Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Birczin

Użytkownicy
  • Postów

    102
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Birczin

  1. Birczin

    Hipoteza Bernarda

    @beta_bez_alfy Dziękuję! Bo cóż by wiersz znaczył bez cienia humora?
  2. @Wanda_Szczypiorska Dziękuję, z mojej strony miło się zrobiło :)
  3. Birczin

    Hipoteza Bernarda

    matematyk napisawszy wiersz wiesz taki wszech czasów gdzie oczywiście nieskończony wszechświat ma otwarte niestety tylko w poniedziałki środy i soboty przez resztę dni tygodnia ogranicza się niezdecydowaniem mimo to małpa przepisała już na maszynie wszystkie dzieła Szekspira a zgrabna postać systemu liczbowego ociera się o cień kuszący łonem wieczności liczb pierwszych kruszący wyobraźnię matematyka i wszystkie nietrywialnie zera tej funkcji był seks jest eks teraz potrzebował stabilizacji jak świeżej pieluchy i kobiety na gwałt czekała do przedwczoraj
  4. Ostatnio, po przebudzeniu, Cyprian miał pomysł na opowiadanie. Wszystko zaczęło się od tego, że w całym swoim bałaganie, próbował odnaleźć portfel z dokumentami, że niby pieniądz i tożsamość już od świtu są najważniejszymi wyznacznikami egzystencji - rzeczywiście, jeśli wyglądałoby się tak, jak on, to mogło mieć jakieś głębsze znaczenie. Cyprian miał twarz wiecznego studenta, zamkniętą kosmykiem białych niemalże włosów i grubymi, czarnymi oprawkami, które skrywały ten typ świdrujących oczu, co rentgenem, z miejsca, prześwietlały duszę. Nigdy się uśmiechał. Może dlatego, że nie miał do kogo się uśmiechać. Za to potrafił się jąkać. Gdy miał 13 lat, stwierdzono u niego antropofobię. Od niedawna był świeżo upieczonym architektem. Na ławie swojego czynszowego pokoiku, zaraz obok stołu kreślarskiego, w stercie zakurzonych płyt, pokreślonych rysunków, kalek, szkiców, flamastrów i ołówków, nieopodal ciasno napchanej kiepami popielniczki, w jednym z pięciu kubków po kawie, natknął się na podtopioną ćmę. To był ten kubek niedopity do połowy, z napisem: umarła Zmierzchnica trupia główka, wstawaj, szkoda dnia! Czy przesyt kofeiny przyprawił ją o zawał serca, czy też przesiąknięta nadmiarem pobudzającej substancji, zapadła na zawsze w narkotyczny sen, zachłysnęła się biedaczka i napięcie powierzchniowe cieczy przytknęło ją do czarnej, sprężystej, kawowej błony, nie pozwalając już odlecieć? Czy w ogóle ćmy mają serca? Ćmie serce, brzmi dziwacznie. Raczej przywodziło mu to na myśl jego problemy nikotynowe. Ryszard Ćmie Serce. Być może to był taki właśnie Ryszard. Ćma o imieniu Ryszard. Wyciągnął ją delikatnie za skrzydełko z kubka. Takiemu motylowi należy się godne odejście. Bo w końcu, była duża szansa na to, że gdyby Cyprian dopił wczoraj kawę, Ryszard jeszcze by żył. Poczucie winy rozpanoszyło się w nim jak larwa na liściu. Postanowił, że zwłoczki, zanim je pochowa, trafią do rodziców. Wysypał wszystkie zapałki z pudełka, do którego włożył mokrego jeszcze Ryszarda. Ubrał się naprędce i pospieszył do najbliższego drzewa. Cyprian nienawidził drzew, takie zboczenie zawodowe. Drzewa przeszkadzały mu w projektowaniu. Najchętniej zalałby wszystko betonem i szkłem. Elegancko i estetycznie. To był monumentalny platan. Stał zatopiony we własnym cieniu. Jako cieć parku, pilnował tu porządku flory. Ubrany w korę moro, łapczywie rozpościerał konary. Ważniak. Tak czysto zapowiadający się dzień eksponował, po drugiej stronie Parku Słowackiego, Muzeum Narodowe, toczące zajadłą bitwę z winobluszczem. Gdzieniegdzie panoszyli się już amatorzy miejskiej przyrody. Facet z psem właśnie patrzył, czy nikt nie patrzy, jak jego pies sra pod ławką. Gruba babka w legginsach ściemnia, że jogging. Żul niemrawo okrada teren z puszek. Jakiś mały śmundek odstawia sprayem kutasie hieroglify na koszu na śmieci. Cyprian delikatnie zapukał w korę platanu. Ze środka pnia dało się słyszeć jakieś szmery. - Czego?! - Spytało drzewo głucho i zdrewniale. - Dzzień ddobry, mmam ssssprawę ddo państwa Ćciem. - Ćmy, jakiś człowiek do was! - Ochryple zawołało drzewo, tym razem już wyraźniej. Z dziurki na wysokości jego twarzy, wygrzebała się maleńka postać w mechatym brązowożółtym szlafroczku. - Halo! Co jest?! Panie! Daj żyć, dopiero co w kokon walnąłem po nocnej robocie. - Odezwała się postać, nieco zaniepokojona nagłym najściem obcego, popiskując na wpół rozwiniętą trąbką. - Ppprzepraszam pppana, sssstała się rzecz ssstraszna. - Nawijaj pan. - Postać dla zachęty machnęła pierzastym czułkiem. - Tylko szybko, bo nie mam czasu, jak się jutro znów spóźnię do roboty, stara mnie zabije. - Oooostatnio ww nocy... - No, no, no, no, no? - Ponaglał włochaty. - Rrryszard...Tto zaznaczy... Czy zzna pan tttego osobnika? - Cyprian już nie mógł dłużej trzymać pudełka z Ryszardem w kieszeni płaszcza. Wyciągnął je niepewnie i wysunął palcem tekturkę, podstawiając dłoń do dziurki na mundurze ciecia. Ćma łypnęła tylko swoim złożonym