Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Zapomniany las


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział I

- To rudera! I okolica nieciekawa… - Walenciak nagle ściszył głos i rozglądając się na boki, jakby w obawie, że ktoś ich podsłuchuje, dodał: - Pani Agnieszko, proszę się nie upierać. To nie miejsce dla kobiety. Odkąd pamiętam chałupa stała zawsze pusta. We wsi mówili, że tutaj straszy, że diabły po lesie grzybiarzy na mokradła zwodzą, ale wie pani, ludzie różne bzdury plotą…
- Ano plotą, panie Walenciak – odpowiedziała, muskając starą, płócienną serwetę niedbale zarzuconą na dębowy stół. – Zamierzam przeprowadzić tutaj remont, a pana proszę o pomoc. Sama nie wiem, od czego zacząć! Tyle tutaj roboty! 
- Co mam nie pomóc – rzekł Walenciak. - Skoro taka pani wola, ale powtarzam, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Ten las… ech, ludzie różnie mówią! 
- Zapomniany las – szepnęła w zamyśleniu. – Zapomniany dla kogoś, kto chce zapomnieć…
Chyba nie usłyszał, bo skuliwszy się w sobie, ciągnął drżącym głosem:
- Pani Agnieszko, teraz taka moda wśród miastowych, że sprzedają mieszkania w blokach i ciągną na wieś, a za nimi cały zgiełk i smród ich dotychczasowego życia. My tu gospodarzymy z dziada pradziada i szacunek do natury mamy. Matka zawsze mnie przestrzegała, żebym do lasu na mokradłach nie chodził, do opuszczonej chałupy nie zaglądał. W czasie wojny Niemcy partyzantów tutaj rozstrzelali, pogrzebać ich nie pozwolili. Ciała leżały na polanie w słońcu. Las sam pogrzeb im urządził. Na cmentarzu nie godzi się budować życia.
Uśmiechnęła się. Całe jej życie usiane było przecież mogiłami. Śmierć towarzyszyła Agnieszce na każdym kroku, uparcie szła jej śladem, zawsze uderzając celnie, w samo serce. Pora przestać uciekać. Wystarczyło jedno spojrzenie, by stara, drewniana chałupa utkana dziurami jak sito, stała się jej bliższa niż cokolwiek na świecie. Jakże były do siebie podobne, naznaczone ranami, stare, samotne, zmęczone. Nie było się nad czym zastanawiać. Decyzję podjęła od razu. Bez żalu rzuciła szybką, błyskotliwą karierę w jednej z warszawskich firm, sprzedała mieszkanie i przyjechała tutaj, na sam kraniec świata. Zostanie. Ten las ją przyjmie jak przyjął ciała pomordowanych żołnierzy.
Walenciak umilkł. Czuła na sobie spojrzenie jego jasnych, poczciwych oczu. Nie powiedział nic, czego by wcześniej nie słyszała. Od czasu, kiedy pojawiła się we wsi, on jeden jej sprzyjał, przyjął pod dach, ugościł i chronił zawzięcie przed nieufnością sąsiadów. 
- Ze strachu to robią – mawiał, gdy ludzie, żegnając się znakiem krzyża, uciekali przed nią w popłochu. – Przywykną… Trzeba czasu, na wszystko trzeba czasu.
Powtarzał te słowa jak jakąś mantrę. Poczciwy chłop gotowy przychylić jej nieba, byleby zmieniła zamiary. Pomysł osiedlenia się na Słonecznej Polanie, bo tak w myślach nazwała ten zapomniany przez ludzi skrawek ziemi, od początku nie spodobał się Walenciakowi ani jego żonie. Na różne sposoby próbowali ją odwieść od zamiaru zamieszkania na odludziu. 
- A bo to nie ma innych miejsc? – sarkała Jagna Walenciakowa, krojąc słoninę na smalec. – Pani Agnieszko, a chociażby u nas… Chałupa duża, dla wszystkich znajdzie się kąt! Po co kusić złe? Na moczarach podobno sam czart grasuje…
Znała już mnóstwo takich opowieści, mrocznych, pełnych okropieństw, duchów, strzyg i diablików, opowieści, od których jeżyły się na głowie włosy, a serce truchlało w piersi. Co dzień dochodziły nowe. Umyśliła sobie, że gdy już osadzi się tutaj na dobre, spisze te wszystkie historie i pośle Jankowi, znajomemu jeszcze z czasów pracy w wydawnictwie, dobrych, szczęśliwych czasów. Westchnęła, chyba zbyt głośno, bo Walenciak chrząknął i poruszył się niespokojnie.
