobałem szyby mojego BMW domową łopatką odłączoną od zmiotki, mimochodem myślałem o Polsce, w której nic mnie nie trzymało.
Nie wiem dlaczego wyjechałem akurat do Londynu. Pewnie dlatego, że było można. Do Nowego Jorku też chciałbym pojechać, ale skoro tyle z tym trudności, trzeba dawać odciski wszelkich części ciała i jeszcze czekać łaski, to ja dziękuję.
Gdy nadeszła Wigilia, najbardziej magiczny dzień w roku, okazało się, że wcale nie jestem na nią przygotowany.
Zaskoczony, niczym polscy drogowcy, pobiegłem do sklepu po coś gotowego. Nie było z tym problemów. W Rose Superstore czekało wszystko, czego potrzebowałem: porcje karpia, śledzie na 1001 sposobów, barszcz, pierogi, makowce, serniki, nawet bakalie i orzechy. Zaryzykowałem i zapytałem sprzedawcę o kompot z suszu.
- Nie ma – pokręcił głową z autentycznym smutkiem na twarzy – Ale za rok będzie. Napisz mi tu pełną nazwę...
Podobał mi się hindusko-pakistański stosunek do klienta. Dla nich to nie był tylko biznes, lecz filozofia życia oparta na takim handlu, by klient zawsze był zadowolony. A przy okazji zarabiali na tym wcale nieźle.
Kupiłem barszcz w kartoniku, porcję pierogów z kapustą i grzybami oraz parę piw.
- Polska wódka tania – mrugnął do mnie sprzedawca.
- Dziękuję.
- Jak to? Wszyscy kupują.
- Ja lubię tradycję.
Pokiwał głową, jednak nie wyglądał na przekonanego.
- Może za rok – rzekł filozoficznie.
- Może...
Wyszedłem na ulicę. Ruszyłem wolnym krokiem w stronę domu, choć wcale mi się nie spieszyło do pustego pokoiku na piętrze, leżącego obok toalety i składzika na środki czystości. Dusznego, ciasnego, mrocznego. Na co dzień uwielbiałem w nim być, lecz przecież była Wigilia.
Nawet nie zauważyłem, kiedy z naprzeciwka nadeszła jakaś długonoga piękność w biało-czerwonym stroju. Nad głową trzymała tablicę z napisem: Polska Wigilia/Polish Christmas Eve’s Supper and Party.
- Gdzie ta Wigilia? – spytałem
- O tu, w pubie. Pan z listy czy prywatnie?
- Jaka to różnica?
- Z listy ludzie robili coś do jedzenia, piekli ciasta. Prywatnie wstęp osiem funtów.
Zaintrygowało mnie to, a przede wszystkim oddaliło od samotnego powrotu do domu i spędzenia tej nocy przed ekranem komputera.
- Wstąpię na chwilę. Prywatnie.
Minąłem okno z neonem Tyskie (kiedy oni to powiesili?) i pchnąłem odrapane drzwi.
Wąsaty jegomość bez włosów na głowie zrobił na mój widok srogą minę i machnął pieczątką przed nosem.
- Prywatnie – uprzedziłem jego pytanie i położyłem na stoliku dziesięciofuntowy banknot.
Wydał mi resztę, po czym pacnął tuszem w nadgarstek. „Zapłacono gotówką”
- Dobre – uśmiechnąłem się krzywo.
- Jemy w barze, sala taneczna na prawo.
- Taneczna?
- A jak.
Nieśmiało wszedłem między ucztujących ludzi. Jakaś podpita panna zerwała się na mój widok i podbiegła wymachując opłatkiem.
- Wszystkiego najlepszego!
- Nie mam dziś urodzin.
- No to co?
Inny, łysy i wąsaty jegomość pod pięćdziesiątkę kiwnął, bym usiadł obok niego.
- Czym chata bogata!
Zająłem miejsce na stołku bez oparcia, naprzeciw talerza ze stertą schabowych. Zdumiony powiodłem wzrokiem po całym stole. Kotlety mielone, udka z kurczaka, plastry pieczeni, różne szynki, pęta kiełbasy. Misy z sałatkami, śledzie, stosy pierogów, jajka w majonezie... I morze smukłych butelek wódki.