okiem na ciało. - Hmm, momento! Teee, Hanka?! Facet przyniósł ci bratanka! Po chwili przyszła druga Ćma, niemalże identyczna jak ta pierwsza, ale nieco chudsza. - O cholera! Czekaj zawołam bratową...Lucyna! Jakiś facet ma twojego syna! - Coooo? - Dało się słyszeć stłumione pisknięcie z wnętrza pnia. - Facet przyniósł twojego syna! Martwy! Syn, nie facet! - Zanim Hanka powtórzyła, przyszła kolejna ćma, Lucyna. - To ci łapserdak! - Odezwała się przekornie. - A mówiłam mu tyle razy, żeby się po nocach nie szlajał! Nicpoń jeden, larwa przeklęta, zawsze kusił los. A jeszcze niedawno był taki malutki, pamiętam to jajeczko na pomidorze. Dobrze nie wyszedł z poczwarki, a już umiał się narazić jako Imago. Miał doskonałą mimikrę. Napadał na ule, ale nigdy nie dał się złapać, cwany był, uchodziło mu na sucho to podkradanie miodu. Tylko dlatego, że doskonale potrafił naśladować głos młodej królowej. Jego dwaj starsi bracia zginęli, przyłapani na gorącym uczynku. Robotnice zamurowały ich wewnątrz ula. Ale on! Potrafił zahipnotyzować pszczelą społeczność, wpraszając się na posiłek. Dziewczyny za nim szalały. I to nie tylko ze względu na rozmiary trąbki. - Lucyna się zamyśliła, spuściła na chwilę swoje smukłe czułki. Zaraz jednak zapytała.- Jak zginął? Tylko niech pan nie mówi, że utopił się w kawie? Miał dwie słabości, o jedną za dużo (jak powtarzała moja babcia Halina), kobiety i używki. - Tttak, utopił się w kkkubku pppo kkkawie. - Drań, a tak się zarzekał, że to ostatni raz... Mogłam się tego spodziewać. Kilka tygodni temu Roman wyłowił go z filiżanki. To było na stoliku, przy którejś kawiarni na rynku. Był tak pobudzony, że potem całą noc latał po parku, naśladując nietoperza. Wszystkie młode samice wprowadził w błąd. Przekonane o nadchodzącym niebezpieczeństwie, zastygały w bezruchu. On wtedy brał wszystkie, po kolei, jak leci. Ma za swoje hultaj jeden! Cyprian wciąż zastanawiał się, czy powiedzieć ćmom, o tym, że to była jego kawa. Że to przez niego Ryszard nie żyje. Z drugiej strony, przecież i tak źle o nim mówią. Ale wirowały w tych wspomnieniach pyłki tęsknoty. Zrobiło mu się piekielnie smutno. - Zanim pan go zabierze, bo ja wiem, że to pańska kawa, proszę się nie obwiniać. - Lucyna przerwała jego zamyślenie. - Pozwoli pan, że opowiem panu więcej. Wybrali się na pobliską ławkę. Ona przysiadła na wierzchu obsranego przez gołębie oparcia. On obok niej, podparł ręką głowę i zamienił się uważnie w słuch. - Legenda głosi, że dawno temu, po śmierci patrona lasów i pasterzy, - Zaczęła Lucyna - morze zapłakało, otwierając powieki ziemi, aż do królestwa podziemi - Hadesu. Otchłanie podziemi zachłysnęły się haustem świeżego powietrza. Aż zapach wolności zwabił świętego motyla - naszego potomka, który zerwał się z czoła drzemiącego Plutona i wyleciał na powierzchnię ziemi. Nim jednak odfrunął na dobre, w ostatniej chwili dostał pieczątkę pierścienia z godłem podziemi - trupią czaszką, odciśniętą na jego grzbiecie. Gdy skalna szczelina opadła, drogi powrotnej już nie było. Od tamtej pory latamy o zmierzchu i płaczemy z tęsknoty za podziemną ojczyzną. Dowiedział się też, że nocne motyle przekonują się o słodyczy i sile środków psychoaktywnych raz, nigdy dwa, ani trzy. Raz a porządnie. Ćma Ryszard był inny. Cyprian miał tego świadomość. Czuł się z nim związany. Gdy wszyscy śpią, ćmy podfruwają cicho, bezszelestnie, do porzuconych na stołach filiżanek i kubków. Rozwijają swoje trąbki i spijają domownikom kawę i słodkie alkohole. Kradną drobiny cukru z kuchennych blatów, zaglądają do apteczek, buszują po barkach i biblioteczkach, zaczytują się w poezji, by potem w ekstazie, na rauszu, móc odbyć ostatnią podróż w stronę światła. Ćmy umarłe odlatują do gwiazd. Tam popielą się na pył. Nie wiadomo czy Ryszard tylko przypadkowo zrealizował swój złoty strzał. Lucyna powiedziała w tajemnicy, że szukało go pszczele FBI. Był podejrzany o kradzież wielu baryłek. Po skończonej opowieści i pożegnaniu Lucyny, Cyprian wykopał dołek pod Panoramą Racławicką. Złożył w nim tekturowe pudełko po zapałkach, z Ryszardem w środku. W głębi duszy chciał być tak odważny, jak ta ćma. Móc swobodnie podchodzić do dziewcząt, odbywać z nimi stosunki. Rozmawiać. Mieć mnóstwo złota. Wracaj do domu, przyjacielu - rzekł, rzuciwszy grudy wilgotnej ziemi na kartonik i przyklepawszy je ręką. Odszedł w stronę kamienicy trochę przygnębiony. Nie napisał dziś żadnego opowiadania, wyczytał natomiast w jednej książce o owadach, że Zmierzchnica trupia główka zawdzięcza swoją nazwę trzeciej z Mojr, Atropos - nieodwracalnej.
  5. Dzięki, ja też miałem ubaw przy pisaniu, trochę się pogrzebało w piaskownicy wspomnień, dodało się szczyptę fikcji i opowiadanie gotowe ;) fajnie, że mogłem przypomnieć. Pozdrawiam!
  6. Dzięki! nie zawsze oczywiście słowa chcą ustawiać się lekko w odpowiednich rządkach, w tym wypadku rzeczywiście nie było z nimi problemu..