- Pani Agnieszko - usłyszała niepewny głos starego - trzeba czasu...
- Wiem - przerwała mu i spoglądając przez okno na ciemną ścianę lasu, powiedziała: - Dach dziurawy, koniecznie musimy załatać, wstawić nowe okna i drzwi, uprzątnąć ten bajzel! Dobrze by było zacząć od jutra, tylko że sami nie damy rady. Ludzi nam trzeba. Zna pan może kogo?
Walenciak znowu chrząknął, a potem drapiąc się intensywnie po masywnym karku, począł spacerować między rozrzucanymi po izbie sprzętami.
- Ano... - zaczął - sama pani wie, ludzie się boją. Będzie ciężko, ale gdyby pani zmieniła zdanie i tę chałupę po starej Jóźwikowej wzięła, na pewno przekonaliby się, pomogli, a tak...
- Panie Stanisławie - rzekła z uśmiechem - postanowiłam adoptować Słoneczną Polanę. Czuję, że ona mnie akceptuje. Pasujemy do siebie. 
Jakby w odpowiedzi dobiegł ich uszu melodyjny trel jakiegoś ptaka.
- Słyszy pan? Pięknie, prawda? To słowik! - zawołała. - Jego śpiew przynosi szczęście.
Walenciak stanął w kącie, wsparł się łokciem o starą komodę, aż skrzypnęła i zwróciwszy twarz do okna, zaczął wsłuchiwać się w świergot leśnego śpiewaka. Jego przysadzista postać wydawała się Agnieszce w tej chwili nieco komiczna. Grube ramiona, szerokie bary, zmierzwiona broda w kolorze wypłowiałego lnu nadawały mu wygląd przerośniętego krasnala. We wsi uchodził za mędrca, bardzo go ceniono, szczególnie za wiedzę i doświadczenie, ale i za dowcip, niezwykle cięty język. Dziwny to był człowiek, czasem małomówny, czasem szorstki, jednocześnie dobry i prostoduszny. Ktokolwiek miał jakiś kłopot, potrzebował rady, pszczelego miodu albo po prostu chciał pozbyć się bolącego zęba, szedł do Stanisława Walenciaka. Gdy przed trzema miesiącami Agnieszka przyjechała do Sokolnik z zamiarem napisania artykułu o rzadkich gatunkach ptaków i roślin, nie spodziewała się, że zwiąże swój los z losem tego osobliwego starca. Dla niej był jak ojciec.
- To dusza jakiegoś nieszczęśnika woła o pomoc - szepnął, wyrywając ją z zamyślenia. - Późno już, wkrótce zmierzch. Pani Agnieszko, wracajmy lepiej do wsi. Nie ma co po ciemku włóczyć się po lesie, jeszcze jakieś licho przywleczemy do chałupy za sobą.
Straszyli wszyscy, na każdym kroku stare podania, gusła, tajemnicze obrzędy z pogranicza czarnej magii, wianki z ziół, gałązki i dzwoneczki przy drzwiach, zaklęcia szeptane przy zasłoniętych oknach. W ciągu tych zaledwie kilku tygodni napatrzyła się i nasłuchała niemało.
- To tylko słowik - powiedziała. - Nie wstyd panu tak mnie straszyć? - dodała, grożąc mu filuternie palcem.
- Ja tam swoje wiem, pani Agnieszko - mruknął. - Zbierać się trzeba! Berta i po omacku do domu wróci, ale...
Nie dokończył, tylko nacisnął kapelusz na głowę, westchnął głęboko i ruszył szybko do wyjścia.
Rzeczywiście, słońce było nisko nad horyzontem. Jego ostatnie promyki, zagubione wśród zbitej masy gałęzi, nie docierały już do polany, tonęła w głębokim cieniu.
