Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Fryzjer z Lochaluby


Rekomendowane odpowiedzi

 

{Prolog}

 

Za siedmioma górami, za ośmioma rzekami i za jednym fotelem fryzjerskim, leży miasteczko: Lochaluba. Nazwę zmieniono na właśnie taką, z uwagi na wydarzenia, które miały tam miejsce.

 

*

 

Mieszkańców budzą nieokreślone odgłosy dobiegające zewsząd. Niektórzy dochodzą do siebie natychmiast, inni zaś etapami, otwierając po jednym oku, by w końcu spojrzeć wszystkimi dwoma. Na domiar złego, całość obudzonych myśli podobnie: co za cholera budzi nas w środku nocy? Co prawda, jest południe i słoneczko już zapomniało, że wykuknęło z pościeli horyzontu, ale dla wnerwionych to wczesna godzina, gdyż lubią dłużej pospać.

Okiennice otwierają się prawie równocześnie i z każdej natychmiast wystaje głowa, gdyż ludzie zaspani, też bywają ciekawi. Tym bardziej że pragną powrzeszczeć, na przyczynę ich wstawania o tak wczesnym świcie.

Nagle zdają sobie sprawę, że owe dźwięki, to wrzaski rozpaczy a, i szloch między nimi słychać. Wszystkie głowy kierują swe spojrzenie, w jedną stronę, gdzie znajduje się Siedziba Golibrody, Fryzjera Brzytewki.

Zakładają odzienie – gdyż bieganie na golasa po kocich łbach, może być niebezpieczne – i pospiesznie udają się do wspomnianego przybytku. Im są bliżej, tym zawodzenie jest głośniejsze i bardziej przyziemne. Niektórzy miarkują, że Brzytewka poślizgnął się na własnych łzach.

 

*

 

Jestem miejscową Czarownicą, przydzieloną do tego miasteczka. Utrapienie z tymi mieszkańcami. Wciąż pragną jakichś zaklęć. A ja mam inne zmartwienie na głowie. Zakochałam się we Fryzjerze. Nie zbywa mu na rozumie, ale uczucie nie sługa. Podąża swoją drogą, prosto do jego serca. Tylko że on bezczelnie ma już żonę. Nic nie wie o moim uczuciu, którym do niego pałam, całą sobą. Mam pewien plan. Szkopuł w tym, że Wielki Czarownik jest skąpy. Obdarował mnie tylko jedną możliwością na rok. Chodzi o zamianę, czegoś w coś. Inne lafiryndy dostały więcej. Domyślam się dlaczego. Pielęgnują jego Magiczną Rózgę. Nawet wiem, w jaki sposób, ale nie powiem, bo prawa ze mnie czarownica. Chociaż Fryzjerowi, to ja bym nawet... ech... No właśnie. Wspomniałam o planie. Czas na realizację.

 

*

 

Otwierają drzwi. Widok, którego doświadczają, nie napawa optymizmem. Fryzjer siedzi na fotelu (nie na podłodze) i faktycznie szlocha dużymi łzami, co by nie było takie straszne. Tylko że on trzyma brzytwę, z widocznym zacięciem w oczach. Dobrze chociaż, że przy swoim gardle, mamrocząc przez słoną wodę w oczach, że za chwilę się poderżnie. Zakończy to bezsensowne życie? Z tej niedoszłej krwawej przyczyny, dochodzi do początku wymiany zdań:

 

— Człowieku! Tyś głupi? Brzytwę chcesz stępić, na tępej skórze? Narzędzie pracy. Popatrz na nas, fajnie zarośniętych. Nie pójdziesz na bezrobocie. Twoja rozpacz jest bezzasadna. Oddaj narzędzie zbrodni.

— Co ty do niego gadasz? Jakie narzędzie zbrodni? Poczekajmy chwilę...

— Nie żartujcie sobie ze mnie – charczy fryzjer – mnie wielkie nieszczęście spotkało.

— Przecie piana z ust ci nie wycieka...

— Zamknij się. On nie jest wściekły, tylko wewnętrznie struty. Gadaj Brzytewka, o co chodzi. A w ogóle, gdzie masz żonę? Przeważnie tu była.

