Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Szataniec cz. I


Ruffle_puffle

Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 1

- Jak ja nienawidzę tej roboty!

Człowiek w brązowym kaftanie, wełnianych rękawicach i miękkich, ocieplanych butach wyjmował sieć z wody. Połów był nieudany, w sieci wiło się tylko kilka węgorzy, dorszy i makreli. Razem około siedmiu kilogramów śmierdzących, ślizgających się po powierzchni statku - paskud. Tom nie znosił ryb, nie znosił swojej pracy, nienawidził wręcz wioski, z której pochodził. Jego życie było monotonne, nudne i męczące. Codziennie rano, przed godziną czwartą musiał wstać i maszerować na plażę. Wsiadał na swój statek, wypływał w morze i łowił. Był rybakiem od czterech pokoleń. Nienawidził swojego życia z całego serca. Marzył o tym, by któregoś dnia opuścić to zimne, omijane przez wędrowców zadupie, na którym jedynym źródłem utrzymania było rybołówstwo lub praca w tartaku. Oczywiście w osadzie żyło kilka osób, które utrzymywały się z czegoś innego. Peter Shadowhand zarządzał portem, Gorden Redensword, jedyny krasnolud w wiosce, był zbrojmistrzem, a „Uczciwy” Jon - lokalny bard, zwany również „Don Juanem” uwodził przejezdne kobiety i sprzedawał się im za bajońskie sumy. Bajońskie jak na standardy tej małej mieściny, otoczonej zewsząd przez lasy i góry. Był jeszcze Theodorus - lokalny mag i strażnik wiedzy tajemnej, utrzymujący się ze sprzedaży rzeczy mających jakiekolwiek zastosowanie magiczne, tudzież paranormalne. Ale jego praktycznie nie można było spotkać. Żył w osamotnieniu. Czasem tylko zaglądał do karczmy „Pod Skostniałym Koboldem” i upijał się do nieprzytomności. Leżał tam do rana, a później znikał. Nikt nie wie, jakiego zaklęcia używał, by przenieść się do swej wieży na urwisku. Jednak przynajmniej jednego można było być pewnym - czarodziej potrafi posługiwać się swoją magią, nawet będąc na kacu.

Tom oprawiał swoją zdobycz. Kilogram paskud odłożył dla siebie, pozostałe musiał sprzedać Rengarowi - okolicznemu handlarzowi ryb.

- Rengar, jak ja go nienawidzę… - Tom nienawidził wielu rzeczy, osób i miejsc.

Słońce chyliło się ku zachodowi. Wiał zimny, nieprzyjemny wiatr. Z ciężkich, ołowianych chmur powoli zaczął prószyć drobniutki śnieg.

- Trzeba wracać - rybak doskonale wiedział, że mniej więcej za godzinę rozpęta się śnieżyca.

Tak było siedem razy w tygodniu. Wieczorami padał śnieg. Nic dziwnego, była zima - najgorszy okres. Podczas zimy słońce wznosiło się nad linię morza tylko na kilka godzin. Później z powrotem zanurzało się w ciemną otchłań oceanu i zostawało tam na długo. Nadchodziła noc, wstawały dwa srebrne księżyce, które teraz ledwo widoczne ukazały się na zachodnim krańcu horyzontu. Pierwszy z nich - Gea (Oko) był duży, otaczała go świetlista poświata, tworząca jasny okrąg wokół jego średnicy. Drugi (nazywany przez wszystkich Nune - dziecko) był mniejszy, a jego światło nieco bardziej różowe. Oba księżyce po dziesięciu minutach „istnienia” na niebie, znikły za ciężkimi chmurami.
Tom był już przy brzegu. Przywiązał łódź, wziął ryby i ruszył do Rengara.

- Znowu będę musiał się targować z tym tłustym kretynem - lubił bardzo narzekać, to go w pewien sposób uspokajało - Ten grubas wygląda tak, jakby jego życie polegało tylko i wyłącznie na zjadaniu tych wszystkich ryb, które skupuje… - Po tych słowach na jego twarzy pojawił się uśmiech. Uwielbiał ubliżać innym podczas ich nieobecności. Był chyba zrzędą i samolubem. Ale to do niego w najmniejszym stopniu nie docierało. A nawet, gdyby dotarło, to nie przejąłby się tym.


- Wielmożny Pan raczył w końcu przyjść do mnie po dniówkę.

- Dniówkę? Przecież nie jesteś moim szefem. I przestań mówić do mnie próbując wykrztusić z siebie coś, co ma przypominać sarkazm. Nie wychodzi ci to.