Berta nie podzielała zaniepokojenia swego pana, skubała spokojnie trawę, wybierając spośród zielska co smaczniejsze źdźbła mniszka i koniczyny. Była to stara klacz pociągowa, można powiedzieć emerytka, którą Walenciak zaprzęgał tylko do wozu. Nawet jeśli podczas drogi przysnęło się gospodarzowi, szła równo, bez szaleństwa, zawsze trafiając do domu. Na widok pana Stanisława delikatnie zakołysała ogonem. 
- Najadłaś się, maleńka? - zapytał pieszczotliwie, głaszcząc ją po grzywie. - Na nas pora!
Klacz potrząsnęła łbem i prychnęła kilka razy jakby na znak, że się zgadza. Tych dwoje rozumiało się doskonale.
W zagrodzie Walenciaków nie brakowało zwierząt. Po podwórku biegał Łatek, zwinny kundel, mistrz w gonieniu i osaczaniu dzikiej zwierzyny, szczególnie cięty na dziki, które wiosną i jesienią podchodziły prawie pod samą chałupę, pustosząc ogródek warzywny. Na zapiecku sypiał kocur Gacek, w spichlerzu grasowały myszy, a w stajni stadko kóz na czele ze starym capem Mojżeszem. Jagna Walenciakowa dbała o przychówek, zwłaszcza o drób. Kury, kaczki, indyki szły za gospodynią zwartym szeregiem, donośnie gdacząc. Berta była ulubienicą gospodarza. Jak silna łączyła ich więź, ocenić mógł tylko ktoś, kto widział tych dwoje obok siebie. Agnieszka przyglądała im się zawsze z fascynacją. Tak też było i tym razem. Stojąc w drzwiach leśnej chaty, patrzyła, jak Berta żywo reaguje na każde słowo gospodarza, jak wesoło wtedy strzyże uszami, macha ogonem z boku na bok. 
- Dasz radę, maleńka. Dasz radę. Ty jedna odważna, ty jedna... - powtarzał Walenciak, zaprzęgając klacz do wozu.
Gdy ruszyli, nad polaną unosiła się już lekka, wilgotna mgła, znacząc ziemię bladymi pasmami. Wóz z cichym skrzypieniem zagłębił się w mrok lasu. Wieczór nadchodził szybko. Agnieszka miała wrażenie, że szybciej niż zwykle. Kiedy znaleźli się wśród drzew, poczuła przenikliwy chłód, sięgnęła więc po leżący na siedzeniu koc, okryła się nim szczelnie i zaczęła rozglądać wokół. W promieniu kilku kroków nie widziała nic oprócz gęstniejącej z chwili na chwilę ciemności. Wszystko w okamgnieniu zamazywało się, zatracało kształty, przeobrażało w jedną, wielką, nieprzeniknioną, sięgającą nieba, ścianę czerni. Walenciak zapalił przytroczoną do wozu lampę naftową. Blade światło rozproszyło mrok. Jechali w milczeniu, wsłuchując się w odgłosy lasu i własne myśli. Berta szła wolno.
Agnieszka zamknęła oczy. Jeszcze nie tak dawno siedziała w pustym mieszkaniu na Mokotowie, rozpamiętując przeszłość. Warszawa miała być dla nich szansą na nowe życie. Krzysztof znowu zaczął rzeźbić, a ona rzuciła się w wir pracy w firmie, potem przyszedł awans. Kupili mieszkanie, samochód. Wszystko się układało. Po tym wszystkim, co przeszli, znowu zaczynało być normalnie, przynajmniej bardzo się starali, by tak właśnie było. Policja już dawno umorzyła śledztwo, a oni… no cóż, oni pragnęli zapomnieć. Nie zapomniała. Koszmar wracał, a w sercu ciągle tliła się nadzieja.
Czasem wystarczyły odgłosy zabawy dobiegające z osiedlowego podwórka albo widok niebieskiej, pluszowej narzutki na dziecięcym wózku, by nadzieja na odnalezienie Bartusia całego i zdrowego na nowo w niej odżyła. Wychodziła z domu i zupełnie jak wtedy, zaraz po porwaniu, całymi godzinami chodziła po mieście lub wystawała na placu zabaw, wpatrując się w dzieci. A potem ten straszny wypadek Krzysztofa, pogrzeb, pojedyncze obrazy widziane jakby przez mgłę, depresja, długie miesiące spędzone w zakładzie psychiatrycznym, leczenie i powolny powrót do rzeczywistości. Los nie oszczędził jej niczego. Jakby nie dość się nacierpiała…
- Stój, stóóój maleńka! Stój… - Usłyszała nagle głos Walenciaka dobiegający jakby z oddalenia. Koła cicho skrzypnęły, wozem szarpnęło. Zatrzymali się. 