  7. O! Dziękuję, ostatnio rzadko tu zaglądam, i fajnie jest przeczytać miłe słowa na przywitanie... cieszy mnie , że wywołałem pozytywne emocje po drugiej stronie pikseli ;) Pozdrawiam!
  8. I też na przestrzeni eonów jest migawką, jak to mawiał pewien klasyk, "życie to fragment".
  9. Mieszkałem wtedy na ulicy Szybowcowej. Jejku co za niesamowita nazwa, zwłaszcza, że przeprowadziliśmy się z Czajkowskiego. Wtedy jeszcze nie wiedziałem nic o Czajkowskim, nawet, że Jezioro Łabędzie, czy coś. Za to Szybowcowa przywodziła mi na myśl podniebne ślizgawki i eskapady, sytuacje rozgrywające się wysoko w przestrzeni, obok ptaków, albo i wyżej, wolność. I to jeszcze w sąsiedztwie ulicy Kosmonautów, to już w ogóle, zupełnie czadersko. I że mieszkaliśmy na dziesiątym piętrze, i mieliśmy windę, balkon, z którego było widać pół dzielnicy, i inne bloki i plac zabaw, boisko, piaskownicę, i zaraz dalej górkę gruzu, ziemi i gliny, porośniętą krzakami. To wszystko było dla nas, tyle możliwości. W piaskownicy grało się w kapsle, w które wklejaliśmy flagi przeróżnych państw. - Co to za flaga? - Dżumala. - Taa, jasne, nie ma takiego kraju. - Jest, Dżumala, jest, no co ty w Związku Radzieckim, obok Kumbodzio, jest! - Nie, nie ma, - I Kumbodzio też nie ma, - No włacha. - Jest Kambodża. - Kretynie! - A chcesz w ryj? - No, chcę! - Ej, dobra, dobra, dawajcie chłopaki, grajmy, ustawcie się w starcie, bo niedługo będzie kompletnie ciemno. W kapsle, to wymyślaliśmy najróżniejsze trasy, z zakrętami, serpentynami o niezłych skarpach i odpowiednim nachyleniu. Robiliśmy mostki, tunele i pułapki. Jak ktoś wypadł z trasy, albo wpadł do dziury, to zaczynał od ostatniego checkpointa, miało się trzy życia. Na boisku łupaliśmy w gałę często, w deszczu, nawet wystarczyło, że we czterech i mogło być wieczorem, gdy już mamy z balkonów krzyczały na nas, że musimy iść do domów, bo kolacja, i to była prawdziwa frajda, targowanie o dziesięć minut dłużej. Był taki jeden, Maradona na niego wołaliśmy, bo bił rekordy w żonglerce, potrafił jak opętany chodzić cały czas z piłką przyrośniętą do kolan, odbijał, tak, że nigdy mu nie spadła, przynajmniej ja tego nie widziałem. I jak teraz na to patrzę, to myślę sobie, że na każdym osiedlu znalazłby się ktoś taki, jak on. I trzepak pamiętam, podwójne fikołki z górnego poziomu, kto je robił, ten był mistrz. A dziewczęta maziały kredą serca, kwiatki i klasy, albo skakały w gumie. Którejś zimy polazłem sam na górkę za moim blokiem, ciemno już jak w piwnicy, ze dwie godziny było do wieczorynki, śnieg skrzypiał niby jakaś tajemnica na strychu jeszcze z domu z Czajkowskiego. Miałem taką ruską zapalniczkę ojca, z której udawałem, że strzelam, że to pistolet, a ja taki agent specjalny do zadań specjalnych. I tak pstrykałem zapalniczką uśmiercając wymyślonych wrogów. I jak mnie zaraz ktoś nie obrócił, zachodząc od tyłu. I dostałem porządnie w nos, aż krew marzła mi na mrozie. I tak Daria została moją pierwszą dziewczyną. Bo to ona dała mi w nos, bo myślała, że ja tam jakiś zły typ jestem, stary ramol co straszy rozbłyskami dzieciaki. A ta Daria, to w ogóle cud, soczysta malina. Z włosami jak kasztany, prawdziwymi piegami i całymi tymi rumieńcami. Ale cios to miała pierwszorzędny, no i trafiła mnie z miejsca. Mieszkała w tym samym galeriowcu, tylko że po drugiej stronie, i pozwalała się dotykać. Chodź, coś Ci pokażę - powiedziała i zaprowadziła mnie na dach, tam gdzie wyłaziły te dziwne szyby wentylacyjne od zsypów, co wyglądały jakoś tak kosmicznie, niby części rakiety. No i mi pokazała, jak się całować. Nasze języki jak gromady dwóch galaktyk orbitujących wokół siebie i zmierzających ku jakiemuś upadkowi, zagładzie. Przez dwa dni nic nie jadłem. Później zabrał mi ją taki Bogdan, co to jarał pety, miał dzianych starych i strasznie przeklinał. To był kumpel brata, więc negocjowałem z nim, żeby powiedział mu, żeby mi ją oddał, ale nic z tego, nie miałem takiej rzeczy, która by go zadowoliła. Natomiast ona miała. Modliłem się, żeby zapalniczka mu rozwaliła ten jego pierdolony łeb. Żeby jakimś cudem zamieniła się w prawdziwy pistolet. Oddałbym w niego cały magazynek. A tak, oddałem bratankowi swoje wszystkie klocki lego, nawet helikopter technic z komunii, co go dostałem od kuzyna, plakaty New Kids on the Block zwinąłem ze ściany mojego pokoju, pojawiło się De Mono, i piosenka "znów jesteś ze mną". A Bogdanowi kiedyś, jak zgrzewał lufę na klatce schodowej, przegrzała się zapalniczka, i rzeczywiście mu wystrzeliła w ryju. Potem miał tak bardzo pokiereszowane czoło, jakby uciekał podczas krucjaty bez psiego kaptura ze średniowiecza w inną epokę, eksplozja urwała mu nawet kawałek lewego nozdrza. I może już wtedy nie byłem agentem specjalnym do zadań specjalnych, ale w końcu, kurczę, czułem, że mam te trzy życia. Ktoś zapukał nazajutrz do moich drzwi. - Chodź, coś Ci pokażę.
  10. Birczin

