Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Efekt nocnego motyla (albo złoty strzał Zmierzchnicy trupiej główki)


Rekomendowane odpowiedzi

Ostatnio, po przebudzeniu, Cyprian miał pomysł na opowiadanie. Wszystko zaczęło się od tego, że w całym swoim bałaganie, próbował odnaleźć portfel z dokumentami, że niby pieniądz i tożsamość już od świtu są najważniejszymi wyznacznikami egzystencji - rzeczywiście, jeśli wyglądałoby się tak, jak on, to mogło mieć jakieś głębsze znaczenie. Cyprian miał twarz wiecznego studenta, zamkniętą kosmykiem białych niemalże włosów i grubymi, czarnymi oprawkami, które skrywały ten typ świdrujących oczu, co rentgenem, z miejsca, prześwietlały duszę. Nigdy się uśmiechał. Może dlatego, że nie miał do kogo się uśmiechać. Za to potrafił się jąkać. Gdy miał 13 lat, stwierdzono u niego antropofobię. Od niedawna był świeżo upieczonym architektem. Na ławie swojego czynszowego pokoiku, zaraz obok stołu kreślarskiego, w stercie zakurzonych płyt, pokreślonych rysunków, kalek, szkiców, flamastrów i ołówków, nieopodal ciasno napchanej kiepami popielniczki, w jednym z pięciu kubków po kawie, natknął się na podtopioną ćmę. To był ten kubek niedopity do połowy, z napisem: umarła Zmierzchnica trupia główka, wstawaj, szkoda dnia! Czy przesyt kofeiny przyprawił ją o zawał serca, czy też przesiąknięta nadmiarem pobudzającej substancji, zapadła na zawsze w narkotyczny sen, zachłysnęła się biedaczka i napięcie powierzchniowe cieczy przytknęło ją do czarnej, sprężystej, kawowej błony, nie pozwalając już odlecieć? Czy w ogóle ćmy mają serca? Ćmie serce, brzmi dziwacznie. Raczej przywodziło mu to na myśl jego problemy nikotynowe. Ryszard Ćmie Serce. Być może to był taki właśnie Ryszard. Ćma o imieniu Ryszard. Wyciągnął ją delikatnie za skrzydełko z kubka. Takiemu motylowi należy się godne odejście. Bo w końcu, była duża szansa na to, że gdyby Cyprian dopił wczoraj kawę, Ryszard jeszcze by żył. Poczucie winy rozpanoszyło się w nim jak larwa na liściu. Postanowił, że zwłoczki, zanim je pochowa, trafią do rodziców. Wysypał wszystkie zapałki z pudełka, do którego włożył mokrego jeszcze Ryszarda. Ubrał się naprędce i pospieszył do najbliższego drzewa. Cyprian nienawidził drzew, takie zboczenie zawodowe. Drzewa przeszkadzały mu w projektowaniu. Najchętniej zalałby wszystko betonem i szkłem. Elegancko i estetycznie. To był monumentalny platan. Stał zatopiony we własnym cieniu. Jako cieć parku, pilnował tu porządku flory. Ubrany w korę moro, łapczywie rozpościerał konary. Ważniak. Tak czysto zapowiadający się dzień eksponował, po drugiej stronie Parku Słowackiego, Muzeum Narodowe, toczące zajadłą bitwę z winobluszczem. Gdzieniegdzie panoszyli się już amatorzy miejskiej przyrody. Facet z psem właśnie patrzył, czy nikt nie patrzy, jak jego pies sra pod ławką. Gruba babka w legginsach ściemnia, że jogging. Żul niemrawo okrada teren z puszek. Jakiś mały śmundek odstawia sprayem kutasie hieroglify na koszu na śmieci.
Cyprian delikatnie zapukał w korę platanu.
Ze środka pnia dało się słyszeć jakieś szmery.
- Czego?! - Spytało drzewo głucho i zdrewniale.
- Dzzień ddobry, mmam ssssprawę ddo państwa Ćciem.
- Ćmy, jakiś człowiek do was! - Ochryple zawołało drzewo, tym razem już wyraźniej.
Z dziurki na wysokości jego twarzy, wygrzebała się maleńka postać w mechatym brązowożółtym szlafroczku.
- Halo! Co jest?! Panie! Daj żyć, dopiero co w kokon walnąłem po nocnej robocie. - Odezwała się postać, nieco zaniepokojona nagłym najściem obcego, popiskując na wpół rozwiniętą trąbką.
- Ppprzepraszam pppana, sssstała się rzecz ssstraszna.
- Nawijaj pan. - Postać dla zachęty machnęła pierzastym czułkiem. - Tylko szybko, bo nie mam czasu, jak się jutro znów spóźnię do roboty, stara mnie zabije.
- Oooostatnio ww nocy...
- No, no, no, no, no? - Ponaglał włochaty.
- Rrryszard...Tto zaznaczy... Czy zzna pan tttego osobnika? - Cyprian już nie mógł dłużej trzymać pudełka z Ryszardem w kieszeni płaszcza. Wyciągnął je niepewnie i wysunął palcem tekturkę, podstawiając dłoń do dziurki na mundurze ciecia. Ćma łypnęła tylko swoim złożonym okiem na ciało.
- Hmm, momento! Teee, Hanka?! Facet przyniósł ci bratanka!
Po chwili przyszła druga Ćma, niemalże identyczna jak ta pierwsza, ale nieco chudsza.
- O cholera! Czekaj zawołam bratową...Lucyna! Jakiś facet ma twojego syna!
- Coooo? - Dało się słyszeć stłumione pisknięcie z wnętrza pnia.
- Facet przyniósł twojego syna! Martwy! Syn, nie facet! - Zanim Hanka powtórzyła, przyszła kolejna ćma, Lucyna.
- To ci łapserdak! - Odezwała się przekornie. - A mówiłam mu tyle razy, żeby się po nocach nie szlajał! Nicpoń jeden, larwa przeklęta, zawsze kusił los. A jeszcze niedawno był taki malutki, pamiętam to jajeczko na pomidorze. Dobrze nie wyszedł z poczwarki, a już umiał się narazić jako Imago. Miał doskonałą mimikrę. Napadał na ule, ale nigdy nie dał się złapać, cwany był, uchodziło mu na sucho to podkradanie miodu. Tylko dlatego, że doskonale potrafił naśladować głos młodej królowej. Jego dwaj starsi bracia zginęli, przyłapani na gorącym uczynku. Robotnice zamurowały ich wewnątrz ula. Ale on! Potrafił zahipnotyzować pszczelą społeczność, wpraszając się na posiłek. Dziewczyny za nim szalały. I to nie tylko ze względu na rozmiary trąbki. - Lucyna się zamyśliła, spuściła na chwilę swoje smukłe czułki. Zaraz jednak zapytała.- Jak zginął? Tylko niech pan nie mówi, że utopił się w kawie? Miał dwie słabości, o jedną za dużo (jak powtarzała moja babcia Halina), kobiety i używki.
- Tttak, utopił się w kkkubku pppo kkkawie.
- Drań, a tak się zarzekał, że to ostatni raz... Mogłam się tego spodziewać. Kilka tygodni temu Roman wyłowił go z filiżanki. To było na stoliku, przy którejś kawiarni na rynku. Był tak pobudzony, że potem całą noc latał po parku, naśladując nietoperza. Wszystkie młode samice wprowadził w błąd. Przekonane o nadchodzącym niebezpieczeństwie, zastygały w bezruchu. On wtedy brał wszystkie, po kolei, jak leci. Ma za swoje hultaj jeden!
Cyprian wciąż zastanawiał się, czy powiedzieć ćmom, o tym, że to była jego kawa. Że to przez niego Ryszard nie żyje. Z drugiej strony, przecież i tak źle o nim mówią. Ale wirowały w tych wspomnieniach pyłki tęsknoty. Zrobiło mu się piekielnie smutno.
- Zanim pan go zabierze, bo ja wiem, że to pańska kawa, proszę się nie obwiniać. - Lucyna przerwała jego zamyślenie. - Pozwoli pan, że opowiem panu więcej.