- Co się stało, panie Stanisławie? – zapytała Agnieszka, odpychając od siebie bolesne wspomnienia. 
Rozejrzała się, próbując przeniknąć wzrokiem otaczającą ich czerń, ale las krył skrzętnie swoje tajemnice.
Walenciak nie odpowiedział, machnął jedynie ręką, dając do zrozumienia, aby została na miejscu. Powoli zszedł z kozła. Patrzyła, jak ostrożnie, trzymając się lotry wozu, ruszył do przodu. Klacz niespokojnie strzygła uszami. Poklepał ją uspokajająco po zadzie, a ona prychnęła na znak, że ufa mu bezgranicznie.
- Nooo, maleńka, przecież nie chcemy, by mu się stała jakaś krzywda, prawda? – powiedział, schylając się.
W nikłym świetle lampy Agnieszka dojrzała, jak mężczyzna podnosi z ziemi jakieś zawiniątko. Musiało leżeć na drodze. Może spróchniały pień, stara szmata albo zwierzę, które spłoszone hałasem wbiegło wprost pod końskie kopyta.
- Skąd żeś się tutaj wziął, biedaku? - zapytał stary, kładąc na derkę swoje znalezisko. - Gdyby nie Berta, byłoby po tobie...
Wilczek mógł mieć ze trzy, cztery tygodnie. 
- Musiała go odtrącić matka - stwierdził Walenciak i przysunąwszy bliżej lampę, zaczął przyglądać się zwierzęciu. - Cały pokaleczony i ledwo zipie! Bez watahy nie przeżyje!
Rzeczywiście, mały był skrajnie wycieńczony, z ranami na grzbiecie i kończynach. Delikatnie pogłaskany po pyszczku na chwilę otworzył zaropiałe ślepia. Nie bój się, nieboraku, pomyślała Agnieszka, teraz należymy już do siebie.
- Panie Stanisławie - powiedziała - ten las pragnie mi coś ofiarować na powitanie i ja przyjmuję ten dar ze szczerego serca. Od jutra ruszamy z remontem.

 

Rozdział II

O świcie Walenciak zapukał do drzwi na poddaszu. Kiedy Agnieszka pojawiła się we wsi, obydwoje z Jagną uzgodnili, że dziennikarka zamieszka właśnie u nich, w pokoju Antosia, ich nieżyjącego syna.
- Jemu ta izba nie będzie już potrzebna - powiedział wtedy - a ona, biedaczka, odpocznie sobie tutaj od miejskiego zgiełku, sił nabierze i może od nowa życie ułoży, bo po wielkim bólu kiedyś przecież i ukojenie przyjść musi. Co by to było, gdyby nas Bóg tylko samym cierpieniem doświadczał, a radości dla serca skąpił?
Antoś zginął przed trzema laty przygnieciony przez drzewo w lesie. Od tego czasu izba na poddaszu stała pusta. Nie zaglądali do niej, bo i po co...
- Jestem gotowa, panie Stanisławie! - usłyszał wołanie dobiegające zza drzwi. - Zaraz zejdę!
Dopięła swego. Wieczorem, zaraz po powrocie ze Słonecznej Polany, zaszedł do braci Zarębów, którzy zajmowali się we wsi ciesielką. Dobrzy byli w fachu, o innych by nie zabiegał, nie prosił się jak dziad jakiś. Nie dla siebie prosił, ale dla niej, bidulki... Widział, jak bardzo zależy jej na tej starej, zapomnianej przez wszystkich chałupie. Bracia nie kwapili się do roboty. Nosem kręcili, a to że czasu nie mają, bo dach u Bednarskich kończyć będą, a to że żniwa wkrótce. W końcu zgodzili się. Musiał jednak przyobiecać, że księdza proboszcza ze sobą zabiorą, a ten na miejscu stosowne egzorcyzmy odczyni, chałupę wodą święconą pokropi i moce nieczyste precz przegoni. Młodzi a jacy zabobonni ci Zarębowie, pomyślał, schodząc do kuchni, gdzie Jagna akurat podgrzewała mleko dla wilczka. Dziwne to było zwierzę, wychudzone, osłabłe, ledwo ślepia otwierało, a w nocy, nie wiadomo jakim sposobem, widocznie resztkami sił powlokło się po schodach na poddasze i pod drzwiami pokoju Antosia na gołych deskach legło.