    Ballada

    Dla mnie bomba! Chociaż lekka jak bańka. A lekarz kazał myśleć pozytywnie... no cóż, nie przepadam za hip hopem, ale ten utwór ubóstwiam.
  11. A co z lękami, i o której godzinie?
  12. Birczin

    dzikus

    Niby grzeczny taki ułożony dzikus...póki na smyczy. A wielkie litery na myśl mi przywodzą jedynie jakiegoś sms'a wysłanego po pijaku do przyjaciela, ze starej nokii, oczywiście. Mnie się podoba. Pozdrawiam
  13. A jeden potknął się wczoraj na schodach w centrum handlowym. I spada z nich do tej pory, bo schody jadą do góry. A drugi w Mc Donaldzie zamówił 6 hamburgerów. Zjadł wszystkie co do jednego i złożył reklamację, że brak w nich ogórków (ale nie rozpatrzono jej pozytywnie, bo zapomniał zdjąć czapkę przed posiłkiem i nie przedstawił się kierownikowi). Ten trzeci na jednym bilecie, tramwajami zjeździł miasto. A teraz nosi pod pachą encyklopedię mandatów. Czwarty rozgniótł na twarzy szklankę do piwa koledze. I miał do niego pretensje, czemu głowę trzymał w tym miejscu. Piąty studiował kiedyś zootechnikę, stoi teraz pod zoologicznym, ulotki studiuje. Rozdaje przechodniom, bo żenić mu się zachciało. Szóstego już dawno tu nie ma, utknął w przerwie pod płotem i z dachów zleciały się koty, bo miał jeszcze wątrobę. Był jeszcze gdzieś siódmy, chyba też umarł. Ze starości, czy w podróży. Pociągiem relacji: Wrocław - Oława (albo to było na dworcu, zaginął chodząc między peronami, bo nie wiedział z którego odjeżdża). Rozgrywki myśli, bawimy się decyzją, aż tu nagle okazuje się, że wolność to ten kanarek kupiony w sklepie zoologicznym na drodze kaprysu pewnej dziewczyny, która tylko chciała zaraz potem wypuścić go z klatki, by móc popatrzeć jak nadmiar przestrzeni go rozjeżdża. I to na serio bez różnicy czy kanarek jest stary, czy młody. Przydały by mu się te zapasowe ręce, mógłby wtedy jeszcze bardziej nic nie robić. Dajcie mu ten cholerny zastrzyk czegoś, czego jeszcze nie widział, w życiu, czego nie było w sieci, książce, ni w żadnym filmie, zaśpiewajcie mu tą piosenkę, na nieznanych nutach. I udowodnijcie mu, że świat nie jest tylko kwadraturą koła. I niech teraz naprawia te wiatraki, z którymi kiedyś toczył boje. Niech wszystko sobie naprawi. A przede wszystkim głowę. Młoda i kreatywna kobieta skończywszy chemię na politechnice, nie miała zamiaru wykładać chemii w supermarkecie, babrać swojego życia w próbówkach, zatem przekwalifikowała się do pracy w przedszkolu. Omija teraz rutynę i inne dziwne substancje, a jeśli już coś plecie, to tylko koszyki na Wielkanoc z małymi podopiecznymi. I chwała jej za to. Uśmiechnięty pan po czterdziestce, w czystym garniturze, z teczką w dłoni, wygląda jak każdy człowiek w tym wieku, mimo tego, że nie jest odpowiedzialny za swoją twarz. Nie wie co tu robi i jak się tu znalazł, a na nogach ma dwa lewe buty i kręci się w kółko. Chciałby coś powiedzieć, ale za każdym razem kiedy otwiera buzię, nadlatuje słowik i kradnie mu słowa. Uśmiechnięty pan ma pięć córek i wie, że wszechświat rozszerza się coraz szybciej, i że nigdy już nie ujrzy światła najodleglejszych galaktyk. Pewna starsza pani jest bardzo wyrozumiała. Zaprasza młodych mężczyzn na obiad, mile widziani Piotrusiowie Panowie i Narcyzi. I podczas posiłku, wcielając się w rolę matki, która nie zapomniała jeszcze o swoich obowiązkach, delikatnie obsypuje ich niewygodnymi pytaniami i stwierdzeniami w stylu: Kiedy się ożenisz? Przecież nie można tak żyć tylko dla siebie, nie można być takim egoistą. Ile ty masz lat? Ale chyba nie skrzywdzisz już kolejnej panny? A oni nie mają wyjścia. Grzecznie i wymijająco odpowiadają na pytania, próbując zjeść wszystko z talerza. Wszyscy coś robią, działają, gdzieś przynależą. Chcą czy nie, są częścią otoczenia. Tej wszechsubstancji relacji ludzkich zachowań, skupionej wokół potrzeby uznania. Sąsiad w ogrodzie przy 40 stopniowym upale urządza z siostrzeńcem trening wydolnościowy na słońcu. W ogóle babra się w tym sposobie na przedłużenie sobie życia. Specjalna dieta - jada o wyznaczonych porach, nie miesza białek z cukrami, cukrów z tłuszczami itd. Schudł, jest żylasty i przejęty swoją rolą w świecie. Nawet mu zazdroszczę niekiedy, przez jakiś czas próbowałem doścignąć jego osiągnięcia, być taki sam, bo zdrowie jest najważniejsze, jednak cynizm u mnie szybko zwyciężył, wolę się opierdalać przy piwie i kartach. Widziałem ludzi gorszej kategorii, pełno jest takich na warszawskiej Pradze, Starej i Nowej, we Wrocławiu na Księżu i Trójkącie - kobiety z naroślami na szyjach, bez oka, zataczające kręgi między monopolami, sztajmesi, których nawet ich własne psy nie chcą się słuchać, ich dzieci z wymalowaną na buziach patologią. Egzystują w tych swoich przedwojennych lub postkomunistycznych kwaterkach - komórkach chorej, wielkomiejskiej tkanki tego obrzydliwie rozlazłego tworu, jakim jest kraj w cieniu demokracji liberalnej. Jakby podążali od sklepu do mieszkania, od mieszkania na podwórze, z podwórza do sąsiada, kierowani jakimś impulsem nerwowym, narzuconym odgórnie motywem nie starania się być człowiekiem bardziej, bo wtedy mogliby odkryć prawa manipulacji stosowane przez rząd i tego typu instytucje, a przecież przy obecnym stanie rzeczy jest wygodnie, gdy to to "myśli" za nich. Taki zamknięty obieg, system, układ scalony. Raz na jakiś czas ktoś się wyrwie ze swojej roli, ocknie z marazmu, zostanie kimś sławnym i uznanym i wtedy to się nazywa postęp. Czy ktoś nas o to prosił? O takie życie? O patrzenie na takie życie? Abyśmy byli częścią tego przedstawienia? Nie sądzę. Mnie nikt nie pytał, czy szanowny pan B. ma ochotę w tym uczestniczyć. W dzień moich urodzin w wyrwie historii ten fragment życia pozostał bez znaczenia. Wypełniłem lukę we wszechświecie, depcząc po piętach przeznaczeniu. Czasoprzestrzeń skurczyła się i zwinęła ku pajęczynom gwiazd. A grawitacja przemknęła po nich jak czarna wdowa, pospiesznie ku świeżym, świetlistym muchom. I co dalej? Odwieczne pytanie, zaklejmy pustką z siebie tą różową jak mięso korozję historii dla przyszłych pokoleń.
  14. Jak by się nad tym zastanowić, to coś w tym jest. Pokrewieństwo z lotem, może dlatego że to był oddział dla samych mężczyzn, awanturników... Pozdrawiam!
  15. Birczin