- Jak zwykle ponury i obrażony na cały świat. Za sześć kilogramów ryb dam ci szesnaście sztuk złota. Myślę, że to uczciwa cena.

- Jak zwykle przedsiębiorczy i chciwy, dobrze, niech na tym stracę.

- Mógłbym ich nie wziąć, mam dużo innych dostawców i na pewno nie stracę na kilku marnych rybkach. Licz się ze słowami.

Tom przymrużył oczy.

- Nie stracisz, to fakt, ale również nie zyskasz. Ty nawet nie kopnąłbyś kogoś w tyłek za darmo, Rengarze. Zbyt dobrze cię znam, jeżeli ktoś przynosi ci towar pod nos, nie przepuścisz okazji, by zarobić na tym choć jedną srebrną monetę. Przestań więc udawać obrażalskiego kupczyka.

- Jakiś ty pyskaty... Gdybyś miał znajomości mógłbyś kupcem w samym Averionie. Ale niestety jesteś tylko rybakiem od czterech pokoleń. Naprawdę, żal mi ciebie, marnujesz się tutaj. Tom nie chciał już dalej rozmawiać. Był zmęczony.

„Wrzucił” na twarz kwaśną minę i wyciągnął rękę do Rengara by odebrać „dniówkę”. Ten cholerny kupiec ma rację - jest dla niego jak szef. Gdyby nie ten wredny, gburowaty i chytry sprzedawca ryb - nie miałby z czego żyć. Ale to nie znaczy, że zasługuje na szacunek. Tom nie należał do dwulicowych, fałszywych i wścibskich lizusów, którzy płaszczą się przed kimś, kto zapewnia im byt, tylko dla swojego zysku.

Wyszedł na uliczkę. Świeże powietrze. Zszedł z drewnianych schodów prowadzących do „rezydencji” Rengara i skierował się w stronę sklepu Gordena. Co prawda nie potrzebował pancerza ani broni, ale u lokalnego zbrojmistrza można było kupić także towary codziennego użytku. Gdyby ten krępy, niski i przysadzisty krasnolud zajmował się tylko kowalstwem, zapewne zbankrutowałby szybko. Poszukiwacze przygód odwiedzali Wolflake (tak nazywała się ta mieścina) dość rzadko i to tylko w sezonie letnim. Gorden Redensword musiał więc sprowadzać inne towary z miasta Leandarn, a kowalstwo pozostawało jego pasją i dodatkowym źródłem zarobku. Czasami rybak odwiedzał krasnoluda, by kupić nowy zestaw noży do oprawiania ryb, lub zaopatrzyć się w jakiś niewielki, łatwy do ukrycia miecz, którym można by było się obronić. Okolice „Wolflake” były dość bezpieczne, lecz czasem można było natknąć się na dzikie zwierzęta - srebrne lisy, rosomaki czy wilki. Rzadziej widywano śnieżne pantery, niedźwiedzie czy dziki arktyczne. Co prawda krótki miecz za pazuchą nie dawał idealnej ochrony, lecz był o wiele bardziej skuteczny w walce niż gołe pięści. I dawał większe poczucie bezpieczeństwa. Wiatr zerwał się nagle niosąc ze sobą olbrzymie płatki śniegu. Śnieżyca. Do sklepu Gordena pozostało tylko kilka kroków. Tom postanowił udawać, że jest zainteresowany kupnem nowego sztyletu, w ten sposób zostanie dłużej w chacie i ogrzeje się.
W sklepie było ciepło. Z kominka wydobywały się przyjemne dla ucha dźwięki palącego się drewna. Krasnolud najwyraźniej szukał czegoś na zapleczu.

- Kimkolwiek jesteś i po cokolwiek przyszedłeś, wiedz, że mam na ciebie oko.

- Jak zwykle przezorny i ubezpieczony. - Tom uśmiechnął się, to było rzadkie zjawisko.

Po chwili krasnolud wyszedł zziajany z sąsiedniego pomieszczenia niosąc w rękach jakiś ciężki, żelazny przedmiot owinięty beżowo-żółtą, nieco zabrudzoną szmatą.

- Patrz, znalazłem to cacko w zniszczonym okręcie, gdy wędrowałem po towar do Leandarn. Prawdziwy rarytas dla poszukiwacza przygód.

- Krasnolud położył „cacko” na blat stołu, rozwinął je z jasnej chusty i spojrzał na nie z uśmiechem.

- Mechaniczna kusza samonaprowadzająca.