- Jak jakieś wierne psisko - stwierdziła Jagna, kładąc malca koło pieca. - A przecież to dzikie, ludzkiej ręki nie zna...
Zanim ruszyli do lasu, Agnieszka nakarmiła sierotę kozim mlekiem. O ile szczenię nie chciało tknąć jedzenia od gospodyni, zaczęło ze smakiem zlizywać cieplutkie jeszcze mleczko z ręki Agnieszki, ona zaś głaskała je pieszczotliwie po sierści, chwaliła i zachęcała.
- Dobry wilczek - szeptała. - Jedz, maluchny, kochany, jedz... Będziesz zdrowy!
Walenciakowie przyglądali się tym dwojgu z prawdziwym wzruszeniem. Dziwili się też ogromnie, że dzikie zwierzę niczym oswojone z takim zaufaniem je z ludzkiej ręki. 
- Pani to ma prawdziwy dar - rzekła w końcu Jagna. - Ten osesek od razu się poznał na dobrym człowieku.
Z zewnątrz dobiegł głośny warkot silnika samochodowego, jednocześnie dało się słyszeć ujadanie Łatka, który zwykł jako pierwszy powiadamiać gospodarzy o wejściu obcego na podwórko. Na domowników nigdy nie szczekał. Podskakiwał za to radośnie, obiegał, wracał, węszył i merdał ogonem, pragnąc wszelkimi sposobami wyrazić swoje zadowolenie. Wilczek zaniepokojony także uniósł głowę, postawił czujnie uszy i zaskowytał żałośnie. Warkot ucichł równie szybko, jak się rozległ, zaś w jego miejsce pojawiły się podniesione głosy ludzkie.
- Oho! Komu w drogę, temu czas! - rzekł Walenciak, wstając z ławy. - Bracia Zarębowie przyjechali ciągnikiem!
Jagna również porwała się na nogi i zaczęła pakować jedzenie do dużego, wiklinowego kosza. Uwijała się przy tym jak mrówka. Kosz zdawał się pęcznieć w oczach. Czego w nim nie było! Mnóstwo paczuszek, słoików i butelek. Agnieszka dostrzegła pęta dobrze uwędzonej kiełbasy, dwa bochenki chleba, duży słoik ogórków kiszonych, pomidory, masło, kotlety schabowe. Na koniec Walenciakowa wyjęła z kredensu butelkę wypełnioną po sam korek jakimś jasnobrązowym płynem i mrugnąwszy do Agnieszki, powiedziała półgłosem:
- A to na polepszenie humoru! Tylko nie za dużo, co najwyżej kieliszek, dwa, bo to mocna przepalanka, ze spirytusu! Potrafi uderzyć do głowy niejednemu chłopu, choćby i temu wprawionemu, a co mówić takiej chudzinie!
- Pani Walenciakowa - przytuliła ją Agnieszka - co ja bym poczęła bez waszej pomocy! Nie wywdzięczę się chyba do końca życia! Jesteście dla mnie jak rodzina...
Na te słowa wilczek uniósł łeb i spojrzawszy na Agnieszkę, zaskomlał żałośnie. Naprężył przednie łapy, lekko zakołysał się i znów zapiszczał. Było widać, że poruszanie się sprawia mu ból. Po chwili jednak zebrał się w sobie i zaczął powoli pełznąć w kierunku drzwi.
- Hola, bratku! A ty dokąd? Patrzcie, ledwo toto zipie, a już gdzieś się rwie! - zawołał wesoło Walenciak. - Ho ho ho, a to ci dopiero chojrak! Żeby tak wszyscy chętni byli do roboty, to już byśmy tę chałupę w pałac przerobili!
- Jaki mądry! - wtórowała mężowi w wesołości Jagna. - Nadziwić się nie mogę temu stworzeniu! Niby wilcze szczenię, a takie jakby ludzki rozum miało! Będzie miała pani kiedyś pociechę z niego przy domu!