    Słowa

    Dziękuję za słowa. :) Pozdrawiam!
  16. Birczin

    O rowerzyście

    I depnął se ode wsi dode wsi*... cóż za sport niebezpieczny. Za to limeryk pierwsza klasa, nie to co w PKP. Pozdrawiam!
  17. Cytryna i nadzieja Ta krótka opowiastka zawierać może elementy mikroretrospekcji Postanowiłem wprowadzić odrobinę szaleństwa w moje dotychczasowe życie. Apatia dała za wygraną gdy receptory przyjaźni odebrały sygnały o samotności draceny siedzącej na szafce z książkami i fikusa z rogu biurka. Pomyślałem, że przydałoby im się towarzystwo. Udałem się do sklepu ogrodniczego, drogą kupna nabyłem małe doniczki i ziemię. Wydłubałem pestki z cytryny, z fikusa pobrałem szczepki. Wszystko zasadziłem w doniczkach, które wyłożyłem na parapecie okna. Pod każdą z nich na fiszkach napisałem odpowiednio citrus limon lub fikus bonsai, a obok datę 19.08.2013. I począłem snuć marzenia o pokoju tętniącym roślinami. Przez kilka dni zaraz po przebudzeniu zaglądałem w okno. Ileż było niepewności i emocji w każdym poranku, ileż tego zielonego cholerstwa zwanego nadzieją. Prócz spacerującej nudy końca wakacji, ludzi spieszących na autobus do pracy, którym wakacje skończyły się sto lat temu, dachowców i bezpańskich psów odprawiających rytuał gonitwy, drobinek kurzowego pyłu tańczących ospale w bladym słońcu między szparami bambusowej rolety, nie snuło się nic specjalnego, zwłaszcza jeśli chodzi o parapet. Z czasem wszystko spisałem na straty, nadzieja spakowała manatki, zapomniałem o doniczkach i pokoju tętniącym roślinami - w tych podpisanych citrus lemon powierzchnia zarosła białym kołnierzykiem, a w tamtych ze szczepkami, rachityczne, suche gałązki z trudem trzymały pion. Podobnie zresztą jak ja w ostatnią niedzielę, gdy wróciłem do domu po ostrej dwudniowej imprezie. Dobrze jest mieć takie miejsce, do którego zawsze można wrócić, ciepłe i bezpieczne, pokryte kurzem. Dobrze jest też wiedzieć, że marny ze mnie miłośnik roślin. W poniedziałek 09.09.2013, gdy przymierzałem się do uporządkowania parapetu, w jednej z pięciu doniczek ujrzałem co, jak nie machający do mnie zielony kikucik? Oczom nie wierzyłem, nadziei nie wierzyłem, wypełniła mnie nieopisana radość, jakbym dokonał jakiegoś niebywałego osiągnięcia. Jaki przyjemny dzień, jaka miła okoliczność, jeszcze jeden dowód na to, że nadzieja łazi razem z kotami, to zabawne, że nigdy nie wiadomo gdzie zostawi ślady swojej zielonej sierści. I stało się to, co było chyba nieuniknione. dracena na górnej półce już nie dominuje. Została zjedzona, zresztą tak jak fikus bonsai, mandarynka i pomarańcza. Właściwie nie wiem jak to się mogło stać. Brat z mamą przez długi czas upierali się, że to pies je zjadł, ale ja widziałem na własne oczy, jak cytryna wychodzi ze swojej doniczki i pożera tamte rośliny razem z korzeniami. Widocznie zbyt często ją podlewałem. Chociaż ona sama powiedziała mi, że była o nie zazdrosna już od początku, bo poświęcałem im łącznie więcej uwagi niż jej samej, a ona jest damą, więc należy się jej uznanie. Kwaśna sprawa. Bo psa też zjadła, obgryzła do kości, zostawiając obrożę z imieniem i numerem telefonu. Biedny Bankrut. Cytryny się obawiam, więc udaję, że nic się nie stało. Właściwie to już się przyzwyczaiłem spać z jednym okiem otwartym. I wszystko byłoby w porządku, gdyby ostatnio podczas meczu Śląska z Cracovią, ze wściekłości na wynik 0:3 nie wywaliła przez okno telewizora. A teraz narzeka, żebym czym prędzej wstawił szybę, bo jej wieje i przez to nie może się rozwijać. Na razie dziurę zakleiłem folią, ale przez to otrzymuje mniej światła, więc robi mi wyrzuty i aluzje, że marny ze mnie ogrodnik. Kwas na całego, bo nasze stosunki się oziębiły, całe szczęście na razie zima ma łagodny przebieg, ale nie chcę wiedzieć, co będzie jak przyjdą pierwsze przymrozki. Sąsiedzi dziwnie na mnie patrzą, jakby nasz dom żył patologią, czy coś w tym stylu. I weź tu teraz gadaj z nadzieją, najpierw mnie zwodziła tyle czasu niewykiełkowaniem cytryny, aż tu nagle o nadziei słuch zaginął. Sam sobie jestem winny, jak to mawiają, jesteś odpowiedzialny za to, co oswoisz (albo raczej uprawisz, wyhodujesz? Sam nawet nie wiem jak to nazwać). Żeby jeszcze ona dała się oswoić. Namawiałem ją tyle razy, żebyśmy poszli do opery. Już miałem dwa bilety na Coppelię, ale moja cytryna zaczęła marudzić, że nie ma w co się ubrać, że będą na nią krzywo patrzeć, że wywieram na niej presję, że ją stresuję i że ona nigdzie nie pójdzie. Próbowałem też muzykoterapii, więc puszczałem jej Czajkowskiego i Wagnera, ale po odsłuchaniu pierwszego kazała do siebie mówić Natalie Portman, a po tym drugim stała się nerwowa i wszędzie szukała zaczepki, skutkiem czego zaczepiła się o moją wyjściową marynarkę i najwygodniejszą pidżamę w szafie. Horror trwał 7 długich lat. Po tym czasie zaparzyła mi herbatę i odeszła.
  18. Znałem kiedyś pewnego szachistę. Z zewnątrz wyglądał na zwykłego, młodego człowieka i nic za wyjątkiem wyrazu twarzy w pewnych okolicznościach nie zdradzało jego pokręconej osobowości. Chociaż gdy go spotkałem po raz pierwszy, bardziej byłem skłonny sądzić, że jest mimem, albo kimś takim, niż że pogrywa zawodowo w szachy. Wachlarz możliwości jego mimiki był przepotężny, rzadko kiedy jednak to ujawniał, zazwyczaj wtedy, gdy zasiadał przy szachownicy. Czy był geniuszem, czy zwykłym wariatem, drobnym hochsztaplerem, szarlatanem i emocjonalnym straceńcem? Trudno powiedzieć. W którąś niedzielę jechaliśmy na ligę szachową do klubu na Drobnera. Miasto z rana było ospałe, wokół walały się jeszcze butelki po sobotnich ekscesach, gdzieniegdzie ślady inauguracji nowego roku, resztki fajerwerków i korki po ruskich szampanach. Mieliśmy trochę czasu do rozpoczęcia 8 rundy, więc poszliśmy do galerii. W dni wolne otwierano ją o 10:00, chociaż już godzinę wcześniej na dolnym poziomie wczorajsze niedojdy i inne męty zapychały się w McSraczu śmieciowym żarciem. Zwrócił na to uwagę. Co za ludzka żądza zysku. Jeszcze dobrze nie podnieśli rolet w sklepowych witrynach, a hamburgery już skwierczą na starym oleju, już mamią aromatem świeżych frytek z gównem i wołowiną (stworzonym w tajnych laboratoriach Ronalda gdzieś na peryferiach Stanów) by zdzierać wątroby przypadkowo opętanych przechodniów już o jutrzence, jakby wielkie koncerny nie miały chwili do stracenia w nieustannym procesie cichego mordu na konsumencie. Tak jak w tym zasłyszanym gdzieś ostatnio na ulicy tekście: "Jesteśmy w mieście możliwości, a ty chcesz iść do Macka?". Powiedział mi też wtedy, że w gruncie rzeczy każda kobieta marzy o tym, by być porządnie zerżniętą, przez co najmniej dwa kutasy naraz, albo jak kto woli, jednego kutasa, ale z zastrzeżeniem, że inna kobieta też na to patrzy, a potem sama w tym uczestniczy. - Jak to? A Twoja matka też? - Matki w to nie mieszaj. - Przecież każdy ma matkę. - Tak, ale matka to matka, zupełnie inna historia. - Dlaczego? To ta sama historia, to przecież też kobieta? - Matka to matka i TYLE. Dalej była gadka tego typu, że oczywiście niektórym kobietom się to doskonale udaje, a nawet kalkuluje, co chyba też zbyt trudnym nie jest, nie wiem bo nigdy nie byłem kobietą, ale kurwić się za pieniądze lub inne dobra materialne to już osobny