Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Wyższy VIII: Jedzie pociąg z daleka


Pavlokox

Rekomendowane odpowiedzi

Zawsze znalazł się obok jakiś wyższy chłopak,

Przez którego zachowywałem się na opak.

Ku przypomnieniu: pierwszy znieważył mnie w szatni

I wygrał starcie w płomiennej rywalizacji.

Poniosłem wtedy za pożar odpowiedzialność

I miesiącami odczuwałem własną marność.

Zemściłem się dopiero na kuligu szkolnym:

Gdy Wyższy złamał nogi, poczułem się wolnym.

Trafiłem do szkoły, gdzie był oddział specjalny.

Tam, wielokrotnie przez kolegów podpuszczany,

Zbiłem sznurem innego chłopaka wyższego

I na moją nie korzyść upośledzonego.

Trafiłem z powrotem do mej szkoły pierwotnej

I zacząłem od nędznej przygody sromotnej:

Inny wyższy kondony w łazience rozwiesił,

Jakiś gówniarz mnie jako kapusia polecił,

Pobity i srogo znieważony zostałem

Oraz zemścić się natychmiast postanowiłem.

Uderzyłem więc Wyższego cegłą prosto w łeb

I do poprawczaka wysłał mnie kurator-zjeb.

Tam dopiero wydarzyła się rzecz straszliwa:

Popchnąłem dziewczynę, wciągnęła ją maszyna.

Oskalpowana cała jej głowa została.

Odkaziłem metanolem. Oślepła cała.

Podjęto decyzję, by do wojska mnie wysłać.

Tamże, moim głównym zadaniem było sprzątać.

Raz nie dopilnowałem od filtra pokrywy.

Dupą przyssany zginął kapral nieszczęśliwy.

Po wszystkim kazano mnie natychmiast rozstrzelać.

Ocknąłem się na lekcji, by mnie opierdzielać.

Wszystko od kuligu okazało się mym snem.

Musiałem jednak wciąż mierzyć się z Wyższego złem.

Pobiłem się z nim podczas obozu szkolnego

I wepchnąłem go do ogniska gorącego.

Musiałem zacząć na jego rentę zarabiać

Nie chciałem jednakże ze szkoły rezygnować.

Znalazłem pracę w straży ochrony kolei.

Nie mogłem już więcej strzelać bramek z wolei,

Bowiem pracowałem w weekendy oraz w nocy.

Pewnego razu układałem stertę kocy

I ujrzałem z okien stróżówki chuligana.

Natychmiast pobiegłem w kierunku tego pana,

Który malował se napisy na wagonie.

Wysoki mężczyzna posiadał wielkie dłonie,

Jednakże z zaskoczenia go obezwładniłem

I natychmiast ręce mu w kajdanki zakułem.

Po chwili przybiegli do mnie inni strażnicy.

Jeden z nich przyniósł ze sobą wodę w miednicy,

Rozkuł chuligana i kazał mu zmyć napis,

A mi pilnować, czy na pewno zmywa rękopis.

Z racji, że nie ufałem zbyt jegomościowi.

Przywiązałem nogę do wagonu draniowi.

Kilka minut później zrobiłem się dość senny.

Wróciłem do stróżówki wziąć czajnik kuchenny

I zaparzyć sobie bardzo mocną herbatę.

Dawniej musiałem zawsze prosić o to tatę.

Usiadłem na zydlu przeczekać aż wystygnie,

Bo gdy spróbowałem, myślałem że mnie wzdrygnie.

Zignorowałem narastającą erekcję.

Zacząłem rozmyślać, czy odrobiłem lekcje.

Myśli nieczyste były jednakże silniejsze

I spędziłem więc w łazience chwile zacniejsze.

 

Po wszystkim usłyszałem zgrzyt metalowych kół

I ze zgrozą odkryłem, że pociąg wyruszył.

Rzuciłem się przerażony do drzwi łazienki

I niechcący urwałem większość starej klamki.

Na zewnątrz słychać było wołanie o pomoc.

Zamkniętego w kiblu ogarnęła mnie niemoc.

W końcu wykopałem z zawiasów drzwi nieszczęsne.

Uwzięły się na mnie za te czyny cielesne!

Wybiegłem na tory zajezdni towarowej

Za karę nie dostanę już waty cukrowej.

Nie było już wagonów ani chuligana.

Szybko ogarnęła mnie trwoga niesłychana.

Zacząłem biec wzdłuż torów na następną stację.

Gdyby inni strażnicy zrobili libację,

Mógłbym to ich obciążyć odpowiedzialnością,

Ale dziś jednak obnosili się trzeźwością.

Biegłem w stronę dworca, ile tylko sił w nogach

I w końcu, prócz świateł, ujrzałem krew na torach.

Im bliżej peronu, tym więcej jej tam było.

Kilka karetek, gdzieś w okolicy już wyło.

Gdy dobiegłem na stację, drania wyciągano.

Początkowo, ledwo do niego dosięgano.

Leżał we krwi między peronem a wagonem.

Zacząłem myśleć nad jego koszmarnym bólem.

Mężczyźnie na miejscu amputowano nogę.

Widok ten wprawił szybko wszystkich gapiów w trwogę.

Nad ranem wyciągnięto okaleczonego,

W dalszym ciągu jednak bardzo zakrwawionego.

Z rąk i pleców zdartą miał skórę całkowicie,

Jakby to spotkało go w średniowieczu bicie.

Wpatrzony w to, nie zauważyłem strażnika,

Który chwycił mnie i wsadził do bagażnika.

Wyleciałem z pracy. Po me rzeczy wrócono

I natychmiast na milicję mnie skierowano.

Musiałem odkupić drzwi i wyczyścić kibel.

Spodziewałem się, że skażą mnie na pohybel.

Na szczęście kurator stanął w mojej obronie.

Dzięki niemu łzy jeszcze kiedyś uronię.

Żebym tylko nie skończył jak jacyś żebracy.

Zaczęto dla mnie szukać jeszcze jednej pracy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...