- E tam! Natury nie oszukasz! - rzekł Walenciak. - Wyliże się, sił nabierze i wróci do swoich. Tam mu będzie najlepiej...
- Swoi go nie chcieli - szepnęła Agnieszka i wziąwszy wilczka na ręce, dodała z troską w głosie: - Zostań jeszcze dzisiaj tutaj, maluchny...
Szczeniak cichutko zaskomlał jakby na znak, że się zgadza, a kiedy Agnieszka położyła go na rzuconym koło pieca starym kożuchu, zwinął się potulnie w kłębek i przymknął ślepia. 
- Zajmę się nim - powiedziała Jagna. - Pod naszym dachem jeszcze żadne stworzenie krzywdy nie doznało! Sam powiedz, Stasiu, ile to żeśmy różnych stworzeń leśnych uwolnili z wnyków!
- Ano, było ich mnóstwo! Zając Franek, sarenka Magda, kuna Klotylda... - przytaknął Walenciak, podnosząc ze stolika koszyk wypełniony prowiantem. - Długo by opowiadać! Każde z tych zwierząt to inna historia! Ale na nas już czas, pani Agnieszko, bo robota sama się nie zrobi! Jeszcze po księdza proboszcza zajechać trzeba!
Łatek szczekał nieprzerwanie. Nie ucichł nawet wtedy, gdy gospodarz wyszedł przed dom i go złajał.
- Nie lubi pijaków psisko! - Roześmiała się Jagna. - A bracia Zarębowie za kołnierz nie wylewają! Kiedy nieboszczka Agata żyła, krótko ich trzymała, pilnowała, ścigała za pijaństwo. Bali się matki, a teraz... Nic chłop niewart bez kobiety w chałupie!
Agnieszka milczała, głaszcząc wilczka po pysku. Ona wiedziała najlepiej, jak bardzo samotność potrafi dokuczyć człowiekowi. W jednej chwili odbiera chęć do cieszenia się z czegokolwiek, pozbawia wszelkiej nadziei, w zamian ofiarowując tylko ból, obezwładniający, uniemożliwiający jakiekolwiek działanie.
Czuła też, że los wreszcie się zlitował, stawiając na jej drodze tych dwoje dobrych ludzi. Walenciakowie, sami straciwszy jedyne dziecko, rozumieli ją lepiej niż ktokolwiek. Bez zbędnych słów, ceregieli, użalania się, umieli celnie dotrzeć do źródła bólu i uśmierzyć go zawsze wtedy, gdy najbardziej doskwierał. Była pewna, że w każdej chwili wesprą ją dobrą radą, pomogą, gdy braknie sił. Zaraz po przybyciu do Sokolnik odstawiła leki i to nie dlatego, że były nieskuteczne, po prostu już ich nie potrzebowała. Ukojenie przynosiła praca w ogrodzie, długie spacery po okolicznych polach i lasach, a chyba najbardziej możliwość szczerej rozmowy z mieszkańcami, jakże innymi od ludzi, których spotykała do tej pory. Zapragnęła osiąść tutaj na stałe. Stara chałupa w Zapomnianym Lesie, bo odkąd usłyszała jego historię, tak właśnie nazywała to miejsce, stała się przedmiotem jej marzeń. Zamieszka na Słonecznej Polanie, postanowiła, i zacznie wszystko od nowa, może w końcu na poważnie zajmie się pisarstwem. Był przecież taki czas, że pisała to i owo, co prawda głównie artykuły do czasopism przyrodniczych, ale trafiały się też krótkie opowiadania.
- Pani Agnieszko - usłyszała zatroskany głos Walenciaka - wszystko gotowe do drogi. Żeby tylko ksiądz proboszcz obiekcji żadnych nie miał... 
- Nie martw się, Stasiu... Nie odmówi! Śmiałości nie będzie miał przez wzgląd na naszą szczodrość! - zawołała Jagna.- Miodu, jaj i serków kozich to on nigdzie lepszych w okolicy nie dostanie! 
