Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

[sub]

różany płatek
czerwienią pobladł
i tapla się
w kuble na śmiecie

za połóg świata
za mądrość trola
i za wszechniebyt
w niebiesiech

wybacz mi proszę
jeśli podołasz



kiedy usłyszysz szare łzy
pozwól mi spać najzwyklej
śnić

dla ciebie głód to obcy gość
za normę bierzesz szczęście

a spróbuj raz przytulić się
tak twarzą
wprost
do bruczej kostki miejskiej

zmrożone krople
maleńkich trosk
ściekają gdzieś po szybie

to wszystko
dziś
darował mi
łagodny losu uśmiech

.
weź moje serce
ja już go nie chcę
weź moje serce
żyj

jedynie siebie
oddaj w podzięce
jedynie siebie
tchnij


się wywróciłem

schowane ciut ze strachu dziecię
spłacało dług
rozdarty czas na dwa

gdy spadasz stąd
nie widzisz słów
nie ciąży ci modlitwy kat

jakoś tak wieje
prosto w twarz
od domu aż do smutku

za niski próg
przekraczasz go

tu
nie ma boga
niech żyje bóg

nie bój się bać

łza czysta więcej
niż potok łez



"sanktuarium puebla


Zielone chaszcze
Były dziś świadkiem
Niemocy aktu
Zwierzęcą dłonią
Oddaną chuci
Garbatą wizją
w tańcu kogucim

Dopóki jeszcze w trąby dął Bachus
dopóty z gadem walczył spartakus.
A kiedy demon ogłady palce
jął przepoczwarzać w nierównej walce

zadając stronie z goła nadobnej
ciosy sromotne i siarki oddech
- nie dumna pani, lecz ludzki instynkt
lamenty wznosił do obcych istnień.

Tu dwaj przechodnie dojrzali wiekiem
co szli opodal doli kobiecej
podnosząc larum, ostrożnie przecie
nastawić czoła chcieli w odwecie

Lecz, że za sobą mieli już etap
kiedy to pięścią niszczy się nietakt
zwoławszy pomoc wskazali drania
który pośpiesznie wdziewał ubrania

W tym to momencie grom z nieba jasny
tuż przed psubratem jakiś Don z Manczy.
Posępny czerep, chmurne oblicze
za kikut łapie i chrząstki liczy

Prowadź łachudro – prowadź – powiada
Do Dulcynei coś ból jej zadał.
Bieży skulony, piętami bijąc
kark pochylony, ze strachu wyje.

Och ! miła pani - odziej się proszę
nakłania drugi, też przybiegł w odsiecz
- już za chwileczkę żandarmów wołam
ubierz się damo, boś przecież goła.

Tutaj na moment rozpęd zatrzymam
Bo białogłowy skrzywdzonej mina
Nie wsparcia prosi i nie w nadziei
Wzrok nieobecny pokłada w kniei

Być może ona wciąż jeszcze w szoku,
Posępny Kichot łypie swym okiem.
I tuż przy bladym niewieścim ciele
dostrzega bukłak z diabelskim zielem.

Ot i fermentu czarci eliksir
Rozbuchał żądze do granic tchu
W narodu żyłach rycerz nie wystygł
I to refleksją niech świeci mu

Zawżdy to lepiej sześć razy chybić
Niźli bezdusznie ominąć ból






milczenie owiec

Umarł Milewicz
Kto
Milewicz Waldemar
Gość z telewizji
Ten sam

Ten który kulom
Czoła nadstawiał
Oblicze prawdy
Skrzętnie odsłaniał
Co bohatersko
Na szaniec rzucał
Sprzęt do przekazu
Z wojenek
Smutnych obrazów