Sprzęt ten, co prawda wyglądał tak, jakby był przystosowany do tego, by nim strzelać, jednak pod żadnym względem nie przypominał kuszy. Mnóstwo żelaznych i ołowianych śrubek, żyłek, wkrętów i gwoździków przymocowanych w okolicach cięciwy sprawiało wrażenie, jakby to 'cacko' miało się rozsypać, gdy tylko weźmie się je do ręki.

- Dziwne, wygląda na dość skomplikowane i kruche urządzenie. Poza tym jest trochę zardzewiałe. - Tom spojrzał na krasnoluda z kwaśną miną.

- Co prawda, muszę je jeszcze dokładniej oczyścić i naoliwić, ale już nadaje się do jako takiego użytku, chcesz zobaczyć jak ta diabelska wyrzutnia działa?

- Jasne. - Tom lubił tego sympatycznego (jak na krasnoluda) i zabawnego kowala. Sam nie wiedział czemu. Byli dobrymi znajomymi, może nawet przyjaciółmi?

Gorden wsadził bełty do łożyska znajdującego się pod cięciwą, zajęło mu to dość dużo czasu. Potem pogrzebał palcem u nasady sprzętu, podmuchał, by usunąć nieczystości i nacisnął mały, czerwony przycisk znajdujący się przy uchwycie.

- Teraz patrz.

Sprzęt zaczął cicho buczeć i świszczeć jak czajnik z wrzącą wodą. Po chwili śrubki, wkręty i koła zębate zaczęły się poruszać, nachodzić na siebie i stykać wydając przy tym odgłos, podobny do dźwięku pracującego zegara. W jednej chwili Gorden podniósł broń i skierował ją do drewnianej ściany. Jeszcze raz nacisnął czerwony przycisk.
Z „samonaprowadzającej kuszy” z przerażającym świstem zaczęły wylatywać bełty, bezbłędnie trafiając w ścianę chaty i wbijając się grotami jeden obok drugiego. Po dziesięciu sekundach Tom zobaczył około tuzina małych, czerwonych strzałek wbitych w deskę po przeciwległej stronie pomieszczenia.

- Szybko… - Tylko tyle zdołał z siebie wydusić

- Ha! Zważ na to, że to cacko nie jest jeszcze w pełnej kondycji, potrafi więcej. Muszę je tylko porządnie wyczyścić. - Krasnolud zawinął kuszę w chustę i odniósł ją na zaplecze.

- No tak, czego pan sobie życzy, szanowny kliencie?
- Potrzebuję noża do oprawiania moich kochanych paskud i jakiegoś ciepłego płaszcza, stary mi się już podarł i zmatowiał.
- Poradzimy coś na to. Chodź.

Rybak lubił to miejsce. Na półkach wokoło poustawiane były różnego rodzaju maści, najwięcej na złagodzenie efektów odmrożenia, były też leki na przeziębienie, żylaki, odciski, proszki do preparowania zwierzęcych skór, czy nawet „cudowne tabletki wspomagające pożądanie u kobiet i mężczyzn w każdym wieku”. I wiele, wiele innych leków, medykamentów i preparatów. Dalsza część sklepu była załadowana różnego rodzaju płaszczami, kocami, okryciami, pościelami i ubraniami.

- No, przyjrzyj się tym towarom, a jak coś ci się spodoba to mi mów, dobra?

- Jasne. - Tom zajął się grzebaniem w ogromnym, tkaninowym morzu jakiegoś przydatnego, ciepłego i praktycznego płaszcza. Jego uwagę przykuło ciemnobrązowe okrycie z kapturem i ładnym zapięciem z wizerunkiem srebrnego jelenia na szmaragdowozielonym tle - Ile to kosztuje?

- Wygrzebałeś sobie chyba najlepszy płaszcz z mojej kolekcji. Rengarowi sprzedałbym go za pięćdziesiąt złotych monet, choć tak naprawdę wart jest trzydzieści. Wezmę od ciebie dwadzieścia pięć, bo… No dobra, przyznam się - nawet ciebie lubię.

Tom lekko się uśmiechnął wyciągając pieniądze z płóciennej sakiewki - Trzymaj, dzięki za zniżkę.

- Nie ma za co. Teraz chodź, pokaże ci sztylety.

Rybak popatrzył w okno. - Wiesz, zrobiło się późno, a ja mam daleko do domu. Chyba będę się zbierał. Sztyletów w zestawie mam kilka, poradzę sobie bez jednego. Gorden przymrużył oczy i uśmiechnął się. Tom zwrócił uwagę na dziurę w uzębieniu krasnoluda. Nie miał przedniego siekacza. - No to życzę dobrej nocy, ja muszę doczyścić moje cacko.