Rzeczywiście, wyroby Walenciaków słynęły nie tylko w okolicy, ale i w całym województwie. Ludzie przyjeżdżali po miód nawet ze stolicy, bo kto raz zasmakował w słodkim przysmaku z pasieki pana Stanisława, z chęcią wracał do Sokolnik i kupował cały zapas dla siebie, rodziny i znajomych. Każdy próbował, uśmiechał się i z zadowoleniem mówił, że dla takich pszczelich specjałów warto było tłuc się przez pół Polski. Pszczół doglądał głównie gospodarz, znał się na tym jak mało kto, gospodyni zaś gromadziła miód w słoikach w kształcie beczułki, naklejała na każdy płócienny kwadracik z wyhaftowaną pszczołą i ustawiała w spiżarce jeden koło drugiego. Prezentowały się pięknie, ciesząc oczy każdego, kto na nie spojrzał.
W gospodarstwie nie brakowało roboty, od wschodu do zachodu słońca krzątanina w domu, obejściu i ogrodzie, a pomimo to Agnieszka nigdy nie słyszała narzekania, wprost przeciwnie, na każdym kroku wesołe śpiewy i żarty. Widać było, że w domu tym goszczą miłość i wzajemny szacunek, choć przecież i tu śmierć swego czasu wzięła bogaty łup. Jagna Walenciakowa była dobrą gospodynią. Ta niewysoka, szczupła, zdawałoby się niezwykle krucha kobieta potrafiła oporządzić własne gospodarstwo i jeszcze wspomóc innych, mniej zaradnych mieszkańców wioski. 
- Co tu marudzić - mówiła, gdy ktoś zaczynał gderać. - Taka pszczoła... malutka, delikatna, a samo z niej dobro, słodkie i zdrowe. Nie narzeka, nie ociąga się, tylko pracuje na chwałę Boga!
Była taką pszczołą, małą i kruchą, a jednocześnie silną i wytrwałą. Agnieszka uwielbiała przebywać w jej towarzystwie. Czuła, że ta obecność wzmacnia ją, nasyca nadzieją, przywraca światu. Tutaj wszystko było proste. Pojawiały się jednak i takie momenty, kiedy Agnieszce wydawało się, że wszystko, co ją otacza, wszystko, co się dzieje, jest snem, jakąś ułudą daną jej na chwilkę... chwilkę, która wkrótce zniknie, pozostawiając tęsknotę za czymś, co się nigdy nie zdarzyło.
Miewała takie sny, zwłaszcza w szpitalu, gdy odurzona lekami nie odróżniała dnia od nocy. Wszystko zlewało się w jedno. Wszystko było cierpieniem, każde słowo, spojrzenie, każdy oddech, dźwięk, kęs jedzenia. Śniła o czasach sprzed porwania Bartusia, o beztrosce, lekkości, cieple, czułości i bezpieczeństwie. Krzysztof co sobotę wypożyczał auto od swojego ojca, jechali za miasto posłuchać ptaków, fotografować stare, olbrzymie drzewa w Puszczy Kampinowskiej. Wdychając zapach leśnej ściółki, patrzyła na rozpostarte na niebie korony dębów i buków, czuła się szczęśliwa. Kiedy sen mijał, nienawidziła wszystkiego wokół, bolesnej dosłowności świata. A co jeśli i teraz śni? Jeżeli nawet tak jest, nie chce się budzić...
Sen, który przynosi doznania tak prawdziwe i piękne, na wskroś przesiąknięte nadzieją, że pobudka mogłaby zabić, niech trwa jak najdłużej, całą wieczność. Gdyby okazało się, że wszystko jest złudzeniem, nie dałaby rady na nowo się podźwignąć, uwierzyć w jakieś jutro. 
- Bracia Zarębowie pojadą ciągnikiem, a my wozem - rzekł Walenciak. - Po drodze wstąpimy na plebanię.
- Dobrze, panie Stanisławie - odparła Agnieszka, patrząc przez okno na mężczyzn ładujących na wóz drewniane krokwie i łaty, które jakiś czas temu zakupiła w pobliskim tartaku z myślą o remoncie dachu. - Widzę, że zwerbował pan jeszcze kogoś do pomocy. Co to za chłopak? Nie za młody do tak ciężkiej pracy?
- Tutaj każdy na robocie się zna - powiedział Walenciak. - A ten chłystek nietutejszy! Przyjechał na letnisko do Bednarskich. Pomóc chciał, zgodziłem się. Przytrzyma krokiew, łatę poda, gwoździe przyniesie, a i pani w chałupie wyprzątnąć pomoże. Niech sobie chłopak zarobi parę groszy!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...