Wybrali się na pobliską ławkę. Ona przysiadła na wierzchu obsranego przez gołębie oparcia. On obok niej, podparł ręką głowę i zamienił się uważnie w słuch.

- Legenda głosi, że dawno temu, po śmierci patrona lasów i pasterzy, - Zaczęła Lucyna - morze zapłakało, otwierając powieki ziemi, aż do królestwa podziemi - Hadesu. Otchłanie podziemi zachłysnęły się haustem świeżego powietrza. Aż zapach wolności zwabił świętego motyla - naszego potomka, który zerwał się z czoła drzemiącego Plutona i wyleciał na powierzchnię ziemi. Nim jednak odfrunął na dobre, w ostatniej chwili dostał pieczątkę pierścienia z godłem podziemi - trupią czaszką, odciśniętą na jego grzbiecie. Gdy skalna szczelina opadła, drogi powrotnej już nie było. Od tamtej pory latamy o zmierzchu i płaczemy z tęsknoty za podziemną ojczyzną.

Dowiedział się też, że nocne motyle przekonują się o słodyczy i sile środków psychoaktywnych raz, nigdy dwa, ani trzy. Raz a porządnie. Ćma Ryszard był inny. Cyprian miał tego świadomość. Czuł się z nim związany. Gdy wszyscy śpią, ćmy podfruwają cicho, bezszelestnie, do porzuconych na stołach filiżanek i kubków. Rozwijają swoje trąbki i spijają domownikom kawę i słodkie alkohole. Kradną drobiny cukru z kuchennych blatów, zaglądają do apteczek, buszują po barkach i biblioteczkach, zaczytują się w poezji, by potem w ekstazie, na rauszu, móc odbyć ostatnią podróż w stronę światła. Ćmy umarłe odlatują do gwiazd. Tam popielą się na pył. Nie wiadomo czy Ryszard tylko przypadkowo zrealizował swój złoty strzał. Lucyna powiedziała w tajemnicy, że szukało go pszczele FBI. Był podejrzany o kradzież wielu baryłek.

Po skończonej opowieści i pożegnaniu Lucyny, Cyprian wykopał dołek pod Panoramą Racławicką. Złożył w nim tekturowe pudełko po zapałkach, z Ryszardem w środku. W głębi duszy chciał być tak odważny, jak ta ćma. Móc swobodnie podchodzić do dziewcząt, odbywać z nimi stosunki. Rozmawiać. Mieć mnóstwo złota. Wracaj do domu, przyjacielu - rzekł, rzuciwszy grudy wilgotnej ziemi na kartonik i przyklepawszy je ręką. Odszedł w stronę kamienicy trochę przygnębiony. Nie napisał dziś żadnego opowiadania, wyczytał natomiast w jednej książce o owadach, że Zmierzchnica trupia główka zawdzięcza swoją nazwę trzeciej z Mojr, Atropos - nieodwracalnej.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...