rozdział. A dzieje się tak pewnie dlatego, że to lubią, a tak na serio, to każda to lubi, ale u niektórych Id wygrywa z ego, inne pozostawiają to daleko w sferze ukrytego chcenia, i pragnienie to jest szczelnie zapychane codziennymi obowiązkami aż do późnej starości, więc nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo w ostateczności zginie w otchłani zmarszczek, takie kobiety nazywał hermetycznymi. Taka była jego opinia. Ale nie to przerażało mnie w nim najbardziej. Pokręciliśmy się chwilę po świeżo froterowanych, lśniących posadzkach handlowych, ale nic nadzwyczajnego się wokół nie działo. Dzień był rześki, park zielony, ptaki nigdzie nie odleciały, mimo widocznego nacisku odpowiednich kartek w kalendarzu. Na lidze naszymi przeciwniczkami okazały się drobne dziewczątka, jak to ujął: "zbyt młode, żeby prosić je o numer, czy powiedzieć o nich nastki, ale zbyt stare, żeby wziąć je za dzieciaczki, bo o żelaznych, wytrenowanych intelektach, okutych w niebywałą znajomość debiutową". Wstyd się przyznać, ale ja i dwóch kolegów, mniej więcej po trzydziestym ruchu wstawaliśmy od stołu z miną zbitego psa i wynikiem zero na blankietach, na których spisywaliśmy posunięcia. Tylko on nadal siedział przy swojej desce, rękami podpierając głowę, palce wtapiały się w jego rozczochrane, tłuste włosy. Ciężko dyszał, długo się zastanawiał nad każdym ruchem, przy czym strasznie się wiercił, naciągał na twarz szyderczy uśmiech, kwasił się jakby zjadł kanapkę z cytryną, podnosił wysoko brwi w zdziwieniu, że co ona niby gra, a czasu miał o ponad połowę więcej od swojej małej przeciwniczki, ledwo wystającej zza stołu. Pozycja na szachownicy była oczywista. Miał figurę i dwa piony przewagi. Do mata brakowało mu precyzyjnego wykończenia. W takich warunkach najłatwiej o błąd, bo najtrudniej jest wygrać wygraną partię, ale wiedzieliśmy, że dla niego to pestka, skwarek, jak splunąć, zresztą każdy chciałby wtedy grać jego kolorem. Z tym, że tu tkwił jego największy problem. W momencie kiedy jego przeciwnicy zdawali już sobie sprawę ze swojej klęski i obok wyszukanego frazesu, że walczy się do końca, myśleli o poddaniu partii, podaniu ręki na znak szacunku i schowaniu się pod stół ze wstydu, on proponował im remis. Zawsze z nim tak było. Historia pamięta tylko jeden podobny przypadek, Carla Schlechtera*, znakomitego szachisty, który przeważnie grywał na remis, z tą różnicą, że Schlechterowi zdarzały się obok remisów, i porażki, i zwycięstwa, on nie robił tego naumyślnie. W literaturze też przewija się podobna postać. Munoz* z kolei zawsze przy pewnej wygranej specjalnie popełniał fatalny błąd, prowadzący do klęski, traktując szachy czysto ideowo. Z tego co pamiętam, w jednym amerykańskim filmie biograficznym* o cudownym dziecku, które nauczyło się gać w szachy, podpatrując jak robią to dorośli, też jest podobny motyw, bo gdy gra toczy się o najwyższą stawkę, ów cudowne dziecko proponuje innemu dziecku remis, w oparciu o własne analizy (zresztą całkiem słuszne), w chwili, gdy już wie, że końcówka należy do niego, ale przeciwnik (czarny charakter, który gdyby istniał naprawdę, byłby teraz drugim Kevinem samym w domu, albo zagorzałym, zgorzkniałym pokerzystą) nie zdaje sobie z tego sprawy, bo nie jest na aż takim Hi-poziomie, jak on i propozycję remisu odrzuca, po czym spotyka go zasłużona kara... Natomiast nasz kolega, nigdy żadnej partii nie przegrał, ani nie wygrał, przynajmniej ja tego nie widziałem, ani o tym nie słyszałem. Nie wiem co siedziało mu w głowie, bo po proponowaniu remisu, gdy oponent patrzył na niego z niedowierzaniem, traktując jego słowa jak jakiś żart, on tylko podawał mu blankiet do podpisu, na którym już miał wypisane pół punktu, wstawał od stołu, ubierał swoją wytartą, brązową marynarkę i tyle go widzieliśmy do następnej rundy. Myślę, że jego chamska powierzchowność kamuflowała tą drugą stronę jego kontaktów z ludźmi, głupio mu było w roli zwycięzcy, nie mógł znieść widoku przegranego. Jednocześnie chyba się tym mocno chełpił, co na dłuższą metę jeszcze bardziej wkurwiało przeciwników. No dobra, każdy szachista myślał kiedyś o dokonaniu czegoś podobnego, żeby dobrodusznie, ociekając altruizmem, zaproponować remis przy wygranej pozycji, ale przecież równocześnie każdy chce wygrać! Mieliśmy go w naszej kiepskiej drużynie 4-tej ligi szachowej okręgu wrocławskiego i podwrocławskiego głównie dlatego, bo pół punktu piechotą nie chodzi. Poza tym to był równy gość, jakoś nigdy żadnego z nas nie olał (pomijając jego wszystkie niedokończone partie), pożyczał nam kasę na wieczne nieoddanie i stawiał się na każde rozgrywki. W momentach kryzysowych mogliśmy go z powodzeniem wystawić do gry, bez obaw o stratę całego punktu. Był starszy od nas i zawsze wiedział jak zachować się w towarzystwie (pomijając zachowanie przy desce). Natomiast do tej pory nie mam bladego pojęcia czym zajmuje się nasz kolega. Ktoś mi ostatnio powiedział, że widział go, jak wychodził, z poważną miną i tymi swoimi tłustymi, rozczochranymi włosami w towarzystwie dwóch elegancko ubranych kobiet, pod rękę, z hotelu Polonia. Koleś, którego wyraz twarzy był najbardziej pocieszny i roześmiany na świecie, a jednocześnie najmniej przewidywalny. Oczywiście nie chce mi się wierzyć w te bzdury, ale podobno jedną z kobiet była pewna matka. Fakt, że ta matka wcale nie wyglądała jak czyjakolwiek matka, a bardziej jak zjawisko nadprzyrodzone, jeszcze o niczym nie świadczy. Jakiś czas później, gdy przypadkiem spotkałem go w Czarnym Koniu, sączącego w odosobnieniu ciemny browar, w napływie pewności siebie, wpompowanej szóstym szotem, zapytałem go w końcu, czemu u licha tak postępuje, przecież każdy wie, że te wszystkie jego partie były do wygrania. On spokojnie, jakby zupełnie od niechcenia, rzucił przez ramię, że woli nie zbliżać się do doskonałości. Że mierzą go te ludzkie zawody, udowadnianie sobie, kto był lepszy itd. Ale przecież na tym opiera się sport, rywalizacja, życie i w ogóle. Dla niego nie miało to znaczenia. A właściwiej, był ponad to wszystko, móc wygrać, ale zrezygnować z tego świadomie, kończąc wyścig na starcie, zanim się zaczął, umyć od tego ręce, być poza. - No dobrze, ale co z tymi kobietami? - Z którymi kobietami? - Nie ściemniaj, widziano Cię ostatnio z matką tej dziewczyny. - A tamto. - No?! - To tylko wypadek przy pracy, nawinęły mi się same... daję kobietom to, czego pragną. - Jak to? Dajesz im to, czego same chcą? - Nie miałem już jednak odwagi zapytać go, czy to dotyczy tego, o czym mówiliśmy ostatnio tuż przed ligą, ale sam po chwili milczenia rozwiał moje wątpliwości. - Moja dziewczyna, kiedy jej nie zapytam, to zawsze ma okres, świątek, piątek i niedziela, to, co niby mam zrobić? *Carl Schlechter http://pl.wikipedia.org/wiki/Carl_Schlechter *Munoz http://pijewoda.blog.pl/szachownica-flamandzka-arturo-perez-reverte *Szachowe dzieciństwo http://pl.wikipedia.org/wiki/Szachowe_dzieci%C5%84stwo
  19. Nie ma nic gorszego jak patrzeć na spadające przebudzenie lub porozdzierać delikatnie myśli w nadziei na lepszy kolaż od realizmu, jest w tym wierszu dużo więcej przestrzeni i skojarzeń, niż Ikar pomieściłby w swoich skrzydłach powietrza. Pozdrawiam autora
  20. Birczin