Dziewięć mu wiosen
Stało w zawodzie
Czterdzieści osiem
Na łez padole

Dzisiaj nie żyje

Kirem łzy naród Ociera

wojtuś umierał
Kto
wojtuś synek Beaty
ten który żygał
na lekcji polskiego
ten z drugiej ce

ciężki przypadek
tornister
do szkoły nosił
ale kanapkę ukradł i zasnął


chciał być piekarzem
by w domu gościł
bochenek chleba
codzienny taki

Aha


trzy kolory – czarny


1

w kolejkę przoszę
w kolejkę
dłoń padre i jego pierścień
za chwilę wpłyną niesione
tu młodzież niech stanie
tam serce
nie tam , kamery są po tej stronie



biały 7

wyschnięty gar z gliny
słota wypala kolejny rok
pozłota puchar szklany
przelewa wino w kadzideł smród
nabrzmiały worek lenny
nadzieja płynie z rąk do rąk


bielszy odcień bieli 3

chodź do mnie miły
wycałuj krocze
wgryź się w pachwiny rozdarciem na dwa palce

chodź że tu miły
stań lustrem przed katedrami
słyszysz te dzwony to ich jest szloch po drugiej stronie

...ty drżysz

pragnieniem obuchem w tętnienie skroni
zatapiam oczy w bezsenność rąk
chodź miły do mnie
móc zmysłom szarpać kajdany kołyskę nocy
strzęp prześcieradła
i zerwij ze mnie hossannę



ico i nic

no widzę przecież nie,
sapiesz bełkotem nad łbem
łap g o b o zwieje
nie wkładaj źrenic do kibla
zamoczysz czerep
widzenia jasność
zaśmierdzisz
to tfój - śmierdziel – gdzie on jest

a on rytuał obchodzi spokojnie jak gdyby nic
bez rąk, najpierw budzi się dotyk
a twarz ma na wpół do za pięć

i znowu konwulsją zatacza kuglarz
zabawny, ja wiem
bo taka już rola kaca by bawić się z tobą w bęc

myślisz że czas ów dobrodziej
przytuli i wrzaśnie ! mru mru
a gówno, on pluska się w wodzie

czasami tylko spływa do rur


pytasz kim

czucia niebytem
emocji splotem
na szubienicy
krzykiem człowieczym
po nocnej ciszy
sercem kolibra
mgłą na księżycu
sepią
grafitem
umbrą paloną
liścia na wietrze
gessem porażki
kwarkiem promienia
nadziei plamą
wśród akwareli

tętną gangreną
rozdartą żyłą
sumienia płaczem
śmiechem
skowytem
lub tego cieniem
i więcej niczym


salowa


ktoś widział może
mówili że
odnaleźć poszła
za ciasny dren
oparła głowę
o zdarte łokcie
za mało snu
niczyja
wina
kap
kap
mofriną

o własną myśl
na wspak pod płotem
marudna trochę
zalana w sztok

aaa...
- przed obchodem
poproś o basen
kolejka czeka
partyjka też

skurcz
przykurcz
skurcz
pokurcz
przyj mała przyj



mytyja


mówisz że ja
to kilka szmat
starganych wiatrem

mówisz że mam
miast dupy twarz
pewnie masz rację

wypluwam
z siebie rynsztoku płacz
ale powraca o świcie

krzyczysz że po co
tych pare nut
zmęczone sączą paznokcie

pod powiekami
gdzie soli smak tam jest zazwyczaj mokro

a kiedy susza
niech strużki dni
spaprany
koją widnokrąg



gdy nucisz gram

bieli akordem
w tonacji fis
spękana skała
skruszony puch
strun fortepianu
nie wiń że drżysz
oddaj tej chwili
wszystko co masz
podnieś powieki
i ugaś blichtr
ogonem iskier
rozpruj tę noc
istnienia woń
w klawiszach zamknij
flakonem ust
flakonem piór
odeszły czas




w ogrodzie wanny – higiena crocuta’s


chrapy
nie kobiety małże uszu
skupione zachłystem nadziei
linią brzegową nosa
policzek dziewicy
nie nęcący
kuszenia istota

warkocz
paciorek kręgów szyjnych
nawleczony szpikiem tęsknionym
przecieka pęknięciem korali
cierpliwie w czekaniu
sytem
niesyty
głód czerwieni
oczy
żywi subtelnie zlizując pustkę