— Uciekła do lasu. Rozumiecie?

— Poszła na grzyby?

— No dobra. Odkładam ostrze, bo widzę, że się o mnie troszczycie. Posłuchajcie o nieszczęściu.

— Twoim?

— Przecież mówię.

— W porządku. Chcieliśmy się upewnić.

— Dajcie mi mówić!

— Mordy w kubeł. Słuchamy.

— On nie ma kubłów. Zaledwie naczynko na piankę.

— Cicho! Wysłuchajmy go wreszcie!

 

*

 

Do żabich bobków i pajęczych skrzydeł... może źle zrobiłam. Wiadomo, jędza ze mnie... tylko żeby aż taka. Skoro kocham go przeraźliwie, to dlaczego sprowadziłam na niego nieszczęście. Już nie wspomnę o warunkach, co to wszystko cofnie. Żeby chociaż miał więcej rozumu. A jeżeli zgrywa głupiego? Jeżeli udaje, to jeszcze pół biedy. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że jego brzytwa ma bardziej wyostrzone krawędzie zmysłów. Co ja pierdzielę? To chyba od tej niespełnionej miłości, wiecheć miotły w mózgu miesza. Tak czy siak, wredne ze mnie babsko, choć zakochane, po sam czubek czarów.

 

*

 

— Trudno mi o tym gadać. Nadal nie mogę uwierzyć w to, co zobaczyłem. Siedzimy sobie z żoną, ja na fotelu a ona na mnie. Mieszam za nią po omacku pianę, bo mi jej ciało zasłania, aż tu nagle wchodzi nasza Czarownica. Widzę w jej oczach dziwne błyski. Żona zeskakuje z fotela i wali ją po gębie. Jakby coś przeczuwała. Jędza patrzy na mnie i wyznaje miłość. Pytam, czy ta miłość mnie dotyczy, bo jakby co, to ja już mam żonę, o czym przed chwilą miała okazję się przekonać. Potakuje, że mnie dotyczy i że mnie pragnie. Żona znowu ją wali po pysku, ale ona ją unieruchamia na lampie. Teraz wisi i tylko fika nogami ze złości. Czarownica do mnie podchodzi i całuje mnie w usta. Zalatuje sraczką dżdżownicy i czymś jeszcze. Szepce do mnie: ''tyś mój''. Ja odpowiadam: a gówno twój, takiego wała. A ona rzecze: ''skoro tak, to spójrz, co zrobię'' Spojrzałem.

 

*

 

Jestem Czarownicą od zarania dziejów, ale na taki zdumiony i smutny wzrok, drugi raz w swoim życiu spozierać nie chcę. Gdy było po sprawie, od razu pożałowałam mego haniebnego czynu. W końcu jego żona nie domaga na zdrowiu, to kto wie... może zostanie i tak wolnym wdowcem na wydaniu. Kurdę, znowu zaczynam myśleć jak egoistycznie pokręcona. Musiałam na poczekaniu ustanowić warunki, co wrócą żonę do poprzedniego stanu. Dlatego wyszło, jak wyszło.

 

*

 

Spojrzałem i zobaczyłem. Dziką świnię. Lochę konkretnie. Moją ukochaną żonę. Od razu spadła z lampy, gdyż jej waga dramatycznie wzrosła. Stała na mnie i się patrzyła, a ja siedziałem na fotelu i słowa rzec nie mogłem. Aż w końcu wrzasnąłem:

 

– Coś ty zrobiła mojej żonie? Odczaruj natychmiast, w te zasrane pędy, bo w gębę brzytwą przywalę, rozcinając w międzyczasie powietrze przed tobą... a co one winne? No co tak patrzysz... o cholera... ty płaczesz. Umiesz? Dlaczego to zrobiłaś? Gadaj! Och ty niedobra!

— Kocham ciebie nad życie a skoro tak, to dlaczego cię udręczyłam sowicie?

— No właśnie. I czemu rymujesz? Durnowata jesteś?