- Trzymaj się! - Założył na siebie nowy płaszcz, trzeba przyznać, że całkiem nieźle w nim wyglądał. Wysoki, odziany w proste, ale eleganckie ubranie mężczyzna z długimi, czarnymi włosami i brodą. W nowo nabytym okryciu wyglądał jak szpieg albo bandyta.

Na dworze na dobre rozpętała się zamieć. Przez ołowiane chmury można było dostrzec nikłe, różowawe światło Nune. Tom spojrzał na tę poświatę. Dziwne, nie przypominał sobie, żeby te ciała niebieskie świeciły tak jasno. Pewnie jest jakieś przesilenie.
Poczuł, że chłód zaczyna mu szczypać nogi. Szybko skierował się w stronę lasu, by zdążyć do chaty przed północą.

***

Z drewnianego kubka ulatniała się nikła mgiełka. Siwy mężczyzna pociągnął łyk herbaty i znów zajął się studiowaniem nieco okurzonej, starej księgi.

- Tak… Księżyce są w dziwnej aktywności. - Mężczyzna pogłaskał się po zaroście patrząc w okno. Jego błękitne oczy wyrażały głębokie zamyślenie - Susune i obie satelity tworzą razem wierzchołki trójkąta równobocznego. Miesiąc Avenrule, dwudziesty trzeci dzień po pełni Gea. Nune coraz bardziej rozżarzony - Siwowłosy spojrzał w niebo przez błyszczącą, ciemnogranatową lunetę - Tak…

Wziął do ręki kubek. Nie było w nim już ani kropli napoju. Ze ścianek naczynia parowała gorąca woda. Usiadł na fotelu, odłożył księgę na blat stołu, założył nogę na nogę. Wzrok skierował na niebo, widoczne przez duże, nieco oszronione okno. Jako jedyny mag pomiędzy Wolflake i Leandarn, Theodorus cieszył się niemałym immunitetem. Strażnik wiedzy tajemnej był bardzo potrzebny mieszkańcom tych niegościnnych terenów. Wioska nie miała siły bojowej. Ochrona mieściny przed wędrującymi stadami goblinów, orków i barbarzyńców spoczywała na barkach tego doświadczonego maga. Co prawda rzadko zdarzało się, by jakaś horda rozwścieczonych bestii atakowała Wolflake, jednak zawsze, gdy tak się działo wszystkie stwory ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach; pozostawał po nich popiół lub lodowe posągi, stojące na pobliskich polach. Jak pomniki, ostrzegające potencjalnych agresorów przed konsekwencjami ataku na tą spokojną, z pozoru bezbronną wioskę. Theodorusowi często było żal tych naiwnych mieszkańców. Płacili mu za obronę, jednak kiedy mówił, że nie jest już pierwszej młodości i że kiedyś może go zabraknąć, jakby zatykali uszy. Nie słuchali. Liczyli na to, że mag zawsze tu będzie i że obroni ich przed najeźdźcami.
Czarodziej lekko się uśmiechnął. Miał pięćdziesiąt dwa lata. Nie wiadomo, czy za sprawą magii, czy też dzięki genom - nie łysiał. Nosił długie, siwe włosy spięte w kucyk, które swoją jakby bezbarwnością i płowym kolorem pięknie kontrastowały z głęboko błękitnymi oczami. Jego miła, nadszarpnięta przez ząb czasu, twarz, była pomarszczona, obrośnięta siwym zarostem i gdy się na nią spojrzało, można było z niej wyczytać wszystkie emocje. Malował się na niej stoicki spokój, rzadko zachwiany gniewem, zrównoważenie, smutek a przede wszystkim - geniusz. Geniusz ukryty w oczach koloru nieba.
Theodorus był wysoki, szczupły (co jest raczej niespotykane u mężczyzn w tym wieku), miał w miarę wysportowaną sylwetkę, (co kontrastowało z faktem, iż był czarodziejem). I zawsze, ale to zawsze nosił jasnoszare szaty. Jego palce, ozdobione pierścieniami o przeróżnych kolorach i kształtach były chude i pomarszczone. Na dłoniach nosił dziwne blizny. Blizny te były efektem używania magii. Czarodzieje korzystając z Mocy, uwalniają ze swojego ciała energię, która wydobywa się właśnie z dłoni, na których pozostają sine plamy i blizny. Żadna wróżka nie mogła wyczytać przyszłości z ręki maga - miał on całkowicie zaplamioną linię życia. Plotka głosiła, że ten, kto zmienia świat magią, jest kowalem swego losu i nigdy nie wiadomo, jakie jest jego przeznaczenie. Adept sztuki tajemnej został wyrwany spod zwierzchnictwa bogów, gdyż z pomocą swojego talentu może mieć władzę nad sobą. Nikt nie wiedział, ile jest w tym prawdy.
Theodorus wziął do ręki kubek. No tak, pusty. Podniósł palec wskazujący. Po chwili z naczynia znowu ulatniała się nikła mgiełka. Pociągnął łyk herbaty.