(cięcie )

( w tym samym czasie )
lubię twoje foremki
( zaczyna się rytuał samotrawienia )

(cięcie )(synkopa)

komara ssąc
kropelkę

bo skrzydła przecież mam
i taki ładny brzuszek
i mogę wstać.

gdy z dołka się poruszę
nie pierwszy raz
nie moja krew



trendowatym

" jeden upija się drugim. "
byle nie martwy
od wieka ćwiartki
różnice w las

a siłę masz
napluj mi w twarz
i kijkiem strykiem
ze stryjkiem
ciabarach brach

przez poniedziałki do czwartku
kryształ nie pęka strzemiennie
z homontem za chomont
a niech tam sto lat

nehaj żiwe
za nasze zdrowie
psia ichnia mać
to jutro

dzisiaj
klepsydry w piach




Ostatni z miotu

czule
najczulej
wiatr
twoja sierść

dokąd chcesz odejść
mamo
mam jeszcze krew


Flogisto ty

ziarnami wrzosów
po wypalonych darniach
wytartych dróg
na ile można

mocą serc
tym płodem ziemi
spopieleniem
od zlewisk mętnych
pragnienie

nie ugaszeni
to w nas
mniejszych
od gwiazd
oprawcy słów
tlenu tęsknoty



Chcę być dzisiaj Sam

bo wiesz - sąsiedzi
znów w windzie gadali
że czepiam się osiedlowych drzewek,
- a przecież ja nie mam psa

- że plotę sam do siebie ?
- nie Sam !
- nie odkładaj słuchawki
napisała mi list –posłuchaj :

jedynie mnogość mnogość i miech
płucna rozedma rozprutych kobz

stąd po wezgłowia znów hula świerszcz
stąd po bezkresy braknie mi strun

jeszcze przed kawą poranną haust
po stan zapalny gorączki łyk

jeszcze w ten skrawek źrenice wbić
zatopić palce w zamglony dźwięk

nawlekam igły na każdą z nut
by czuć po trosze dziurawość piór

- mów głośniej
- nie, nic takiego
- napisałem Jej ten kawałek o Szkocji-
ten o Danae, kiedy padało, że twarz kobiety zaklęć półtony obmywa kroplą sen tak wilgotną, że zapomniała czym dla mnie widok, kiedy na deszczu złudzenia mokną
i za ten jeden obraz jej nagi, oddałem wszystko to o czym marzę.



wszystka wierność żon świata
mało
bezdźwięczne bębny pustynne

smyki harmonii nad tarasem
kolibrze snują melodie

wrzask albatrosa kobiecy
na wiatr ten czas

słyszysz
ryk słoni błękitnych
umiera by żyć

w skowycie wilka galaktyk taniec
rodzi pokornie słoneczny splot

"już się nie czepiam osiedlowych drzewek


wszedłem więc w symfonię bo usłyszeć chciałem delikatne dłonie zrozumieć
skrzypce wszak kochałem
siadłem jak przystało pod sceną, na schodach tuż przede
wszystkim w duchu grało
na schodach po cichutku- temu wielkiemu
oczy wydłubałem
albo zamykałem- nie pamiętam, ciemno przecież
przez świeczkę małą nieśmiało, ukradkiem
taktów kilka spadło

kolana podkurczone jakieś
zadumane
drżeć jakby struny zaczęły i
drżały
wtedy potargałem smykiem nutę
skrzypek
strun tych dotykanie majaczyło
moje takie całe, moje
tak jak pani
z miotłą zasprzątana ciut niedbale
siadła też nieznacznie, przycupnęła
zagadała
czy może
szeptem
lepiej będzie
jak ja panu teraz futerał otworzę




drogą

dalej niż
pieśni Navaho
bliżej jednak
niż Tybet
i tak przecież
bolą mnie stopy

w podmuchach
meduzy zapachy
w błocie
wieczornej skały
i tak niemały
to zakręt

gdzieś tutaj
zasnę pod płotem
gdzieś tutaj
na deszczu zmoknę
i tak drep tam
kropla za kroplą