— Głupiś. Czar nie bardzo jeszcze działa. Lepiej otwórzmy drzwi, to ucieknie. Może nas zaatakować, jak już się stanie naprawdę świnią.

— To jeszcze nią nie jest? Chyba wiem, co widzę?

— Psychicznie jeszcze nie, lecz za chwilę będzie.

— Cholera, zaczyna warczeć?

— Raczej chrząkać jak już.

— To moja ukochana żona. Wcale niepodobna.

— Dopiero teraz zauważyłeś?

— Rusza się coraz bardziej. Złowrogo spogląda. Otwieram drzwi.

— Niepotrzebnie. Uciekła przez okno wystawowe. Szklarz będzie potrzebny.

— Szklarz? Raczej psychiatra. I do mnie i dla ciebie.

 

~

— Odpocznij sobie. Mniej więcej się orientujemy, co zaszło. Twoja żona uciekła do lasu.

— No chyba. Nie chcę odpoczywać. Posłuchajcie, co było dalej. Jest nadzieja. Jak mi pomożecie. Pomożecie?

— Pomożemy!

~

 

— Posłuchaj mnie uważnie. Jam żałuję, tego com zrobiła. Ale istnieje szansa, że twoja żona powróci do stanu poprzedniego.

— Byle bez racic. Tego bym nie przeżył.

— Jeżeli wszystko pójdzie jak trzeba, to znaczy jak spełnisz warunki, to będzie dokładnie taka, jak poprzednio.

— A nie można by ją przy okazji trochę... wyładnić... odmłodzić... ulepszyć... seksualnie pobudzić...

— Nie!!! Słuchaj, co powiem.

 

~

— No tak. Dać komuś dłoń, to zaraz chce całą rękę. Jak mogłeś? Gdy się ważyły losy twojej luby.

— Jego: Lochaluby.

— Ale śmieszne. Wiem, dałem plamę. To przez stres.

— Przez stres? A może przez co innego?

— Zamknijcie się. Teraz będzie najważniejsze. Liczę na waszą pomoc.

— Jesteśmy do dyspozycji.

~

 

— Musisz spełnić dwa warunki, by odzyskać żonę.

— Aż dwa? A nie można jednego?

— Wtedy do połowy będzie nadal świnią.

— Której połowy? Bo tak sobie myślę...

— Ty lepiej za dużo nie myśl, tylko słuchaj.

— Dobra. Już milczę.

— Warunek pierwszy. Musisz ją uczesać na fotelu, na którym siedzisz.

— Tu nie ma miejsca.

— Jak zejdziesz, to będzie.

— Rozumiem. Ale chwila... to, po co daliśmy jej uciec.

— Żeby się wyszalała w lesie, a nie tutaj.

— A drugi warunek?

— W samo południe, lub coś koło tego, musicie stanąć na ulicy, naprzeciwko siebie...

— Mam się pojedynkować z dziką świnią. A jak mnie zastrzeli? Albo ja ją?

— Głupiś czy co? Gdy ona podejdzie do ciebie, na dwóch łapach... to wtedy odzyska swoje ciało.

— Dobre i to. Jak to: podejdzie? Nie widziałem lochy, chodzącej na dwóch.

— Wielki czas, żebyś ujrzał.

 

*

 

Wielu mieszkańców pospiesza do lasu. Ciągną za sobą znaczny wózek. Na przodzie biegnie Fryzjer Brzytewka. On ją najszybciej rozpozna. To w końcu jego żona. Za pewnie jakieś szczegóły w niej pozostały, tylko jemu znane. Nagle zmartwionemu mężowi się przypomina, że locha miała żółtą kokardkę na głowie. Widocznie czar zadziałał na 99%. Będzie można łatwiej rozpoznać, gdyby się okazało, że jest ich więcej.

Faktycznie. Jest łatwiej rozpoznać. Nie ona jedna biega po lesie. Po wielu zawiłościach i nie trafieniach na tą co trzeba, w końcu udaję się ją złapać, narzucając na żonę pokaźną siatkę. Transport przebiega w miarę bez zakłóceń. W końcu osiągają cel.

 

— Trzymaj ją, do cholery! Wierci się jak dzika świnia.