    Brzeg

    balansuj razem z Nią przez palce przestrzeni strzępów kontynentów szmat przez powłokę lat przez serdecznych i tych mniej przez bohaterów śpiew dziury w pasmach szczęść sztuczny miraż różowe pasaty ryzyka i czarny śnieg balast pomyłek zrzuć w otchłanie szlachetnej gry żagle pragnień rozpościeraj na maszcie z traw i nie bój o sztormy problemy byle w przód za horyzont zdarzeń znaczeń bez znaczeń aż początku tam majaczeń. Brzeg tej choroby ojczyzny i matni zwanej dalej ochotą na życie
  21. Birczin

    Siedzi kobieta

    dzięki wszystkim, przydało się™ trochę™ konstruktywnej krytyki, rzeczywiś›cie strofy wprowadzają… więcej rytmu i uporządkowania,teraz to już nie jest zwykł‚e patataj tylko patataj z przeszkodami ;) pozdrawiam czytelników!
  22. @gabrysia_cabaj dziękuję, ktoś mi kiedyś wspomniał, że wszystko jest Pi r kwadrat ;)
  23. Dzisiejszego, zimowego poranka Jerzy i Piotr postanowili urwać się z jakże fascynującego dla reszty studentów wykładu ze starożytnej algebry Egipcjan. To, że wytrwali na wcześniejszym, z zasad projektowania ziemianek, na którego drugiej części zresztą był egzamin połówkowy (ku niedowierzaniu słuchaczy pytania dotyczyły tego, co przebiegła pani profesor wykładała tuż przed ich podaniem...zapewne chciała podstępem sprawdzić czy znajdzie się ktoś, kto w ogóle mógłby jej jeszcze słuchać) zdziwiło ich samych i stało się nie lada zaskoczeniem. Ten "wolny" czas wykorzystali na strawę w obskurnym barze "Orient Express", którego jedynym orientalnym elementem był oliwkowej karnacji delikwent ze smolistym, sumiastym wąsem, wałęsającym się pod garbatym nochalem, w przepoconej koszulinie krojący kebab gdy nie ugniatał tłustymi łapskami ciasta na coś, co w menu figurowało pod nazwą pizza. Ów bar mieścił się nieopodal ich przeklętej uczelni, i gromadził, prócz układnych studentów, takich jak oni oczywiście, roboli i robotników, osiedlowych meneli i szumowiny różnej maści, pseudointelektualistów, a w tym obywateli innych narodowości, którzy liczyli na strawę, robiąc minę zbitego psa, ukazując jedynie swe tajemnicze świdrujące oczka, prześwietlające jak rentgen, w poszukiwaniu ostatniej krzty altruizmu w człowieku. Jerzy zamówił schabowego z ziemniaczkami, podczas gdy Piotr spróbował zadowolić się mielonym z frytkami. Do tego wzięli sobie po kawie, jako że pora dnia była do tego odpowiednia. Jak się szybko zorientowali, otyła barmanka przypominająca z profilu Jabbę z Gwiezdnych Wojen przesypywała sprytnie co rano najtańszą, dostępną na rynku kawę kupioną w supermarkecie Stonka do słoiczka po Nescafe`. - Jak to jest Nesca, to ja z egzaminu z projektowania ziemianek mam piątkę jak w banku. - Stwierdził z niesmakiem Piotr odstawiając od ust poszczerbioną filiżankę, podczas gdy czekali na swoje "drugie dania", które w tym wypadku okazały się ich śniadaniami. - No, obrzydliwa jest. - Dodał Jerzy - Chyba za mało posłodziłem. - To ileś ty wsypał? - Dwie raczej, bez sensu... A cukierniczka krążyła sobie po stoliczkach i co chwile jakiś nowy klient urządzał slalom między nimi w poszukiwaniu cukru - tej jedynej śmiercionośnej używki, o której ludzkość nie miała nawet pojęcia, że jest używką. Jerzy, w celu dosłodzenia też był zmuszony na nią zapolować, lecz im bliżej mu do niej było, tym więcej ziarenek z niej ubywało, na skutek czego jego kawa stała się jeszcze obrzydliwsza, gdyż na domiar jej gorzkości szybko wystygła. - Ej ten mielony to sama bułka tarta...a może to i dobrze...- Oznajmił Piotr krojąc z wielką pieczołowitością swoje danie. - ...Gdyby mój schabowy nie był tak żylasty, pomyślałbym, że to pierwszy trampek Korzeniowskiego...- Usłyszał w odpowiedzi od Jerzego, próbującego rozdzielić na części swojego kotleta. Gdy po dwudziestu minutach uporali się z jedzeniem, wyszli z baru i jak to po sycącym posiłku bywa, strasznie zachciało im się zapalić po papierosie. Ale że byli w trakcie odstawiania tego paskudnego nałogu jak najdalej od swoich niespokojnych dłoni i rządnych dymu płuc, kupili sobie po lizaku w celu kontynuowania odwyku. Na ruchliwej ulicy, po której każdy kierowca, w celu ominięcia dziur i wyrw w asfalcie, jeździł jak mu się najzwyczajniej w świecie podobało, nie odróżniając chodnika od jezdni, samochody pędziły jak opętane, a tramwaje najeżdżały ludziom na stopy. Ale pieszych to nie zrażało i nadal przechodzili na czerwonym świetle. Tak też uczynili Jerzy i Piotr i w chwilę potem cudem byli już na dziedzińcu uczelni. Wtedy właśnie Jerzy doznał olśnienia. -...Właśnie tak!!! - Wykrzyknął w apogeum uniesienia, aż lizak wypadł mu z ust i poturlał się w stronę kratki ściekowej - Ale co do cholery? - Spytał Piotr, w takim stylu jakby skojarzył sobie sytuację z widokiem nagiego Archimedesa wybiegającego z wanny na ulicę i krzyczącego Eureka! - Otworzymy fabrykę lizaków...- Stwierdził spokojnie Jerzy, acz jego entuzjazm wibrował jeszcze w otoczeniu. - Ej, nie pokopało cię czasem? - Skwitował go kolega. - Ale nie takich zwykłych lizaków.