ñTðT jTq3D ò%ðTðTôT






[/sub]










[sub]Tekst był edytowany przez Maniek Sadkowski dnia 12-08-2004 13:43.[/sub]

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Pani to przeczytała ?!?! całe??? !! ( :) ) podziwiam... ja jak zauważyłem ze to zbiór wierszy które jużna portalu były...ale nie potrafie teraz skojarzyć, czyje, i czy wszystkie tego samego autora...

ciekawe czy komuśjeszcze uda sięcałość przeczytać ? ;)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Ale to nie jest Twoje. Wszelkiego rodzaju cytaty, zapożyczenia, fragmenty cudzych tekstów wykorzystane w wierszu,  powinny być przynajmniej zaznaczone kursywą.
    • @Poezja to życie Jakie nic? A cały świat to pies?
    • @andrew Wytworzyłeś sielankową  atmosferę w tym wierszu. Las, przyroda, zbieranie grzybów. Pozdrawiam :)))
    • Od następnego dnia uderzyłem szukać pracy i wertować na nowo mieszkania. Znów na ławce — sam, z obwarzankiem w ręku. Rozmyślam, zakreślam, wertuję. Z budki telefonicznej do ławki — zakreślam. Z ławki do budki. Jest! Mam! Umówiłem się oglądnąć mieszkanie — tym razem na Kozłówku, więc po przeciwnej stronie Krakowa. Po rozmowie telefonicznej udałem się również na rozmowę o pracę. I tak zaczęła się moja przygoda z elektryką. Z zawodu byłem elektromonterem, więc rozpocząłem pracę w jednoosobowej firmie, ale z aspiracjami. Gość miał duże znajomości i mnóstwo zleceń na terenie Krakowa. Więc zakładaliśmy liczniki, wymieniali przewody elektryczne, robiliśmy od podstaw instalacje elektryczne w nowo wybudowanych budynkach. — nawet u Kotańskiego, gdzie miał powstać jeden z Markotów. Po pewnym czasie zaczęliśmy też wyposażać kuchnie  — te małe i te większe, w urządzenia gastronomiczne. Na pieniądze nie narzekałem. Stanisław, bo tak nazywał się właściciel tej firmy jednoosobowej. — jednoosobowej, bo jak się okazało, nie odprowadzał od mojego wynagrodzenia żadnych składek. Ale co tam — płacił zawsze na czas, a ja wtedy się uczyłem, więc mi na tym zbytnio nie zależało. Stanisław kiedyś był zagorzałym harcerzem. Miał nawet jeszcze kontakty w niektórych harcówkach. Więc czasem pomagaliśmy Harcerzom w naprawie różnych sprzętów. I tak, bujając się po Krakowie ze Stanisławem, dobrnąłem do wiosny. Wczesną wiosną postanowiłem znowu zmienić mieszkanie. Bo tym razem babcia z Kozłówka zaczęła dawać mi się we znaki. Instynkt macierzyński — a może babcierzyński — zaczął się w niej kumulować, nie wiem jeszcze z czym. Byłem sprawdzany: kiedy wracam, z kim wracam, o której wracam. Ufff. Czułem się, jakbym był kontrolowany przez całą brygadę inspektorów jakości. Więc usiadłem na swojej znajomej ławce w Rynku. Z obwarzankiem w ręku, znów wertuję gazetę: Sprzedam. Wynajmę. Przyjmę. Oddam w dobre ręce. „Przyjmę do mieszkania miłą, miłego” — te ogłoszenia od razu odrzucałem. Dość miałem przygód podczas jazdy stopem, odmawiania kawy i tłumaczenia się, że nie jestem gejem, że mam dziewczynę. Oj, jaki ja wtedy byłem wiernym, lojalnym hetero kochankiem! Żeby tylko się wyłgać, potrafiłbym nawet przyznać się, że mam pięć żon — byle zejść na inny poziom rozmowy. A najlepiej: — „Tu niedaleko