- Za bardzo się rozpuściłem, muszę nauczyć się szacunku do Mocy. Trwonię ją na tak banalne rzeczy. Jak młodzik, który dopiero co ukończył studia w Akademii Czarnoksięstwa - Mag uśmiechnął się, mrużąc błękitne oczy.

Jego przeorana zmarszczkami twarz rozbłysła na chwilę. Czarodziej mało spał, miał podkowy pod oczami, które były również rezultatem częstego popijania w tawernie. Dotknął zapięcia swojego płaszcza. Na półszlachetnym kamieniu wygrawerowany był ptak. Pod spodem napis „Neavine” - czyli w języku śnieżnych elfów „jaskółka”. Srebrna jaskółka na czarnym opalu. Symbol szkoły magicznej w Averionie - największym mieście północy. Stolicy kultury i nauki na tych zimnych, jałowych terenach. Tam właśnie Theodorus spędził swoją młodość. Był genialnym dzieckiem, zawsze przerastającym inteligencją i zdolnościami pozostałych uczniów. Ach, kochana akademia. Jak dobrze mu w niej było. Teraz zostały tylko wspomnienia. Wspomnienia pierwszych miłości, bójek z zazdrosnymi kolegami, rozmów z mniej inteligentnymi nauczycielami, konsekwencje ucieczek zza murów akademii, by choć na chwilę mieć przy sobie matkę.

Matka. Czarodziej do dziś ją pamiętał. Wysoka, szczupła, o smutnym uśmiechu. Uśmiechu samotnej kobiety. W pamięci przywołał jej piękną, delikatną twarz, która z biegiem czasu nieco się zamazała w jego umyśle. Był dzieckiem, gdy ostatni raz ją widział. Pamiętał jej ciemne, błyszczące włosy, czarne oczy i zapracowane ręce, które zawsze czymś pachniały. Theodorus jako dziecko został oddzielony od niej, gdy czarodzieje odkryli w nim iskrę Mocy. Często uciekał z akademii, by choć przez chwilę móc na nią popatrzeć. A potem przyszła Biała Śmierć, zaraza dziesiątkująca ludzi. Akademię otoczono kwarantanną. Żaden uczeń nie mógł z niej wychodzić. Po dwóch latach, gdy Biała Śmierć przeminęła, Theodorus uciekł, by zobaczyć się ze swoją matką. Był ciekaw, czy przeżyła. Jakie było jego rozczarowanie, gdy dom matki po prostu zniknął. Wraz z fundamentami. Pozostała goła ziemia. Jak to? Nie będzie już dotykał jej miękkich włosów? Nie powącha jej delikatnych i zapracowanych rąk? I nie zobaczy już jej uśmiechu? Później całym życiem Theorodusa była nauka. Tylko ona się liczyła. I nauczył się, że do niczego nie należy się przywiązywać, bo nic nie trwa wiecznie. Dowiedział się też, że zdobytej wiedzy i umiejętności magicznych prawie nie wolno mu używać. Patrząc z perspektywy czasu zauważył, jak puste było jego życie. Wybierając drogę samotnika i izolując się od miejskiej społeczności ruszył jeszcze dalej na północ - Do Wolflake. Ostatniej z dwudziestu dwóch ludzkich osad, położonych na północnych terenach. Osiadł w miejscu nazywanym bramą do dzikiej i nieujarzmionej północy, zamieszkiwanej przez plemiona barbarzyńców. Tu odnalazł spokój, w samotności. Jego wieża była starą latarnią morską, od dawna już opuszczoną. Mieszkańcy na początku podchodzili do maga sceptycznie, jednak po pewnym czasie czarodziej zaaklimatyzował się w tej małej społeczności i stał się jej nieodłączną częścią. Gdyby tylko zrozumieli jak bardzo uzależnili się od pomocy czarodzieja. Theodorus spojrzał na palącą się na stoliku świecę. Na jego twarzy znowu malował się głęboki zamysł. Czas chyba oglądnąć coś, co ogląda się zawsze przed snem. Mężczyzna udał się do pomieszczenia obok. Znajdowały się tam regały i szafki, uginające się pod ciężarem ksiąg traktujących o magii, tajemnych pergaminów i zwojów. Na środku pomieszczenia stało małe biurko, wyglądało na dość cenny antyk. Na nieco zakurzonym blacie rozłożona była stara mapa, w rogu stał sekstant. Theodorus usiadł na krześle. Zapalił fajkę. Spojrzał na kontynent rozrysowany czarnym tuszem na pergaminie. Ravalia - świat. Miejsce, w którym żyje mnóstwo ras: ludzie, elfy, orki, gobliny, mieszańcy. Smoki, magiczne bestie i demony. To wszystko wkrótce ma zginąć? Świątynie, w których czczone są przeróżne bóstwa, dobre i złe. To jest dom dla tylu istot. Ale „coś”, jakaś siła wyższa chce, żeby to nagle przestało istnieć. Dlaczego? Dlaczego zawsze musi nadchodzić czas apokalipsy, dlaczego ciągle musi rozgrywać się walka między dobrem a złem? Te banalne konflikty zawsze prowadzące do zagłady. W których dobro czasem przemienia się w zło, lub jest złe. W których… W których nikt nie zostaje neutralny, bo zatrzymanie się pomiędzy czernią a bielą jest doskonałością. A w czasach niepokoju ciężko być doskonałym. Piękne oczy starego czarnoksiężnika rozbłysły w świetle lampy.