- Ciągnął dalej pomysłodawca. - No a jakie to są niezwykłe lizaki? - No takie z niespodzianką... - Ej, czekaj, czekaj, to jest myśl, ty to masz łeb! - Podłapał szybko Piotr. - No a jak.. - Ej, ej, w niektórych będą żyletki... - Tak! A, a w innych amfetamina... - No a w jeszcze innych kwas, meskalina, eter, gwoździe, pinezki, czasami gumy do życia… Tak! Tak! Obłędnie genialne...zacznijmy od zaraz... Ani Jerzego ani Piotra nikt ze znajomych już więcej nie zobaczył na wykładzie ze starożytnej algebry Egipcjan, ani też na tym z zasad projektowania ziemianek, tym bardziej w ogóle nie stwierdzono już ich bytności na uczelni. Oni sami, jak twierdzą, skorzystali z okazji, którą podsunął im los, oddali się swojej pasji, otworzyli fabrykę lizaków "sadomason", wzięli życie we własne ręce (a właściwie wiele żyć...). Z początku szło im marnie, w magazynach ich wspólnej siedziby towar zalegał tonami na półkach, które się po prostu uginały pod jego ciężarem, zamiast klientów oblegał go kurz. Tym sposobem Jerzy szybko stał się niewolnikiem własnych marzeń i uzależnił się od lizaczków zielonych, tych z podwójną dawką LSD, natomiast Piotr powrócił do papierosowego nałogu. Jednak po jakimś czasie o dziwo wzrosło zainteresowanie ich wyrobami. Z niewiadomych pobudek ludzie zaczęli pytać o tajemnicze słodkości. Kontrahent z Łodzi zamówił dwadzieścia cztery kartony. Do Suwałk pojechała przesyłka składająca się z trzech ciężarówek. A transport do Szczecina został opóźniony z powodu napadu na trasie (zaginęło pięćdziesiąt osiem kartonów z lizakami i dwóch kierowców). Wkrótce ekspansja lizaków szybko dosięgła ekstremum, opanowała świat. Pierwsze miliony przyniósł im eksport do Pakistanu, ale tam towar traktowany był nieco inaczej, jako broń masowego rażenia... Nowe rynki zbytu powstawały także na Kubie, Dominikanie, w Izraelu, Iraku, Arabii Saudyjskiej, czy u Wybrzeża Kości Słoniowej. Nawet takie mocarstwo jak Stany Zjednoczone zainteresowały się tym prawdziwie polskim, markowym towarem, produkowanym teraz na skalę światową. Jeden z najbogatszych ludzi w U.S.A. niejaki George Walker Krzak, były gubernator stanu Teksas, chciał wykupić piętnaście procent akcji za niebagatelną sumę czterech i pół miliarda dolarów, jednak stanowiska polskich biznesmenów pozostały nieugięte. Po dwunastu latach intensywnej działalności pseudo gospodarczej Jerzy i Piotr mieli wszystko, co człowiek w ich wieku był w stanie sobie wyobrazić, mieli nawet więcej, mieli po pięć willi z basenami, po trzy rezydencje letnie w Argentynie, Zanzibarze, i gdzieś na Kiribati, i po trzy zimowe, na biegunie południowym, w Mongolii i Rosji. Ich szwajcarskie konta bankowe oprócz tego, że posiadały dziewiątkę z przodu, miały jeszcze szesnaście zer z tyłu. Kobiety Playboya myły im nogi i naczynia w kuchni. Projektanci marki BMW stworzyli dla Jerzego prototyp kabrioletu w kształcie kwasowego lizaczka (jego ulubionego). Z braku laku Jerzy z Piotrem, gdy już za bardzo nie wiedzieli na co mają wydawać ciężko zarobione pieniądze, zaczęli wykupywać od NASA działki na Plutonie i uprawiać tam sadzonki kapusty do produkcji nowej serii lizaków, posługując się przy tym wykorzystaniem nowoczesnej technologii stacji kosmicznej Salut 9,5. Ale nic nie trwa wiecznie...Wszystko na tym świecie ma swój początek jak i swój koniec. Nieposkromieni funkcjonariusze policji z Wrocławia długo zbierali dokumenty obciążające i niekorzystne dla Piotra i Jerzego. Zbierali, zbierali i zbierali...aż w końcu uzbierali materiał dowodowy składający się z pięciuset siedemdziesięciu dziewięciu osiemnastu tysięcy miliardów dowodów (w większości opakowania po lizakach, ale także patyczki, fragmenty gwoździ, żelatyna i podpuszczka mikrobiologiczna), wskazujących na to, iż Jerzy i Piotr winni są nieumyślnego spowodowania zgonów ponad trzech miliardów ludzi (co odpowiada połowie ludności w skali świata po zastosowaniu przelicznika byłych krajów ZSRR). Nie pomogły wartości ogromnych kont szwajcarskich, nie pomogły też szerokie łańcuchy łapówek, nie pomogła im nawet znajomość Lwa Rywina ani języka somalijskiego. Jerzy i Piotr zostali skazani na dożywotni pobyt na planecie Ziemia, zakazano im opuszczać układ słoneczny aż do śmierci, i teraz muszą się męczyć wraz z innymi więźniami Pana Boga na zielonej planecie do końca swoich dni. "Życie jest jak lizak "sadomason", poliżesz go, zasmakujesz, ale zdziwisz się jakie licho tkwi w środku". *Zbieżność imion, nazw, sytuacji i zdarzeń, konotacje z rzeczywistością są zupełnie przypadkowe, tekst jest stary, bo z 2007 roku i był wielokrotnie modyfikowany.
  24. Birczin

    Emilly

    jestem Emilly zabiłam mężczyznę gdy jedenasta wiosna przyniosła przygodę zupełny przypadek bezbronny, niewinny prosił o wolność sprawiedliwość jestem Emilia żyję z morderstwem na rękach a w porcie miałam każdego ale tylko jego gdy byłam dzieckiem jestem Emilly mała dziewczynka piratka z orkanu dziwny wypadek nieporozumienie przecież jestem dziewczynką! bez przeznaczenia spokojna jak ocean na dnie klepsydry czas leczy rany skóra się marszczy blizny zostają nie mam fantazji choć jestem dziewczynką
  25. hehe, ja znalazłem, odpowiadam, tu: "raz po raz gryziemy się po gardłach dla zaspokojenia potrzeb których nie umiemy nazwać" :)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...