— Spogląda na mnie groźnie.

— Kładźmy ją na fotel... a ty Brzytewka, zacznij ją czesać.

— Grzebień stępię.

— Nie marudź. Chcesz odzyskać żonę, czy nie?

— Jak długo mam czesać. Trudno cholernie. Wierci się jak diabli, a szczecina twarda. Smyka się.

— Przywiążmy ją.

— Czym?

— Czym się da. Będzie potrzebna do drugiego warunku... o kuźwa, co się dzieje?

— Niech to licho... górna połowa jest... żoną.... a dolna jeszcze... dziką świnią.

— Kurdę a ja miałem nadzieję, że będzie odwrotnie.

— Ej ty... fryzjer... tobie na łeb padło od tego wszystkiego. O drugim warunku pomyślmy.

— Ona nic nie mówi.

— Głupiś! W szoku jest. Ale może kapuje, co jest grane. Wytłumacz jej drugi warunek.

— Posłuchaj złotko. Wyjdziemy grzecznie na ulicę, ty podejdziesz do mnie na dwóch ła... nogach i sprawa załatwiona. Będziesz taka jak... poprzednio. Pokiwaj ry... głową, że rozumiesz.

— O kurdę! Pokiwała... ale coś tam mruczy... jakby... o perłach.

— Cholera wiem. Mamy rozwiesić nad nią perły, to wtedy pójdzie na dwóch do przodu, zbierając skrzętnie na naszyjnik. Zawsze o takim marzyła. Ale skąd je wziąć?

— Ona nie wieprz, tylko dzik.

— Cicho tam. Jedno i drugie prawie to samo. Podaruje sąsiadce swoje. Niech stracę. Tak miło obgaduje innych. Bez złośliwości, jeno z ciekawości. To wyjątkowa sytuacja. Trza pomóc w biedzie.

 

W samo południe, Dzikożona i Fryzjer stoją na ulicy między szpalerem ciekawskich mieszkańców, pod końcami rozwieszonego sznurka, na którym dyndają perły. Luba do odczarowania trochę bardziej jarzy, o co w tym chodzi, ale nie na tyle, żeby ją martwił widok nóg oraz ich górnego zwieńczenia. Z wielkim wysiłkiem podnosi się do pozycji pionowej i zaczyna zbierać perły, idąc wzdłuż pod linką. Gdy dotyka swym ciałem Fryzjera, zamienia się ponownie w rodowitą żonę. Dokładnie taką samą jak była. Wiwatów nie ma końca. Hulanek i swawoli też. Nie pamięta czegokolwiek z okresu dzikiej świni. A nawet się dziwi, skąd nagle stoi na ulicy. Przecież siedziała mężowi na kolanach, gdy wiercił w pianie, zamiast... nieważne.

 

*

 

Mieszkańców budzą nieokreślone odgłosy dobiegające zewsząd. Niektórzy dochodzą do siebie natychmiast, inny zaś etapami, otwierając po jednym oku, by w końcu spojrzeć wszystkimi dwoma.

Po jakimś czasie, wielu z nich znajduje się w zakładzie Fryzjera z Lochaluby. Tłumaczy im, że usłyszał głos Wielkiego Czarownika, który zaproponował: kompromis. Stąd te odgłosy rozkoszy, smutku i czegoś tam jeszcze. Tak przynajmniej domniema.

 

— Teraz nic nie słyszymy.

— Bo odłożyłem na bok.

— W takim razie, nie rozumiemy, o co chodzi.

— To bardzo proste. W.C. zamienił Czarownicę w skórzany pasek do ostrzenia brzytwy, z zachowaniem pełnej świadomości, ego... i tego typu głupot. Gdy pocieram, to słychać... to, co słychać. Jest ze mną. W końcu o tym marzyła.

— Jak będziesz za często pocierał, to ci po gołej dupie tym paskiem przywalę - dodaje Luba.

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
    • @Łukasz Jasiński jak komedia, to obejrzę, jutro jestem w domu, co tu pracować, jak chce się powłóczyć po mieszkaniu:) 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...