Podszedł do starego regału na książki podziurawionego już nieco przez korniki. Odsunął jedną książkę. Regał był jednak atrapą - zasłaniał wejście do korytarza. Mag wziął do ręki pochodnię; do zapalenia jej wystarczyło mu jedno cicho wypowiedziane słowo i szersze otwarcie oczu. Błękitnych oczu, w których można było utonąć…

- Ta cholerna wilgoć na schodach… Muszę tu zrobić porządek.

Po chwili czarodziej był w najniżej położonym pomieszczeniu swojej wieży. Gdy budowla była jeszcze latarnią morską, znajdowała się tu mała piwniczka na wino. I gdyby nie jego skłonności do częstego zaglądania do kieliszka, Theodorus mógłby się pochwalić całym „arsenałem” doskonałych win ze świetnych roczników. Szary czarnoksiężnik jednak zaczął coraz częściej pracować nad nowymi zaklęciami będąc pod wpływem alkoholu. Czasem okazywało się to tragiczne w skutkach. Teraz w pomieszczeniu znajdowała się masa przeróżnych ksiąg, najpotężniejszych pergaminów z zaklęciami i mnóstwo eliksirów. Czyli to, co prawdziwy mag posiadać powinien. Na środku piwniczki stał mały, skromny piedestał, na którym rozłożona była stara, oprawiona w skórę księga. „Wielka księga mitów Silvena Avengarde’a”. Otwarta jak zawsze na stronie trzysta osiemdziesiątej dziewiątej. „Wróżenia Alory, Świętej Dziewicy, ‘Szataniec’”. Głęboko błękitne oczy czarodzieja rozbłysły w zamyśleniu.

- Co mają oznaczać słowa „Zbawienie wynurzy się z szumu fal”? Przepowiednia mówi, że dwudziestego trzeciego dnia po pełni księżyca „Gea” w miesiącu Avenrule, w roku 1345 po Uwolnieniu wyłoni się przyszły absolut. Kim będzie? A może „czym” będzie? To już blisko.

Czarodziej usiadł na krześle, zapalił fajkę. Na jego błyszczące, gęste włosy spadła kropla wody.

- Cholera, nie wzmocniłem zaklęcia ochrony przed wilgocią - Wystarczył mu do tego jeden gest ręką i cichy szept. Mag szeroko otworzył oczy.

Dym z fajki ulatniał się ku sklepieniu pomieszczenia. Miał mętny, lekko niebieski kolor. Czarodzieje zawsze palili tytoń zmieszany z niewielką ilością mandragory. Zioło to palone w śladowych ilościach odprężało ciało i uspokajało umysł. Mag zastygł w bezruchu. Po kilku minutach wypuścił dym z płuc.

- Energia „In”. Kto ją przejmie? - Na twarzy maga znów widniało zamyślenie. Bardzo głębokie zamyślenie.

Czarodziej wstał. Otrzepał szaty z kurzu i pajęczyn.

- Muszę się koniecznie zająć porządkami w korytarzu, zrobię to jutro.

Rozmawiał z samym sobą, bo nikogo w okolicy nie było. Zawsze tak robił, rzucał jedno zdanie. Do siebie. Spojrzał na mały, skomplikowany zegar mechaniczny. Wybiła północ, trzeba się położyć.