- Kto się żeni? – zapytałem głupio.
- Nie podoba się? – mruknął łysy z lewej.
- Super jest. Tylko czy to wigilia?
- A co? Facet w białej sukience kazał inaczej?
- Post już zniesiono – dodał ktoś z boku.
Zawrzało wokół. Wszyscy patrzyli na mnie spod byka.
- Mówi tu który po angielsku? – odezwał się ktoś z głębi sali.
Zapadła krępująca cisza.
- Ja mówię – powiedziałem w końcu.
- Fajnie, bo tu kolesie mają parę pytań. Generalnie im smakuje, ale chcą wiedzieć, co to jest. Ten czarny z okrągłą gębą pyta się czy to wieprzowina. Pork no nie?
Dopiero teraz zauważyłem, że po drugiej stronie stołu siedzą sami nie Polacy. Podszedłem się przywitać. Szkot, Hindus, Somalijczyk, paru Anglików i Rosjanin byli już nieźle podchmieleni.
Pokrótce objaśniłem co to za potrawy, a muzułamanom kazałem nie tykać schabowych ani szynki. Polacy patrzyli na mnie z podziwem.
Ktoś nagle zaintonował „Wśród nocnej ciszy”, ale że nie pamiętał co dalej od trzeciej zwrotki, a nikt mu nie pomógł, znów zapadła cisza.
- To po maluchu...
- Gdzie jest didżej? Dawać didżeja!
Zostałem zmuszony do połknięcia trzech kieliszków z rzędu. Poczułem wielkie gorąco na policzkach i nagle przyszło rozluźnienie.
Z drugiej sali dobiegły mnie dźwięki „Daddy cool” BoneyM oraz piski stęsknionych za tańcem kobiet.
Zostałem zdybany przy barze przez człowieka, który pytał o angielski. Był niski, krępy i śmierdział potem. Machnął do mnie flaszką i kieliszkiem.
- Walnij, bracie. Tak świątecznie.
Nie odmówiłem. Raz, drugi i trzeci.
Zajrzałem na salę. Grupka kobiet podrygiwała w świetle laserów. Jedna z nich uśmiechnęła się ponętnie i pomachała do mnie ręką. Udałem, że nie widzę, więc pofatygowała się osobiście.
- Zatańczymy?
Wódka mnie otępiła do tego stopnia, że nie mogłem oderwać wzroku od szczeliny między piersiami tej dziewczyny. Byłem spragniony takich widoków. Wyciągnąłem ręce, by dotknąć, poczuć, przeżyć tę ulotną chwilę.
- Ej, gościu, kurwa!
Odskoczyła, niczym robotnik od zepsutej betoniarki.
- Co jest? - spytałem głupio.
- Spadaj, fagasie!
- Dobra. Spadam.
- Wiesiek! Ten chuj dotykał moich cycków!! Zasraniec jebany!!!
Zmieszany cofnąłem się w stronę baru, licząc że Wiesiek mnie nie zauważy.
Zauważył!
- Panie Wieśku. Ona tak sama...
Dukałem jak przedszkolak, ale ta kupa zbitego mięcha zbliżała się do mnie bez litości.
Gdy było już naprawdę blisko, ten wielki facet spojrzał na mnie ironicznie i machnął ręką. Odwrócił się na pięcie i tyle go widziałem.
Odetchnąłem z ulgą. Oparłem się o tłustawą ścianę i długo łapałem oddech.
Kiedy wreszcie doszedłem do siebie i ośmieliłem się wystawić głowę z kąta, w którym się ukryłem, od razu jakaś niska, grubawa pannica rzuciła się w moim kierunku, wyciągając ręce.
Wtedy dałem nogę. Naprawdę.
Uciekłem od wódki, schabowych i BoneyM.
Uciekłem, zapominając mojej wigilijnej siatki z zakupami.
Dochodziła północ.
Cała Anglia szalała na imprezach.
A ja cieszyłem się, że nadchodzi Boże Narodzenie. I cisza.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...