mieszkam. Dzięki. Cześć.” Więc nazajutrz znowu — obładowany torbami. W jednej ręce książki, w drugiej hantle. Ciężar wiedzy niemal równał się z ciężarem żelaza. Na sobie dwie kurtki, organy i plecak. Jakoś udało mi się wsiąść do tramwaju. Moja masa startowa była spora — tak spora, że podczas hamowania musiało mnie trzymać dwóch gości. A przede mną jeszcze przesiadka, bo tym razem moje mieszkanie wykluło się na Czyżynach. Jadąc ulicą Mogilską w stronę Jana Pawła. Po drodze mijałem młyn. Stamtąd miałem przynajmniej niedaleko do szkoły. Mieszkanie dzieliłem z podstarzałym kawalerem, który pracował w telekomunikacji. Co tam robił — nie wiem. Pewnie z nudów czytał dzieła Lenina i innych wspaniałych rosyjskich propagandystów. Mieszkanie pełne było tego typu książek. Pomijając już to, że wszystko się w nim kleiło — bo sprzątała je raz na tydzień jego mamusia. W pokoju nie było drzwi, więc jak najszybciej zawęziłem wejście szafą, a na niej powiesiłem kotarę — najgrubszą, jaką znalazłem — by nie słyszeć swojego sublokatora. Każdego ranka, przed pracą, w łazience prychał, chrząkał, siorbał, czyszcząc w ten sposób wszystkie kanały nosowe i gardłowe. I wszystko, co tylko można było tam czyścić. To trąbienie nozdrzami — jakby stado słoni naraz brało kąpiel w sadzawce. Codzienny rytuał trwał zwykle pół godziny. Liceum, jak już wspominałem, znajdowało się w Nowej Hucie. Więc zmęczony po pracy, wsiadałem w tramwaj i ruszałem zamyślony. Tramwajem przez osiedla. Ku lepszej aurze. W poszukiwaniu światła. Przez szarozłote blokowiska. Deszczowe lasy. Zadymione gąszcza. Stepowe trawy. W poszukiwaniu czasu. W poszukiwaniu głosu. Ku złotej aurze. Ku jasnej pannie. Tramwajem przez osiedla. Przez zaniki pamięci. Zawirowania i pustkę. Czarne dziury. Przez zapytajniki. Byle cię ustrzec. Byle się ustrzec. Zmęczony i zamyślony, starałem się dobrze wysiąść — byle nie przejechać. Sroka – mój kolega często czekał na mnie przed drzwiami. Z nim nasze nowo poznane koleżanki — Justyna i Agnieszka. Po szkole siadaliśmy na ławce i tak zlatywał nam wieczór. Justyna — ładna i mądra, taka inna od wszystkich blokersów w dresach. Na tym betonowym rumowisku wyglądała jak kwiatuszek. Często ją odprowadzałem pod blok. Przyjaźniliśmy się. A raczej — to ona mnie odprowadzała, bo tu ją wszyscy znali i nikt nas nie ruszał. Wieczorami, wracając od niej, nieraz natykałem się na kiboli. Ale mój instynkt przetrwania i nos nigdy mnie nie zawodziły. Wiedziałem, kiedy ktoś mnie śledzi, obserwuje, próbuje otoczyć. Atakowali zawsze, gdy było ich więcej — nigdy dwóch czy trzech. Dopiero w dziesięciu nabierali odwagi. Ja za to miałem swój instynkt. I potrafiłem szybko biegać. Więc widzieli tylko moje stopy. Zawsze udawało mi się uskoczyć i umknąć. W liceum na Wysokim miałem kumpla — Srokę. Trzymaliśmy się razem. Mieszkał w Hucie, więc pobierałem u niego nauki przetrwania. W szkole przeważnie jechałem na trójkach, ale bez wysiłku. Jak czegoś nie lubiłem, to potrafiłem się ustawić. Najczęściej ustawiałem sobie matematyczki — bo matmy nie znosiłem. W Konarze, gdzie zaczynałem, była taka kosa. Wzięła mnie raz do tablicy, kazała rozwiązać