Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

To już ostatni łyk wolności 
który powala ścina z nóg

pyskiem znów cioram po asfalcie
tonąc w schematach gówno burz

 

Czy to naprawdę takie ważne 
by wpisać się w ostatni trend

Czy też nie lepiej jest otwarcie

pisać tak jak się tego chce

 

i odciągneli mnie  na trawę

tam gdzie królują śmieci i głód 

bym nie zakłócał swym obrazem 

miasto to przecież ludzki twór

 

Edytowane przez Marcin Krzysica (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

bo pani w szkole nie wytłumaczyła, że:

- brawo ja, to czysty egoizm

- a zajebistość wzięła się od "jebać" -> zajebać -> mieć wyjebane - > inaczej mówiąc -> mieć świra na punkcie -> lub pieprzyć to wszystko :(

Edytowane przez jan_komułzykant (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Demokracja proszę pana, poniżej tekst Leonarda Cohena - Democracy 

 

Przez dziurę w powietrzu wdziera się
z tamtych nocy na Placu Tiananmen.
Z uczucia, że to jest
Nierealna raczej rzecz,
lub realna - lecz tu nie ma jej.
Z wojen ładu z nieporządkiem,
z wycia syren w noc i dzień;
z żaru ognisk dla bezdomnych,
z żużlu, w którym spłonął gej:
Nadchodzi Demokracja do krainy tej.
Nadchodzi przez pęknięcia ścian,
pośród wieszczych alkoholu fal;
i z kazania, które Bóg
włożył do Jezusa ust,
a którego nie rozumiem nawet ja.
Nadchodzi z wielkiej ciszy,
która nad zatoką trwa,
z głębi serca Chevroleta,
które w smarze tłucze się:
Nadchodzi Demokracja do krainy tej.

Nadchodzi ze smutku ulic miast,
z świętych miejsc spotkania wszelkich ras;
I z tych samobójczych kłótni,
Które trwają w każdej kuchni,
Kto dziś będzie usługiwał, a kto jadł.
Z źródeł niezadowolenia,
z modlitw kobiet, świętych słów,
z bożej chwały na pustyni
tutaj i daleko gdzieś:
Nadchodzi Demokracja do krainy tej.

Więc płyń, więc płyń
potężny Statku nasz!
przez Rafy Chciwości
do Wybrzeży Miłości
wśród Nienawiści Skał
więc płyń, więc płyń
więc płyń

Do Ameryki puka bram,
kolebki dobra oraz zła,
Tu znają rzeczy skalę,
tu części są na zmianę,
tu trwa spirytualna gra.
Z rodziną dzieje się tu marnie,
a samotni twierdzą, że
serca muszą być otwarte:
Nadchodzi Demokracja do krainy tej

Nadchodzi od mężczyzn i kobiet;
maleńka, znowu będę kochał cię.
Zagłębiony w ciebie tak,
że aż rzeka zacznie łkać.
Słowo Amen zaś wypowie górski żleb.
Nadchodzi, jak przypływu wir
Księżyc na niebie drży.
Królewska, tajemnicza
Zalotnie stroi się:
Nadchodzi Demokracja do krainy tej.

Więc płyń, więc płyń
potężny Statku nasz!
przez Rafy Chciwości
do Wybrzeży Miłości
wśród Nienawiści Skał
więc płyń, więc płyń
więc płyń

Sentymentalny z wiekiem robię się:
Kocham ten kraj, choć w scenografii złej.
Nie jestem z lewej ani prawej,
we własnym domu nocą bawię,
Topiąc wzrok w ekranu mętnym szkle.
Lecz w uporze trwam jak śmieci wór.
Czas rozkładu nie oznacza już,
jestem wrakiem, który trzyma wciąż
bukiecik w dłoni swej:
Nadchodzi Demokracja do krainy tej.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...