***

Tom szedł. To nic, że jego nogi bardziej przypominały drewniane kłody niż ciało, ale iść trzeba. Wiatr nie ustawał, olbrzymie płatki śniegu pokrywały całe ubranie Toma. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było ich strzepywać. Śnieg zamienia się wtedy w wodę i człowiek może zamarznąć. Gdyby ktoś mógł ujrzeć Toma z większej odległości (co było raczej niemożliwe, ze względu na ograniczoną widoczność) to zauważyłby dużą, poruszającą się stertę białego puchu. Jeszcze tylko kilka metrów i będzie w swojej kochanej chacie. W chacie, w której jest ciepło, wygodnie i w której można coś upichcić. Otworzył drzwi. Pierwsze, co zrobił, to zapalił w małym kominku.

Po chwili spod kupki chrustu buchnął jasny, ciepły płomień. Tom odłożył krzemienie i zdjął płaszcz. Powiesił go obok paleniska i usiadł na małym, czerwonym dywanie rozłożonym obok kominka. Chciał się ogrzać, i to jak najszybciej. Polał palące się drewno oliwą i dorzucił kilka patyków. Pora upiec ryby i zrobić sobie herbaty. Wyciągnął mały, błyszczący sztylet i z ogromną wprawą zaczął oprawiać rybę. Po chwili na patelni skwierczały cztery dorodne makrele, a w czajniku bulgotała gotująca się woda. Paskudy może i śmierdziały, były oślizłe i ohydne, gdy spazmatycznie machały ogonami po wyciągnięciu z wody, ale przypieczone, doprawione i ciepłe - smakowały wyśmienicie. Po około godzinie Tom położył się na prostym, drewnianym łóżku.

„Hm, niezdrowo jest spać tuż po jedzeniu” - pomyślał. Ubranie, które rozwiesił przed kominkiem było już prawie suche. Założył je i wyszedł z domu. Nieprzyjemne uczucie szczypania w nogach. Śnieżyca już dawno minęła. Wciąż jeszcze wiał zimny, nieprzyjemny wiatr zganiający chmury z nieba w kierunku południa, jednak nie sypał już śnieg. Na nieboskłonie doskonale widoczne były trzy ciała niebieskie - dwa księżyce i Gwiazda Życia - Susune. Księżyce promieniały ostrym, purpurowo-różowym światłem i były ułożone równolegle do siebie. Susune błyszczała niżej, wszystkie trzy ciała tworzyły razem specyficzną konstelację - trójkąt. Trójkąt równoboczny. Tom nie znał się na astrologii. W najmniejszym stopniu (w końcu był rybakiem a nie żeglarzem).
Po chwili poczuł, że musi się załatwić. Stał prosto, czekając aż jego ciało się wypróżni. Patrzył wciąż na gwiazdy. Zapiął spodnie, ziewnął. Z jego ust ulotniła się para wodna doskonale widoczna w jasnym blasku księżyców. Poczuł się bardzo, bardzo senny. Wrócił do chaty i położył się na łóżku. Zasnął natychmiast.




Rozdział 2


Podłoga świątyni błyszczała w świetle wielkich, woskowych świec o barwie świeżego miodu. W pomieszczeniu panował półmrok. Ledwie widoczny ołtarz, kontrastujący pod względem koloru z resztą wnętrza, przedstawiał srebrny księżyc, w który wpisany był drugi, mniejszy satelita. Na pozłacanym tle widniała Susune, Gwiazda Życia. Kobieta podeszła do ołtarza, składając niski ukłon. Uklękła pogrążona w cichej modlitwie.

- Módl się, pomoc Bogini może się nam przydać.

Kobieta odwróciła twarz. Arcykapłanka Oriana stała przed nią.

- W końcu naszą siłą jest tylko Ona, kapłan bez swego boga jest niczym.

- Gdyby nie to, że twoje słowa są banalne, uznałabym je za całkiem udany aforyzm.

Arla spuściła wzrok, wstała.

- Nie wszystko musi być oryginalne. Banalne rozwiązania często przynoszą zamierzone skutki.

Oriana przymrużyła oczy.

- Do wyjścia z niebanalnej sytuacji nie prowadzą banalne rozwiązania.

- Tak, Matko Przełożona, z Twych słów płynie wielka mądrość.

- Dobrze, wystarczy. Nie znoszę lizusostwa. Możesz sobie pozwolić na normalny ton, w końcu wybrałam ciebie z całego naszego Kościoła. Możesz to uznać za „zaszczyt”.