jakieś równanie, a po chwili, odwracając się, chwyta się za głowę i woła: — „A co ty, Kwaśny, na tej tablicy żaby tłuczesz?! Przecież tam nic nie widać, co jest napisane!” I miała rację — ja sam niewiele z tego widziałem. Ale co tam. Lubiliśmy z kumplem pogadać i trochę się jej po podlizywać. Więc po jakimś czasie poszliśmy do niej zreperować gniazdko. Jak już naprawiliśmy gniazdko, to potem naprawiliśmy jej przewody sieciowe. Pamiętam — to był mój ostatni występ przy tablicy. Potem, jakimś dziwnym trafem, odpowiadały już tylko dziewczyny. W Krakowie pani od matematyki była jeszcze przed trzydziestką. Więc ze Sroką zaczęliśmy przy niej rozmawiać o dobrych koncertach w Krakowie. I załapało. Klub Pod Przewiązką i koncerty, które tam cyklicznie się odbywały — pomyśleliśmy: bingo! Po jednym z takich koncertów byliśmy już niemal na „ty” z panią od matematyki. Siadaliśmy w pierwszej ławce — odważni, niby prymusy. Obydwaj udający, że matematyka to nasz najlepszy przedmiot. Nosiła dość mocne okulary, więc chyba z bliska niewiele widziała. Tak nam się przynajmniej wydawało, bo podczas sprawdzianów upominała tylko siedzących za nami. A my — nasza dwójka — od czasu koncertu byliśmy nietykalni. *** Miałem mieszkanie, a Magda od jakiegoś czasu przestała się odzywać. Nie odbierała telefonów. Więc postanowiłem umówić się z Justyną. Lubiliśmy razem filmy, więc zaprosiłem ją do siebie, żeby obejrzeć Psychozę na wideo. Przyszła w sobotę. Ubrana w ramoneskę, obcisłe spodnie. Miała kruczoczarne włosy i piękne usta — jedna z najładniejszych dziewczyn, jakie wtedy znałem. Zaprosiłem ją do swojej nory, nie wiedząc, jak zareaguje na to miejsce. Ale o dziwo — zaakceptowała. I było nawet miło... dopóki nie przyszedł mój siorbiący i prychający sublokator. Wpatrzeni w ekran, w muzykę grozy — nagle z łazienki dobiega trąbienie. Czar prysł. Randka też straciła całą magię, którą próbowałem utrzymać. Pojechaliśmy więc do Justyny. Na schodach powitał nas jej pies — Hunter. Rotweiler. Wspaniały, potężny. Hunter był wpatrzony we mnie. A ja w niego. Nasze wzroki przeszywały się wzajemnie jak dwa lasery. Kiedy tak patrzył, starałem się nawet nie oddychać. Bo wiedziałem, że jeden gwałtowny ruch, jedno dotknięcie Justyny mogłoby skończyć się odgryzieniem ręki. Więc siedziałem na sztywniaka, bez gwałtownych gestów i tak przebrnąłem przez swoją randkę. Na przyszłość już wiedziałem — następne spotkania z Justyną tylko na ławeczce. Choćby przed blokiem. Wszędzie, byle nie przy jej kochanym pupilku — Hunterze. Z książek na półce dobiega muzyka. Zegar w szkliwie bezszelestnie tyka. Nie ma skazańców, nie będzie okrzyków. Krzesło nie stoi — walczy w bezruchu. Walczy i biegnie, by nie dać się złapać, lecz gardło już krwawi, zaczyna chrapać. Zegar w szkliwie już prawie zasypia, już nie oddycha, już przestał tykać. Leżę tak i rozmyślam. A właściwie wymyślam nowy wiersz. Jest koniec roku. Oceny powystawiane — mogę poświęcić trochę więcej czasu swojej „karierze”.        
    • @Somalija Od Ciebie, mnie zleży jak długo...   Pozdrawiam serdecznie  Miłego dnia 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...