- Jestem zaszczycona.

Oriana roześmiała się głośno. Złożyła płytki ukłon przed ołtarzem. Jej kasztanowe włosy lśniły w nikłym blasku świec.

- Kapłanki adeptki i kapłani nowicjusze popełniają jeden podstawowy błąd - płaszczą się przed naszą Boginią. A tymczasem ona pragnie by jej słudzy byli tacy jak ona - okrutni, szczerzy i pozbawieni skrupułów. Musisz to zrozumieć, zanim zostaniesz przywódczynią.

Oriana powoli odwróciła się i odeszła, pozostawiając Arlę samą w pomieszczeniu.
Kapłanka stała przed ołtarzem. Jej długie, śnieżnobiałe włosy lśniły przepięknymi, srebrnymi refleksami. A więc to jej przypadnie tytuł Przywódczyni? Arla spojrzała na znamię, odciśnięte na jej przedramieniu - wąż owijający się wokół okręgu, symbol Krwawego Księżyca. Ta wysoka, szczupła kapłanka z górskiego klanu śnieżnych elfów, dużo zawdzięczała Kościołowi. To oni zaopiekowali się nią, gdy zabłądziła w górach podczas próby Sureal.
Wśród górskich społeczności istniały przeróżne obrzędy, Sureal było przejściem młodego elfa do świata dorosłych. W plemionach barbarzyńców tylko mężczyźni musieli udowadniać, że mają wystarczające umiejętności i zdolności by uczestniczyć w polowaniach. Wśród górskich elfów nie było podziału na płci. Kobiety stawiano na równi z mężczyznami. Każdy mógł wykonywać te same zajęcia, miał te same prawa i obowiązki. Białogłowa - generał dowodząca ludzką armią byłaby z pewnością uznana za dziwne zjawisko; u elfów często właśnie kobiety obejmowały tak wysokie stanowiska militarne. Bardzo wysoki poziom rozwoju śnieżnych elfów świadczył o tym, że brak podziału na płci wpływa korzystnie na społeczeństwo. Elfy z gór były najlepiej rozwiniętą cywilizacją północy. Zaprawieni w sztuce wojennej, świetni czarodzieje, alchemicy, płatnerzy, rzemieślnicy. Strażnicy kultury i sztuki. Jednak nawet tak wysoki poziom rozwoju społecznego nie wykorzenił tak barbarzyńskich i prymitywnych obrzędów jak Sureal - Próba Szronu. Młody elf musiał przez tydzień, czyli według północnego kalendarza - przez dziesięć dni, żyć samotnie poza granicami miasta, nie pokazując się na oczy innym, nie żebrząc pomocy od nikogo, próba szronu była przyjęta tylko wtedy, gdy młodzik sam poradził sobie z chłodem i niebezpieczeństwami lasu. Elfy z gór były w niewielkim stopniu naturalnie uodpornione na chłód, jednak bardzo niskie temperatury panujące w górach mogły z łatwością uśmiercić młodego, niedoświadczonego elfa. Arla nie miała zamiaru ginąć - prosiła o pomoc przechodzących przez łańcuch górski nowicjuszy Krwawego Księżyca i tak trafiła do zakonu. Wiele im zawdzięczała i starała się odwdzięczyć sekcie proponując swoje usługi jako nowicjuszka. Po kilku latach przykładnej i ciężkiej służby została awansowana na kapłankę. A teraz ma być jedną z trzech Przywódczyń. To było zbyt piękne, by do niej dotarło w tak krótkim czasie.

Udała do sąsiedniego pomieszczenia. Chciała po raz kolejny obejrzeć serce religii Krwawego Księżyca. Za ołtarzem, w jego prawym rogu znajdowało się ukryte przejście. Arla wzięła do ręki małą pochodnię, która rozjaśniała jej drogę w ciasnym korytarzyku. Ściany przejścia, wykonane z czarnego marmuru odbijały blask pochodni, rażąc oczy kapłanki. Po kilku minutach Arla stała przed pięknym piedestałem, wykonanym z ciemnego kamienia i zasłoniętego ciemnogranatowym jedwabiem. Odrzuciła jedwabną chustę, pod szybą znajdował się klejnot wielkości głowy człowieka, nieoszlifowany i jarzący się purpurowo-bordowym blaskiem.

- Cząstka energii In zamknięta w krysztale. Ta zła cząstka. Moc kiedyś będzie moja.

W oczach Arli zajaśniał blask ogromnego klejnotu. Jej czarne źrenice otoczyła czerwona poświata.

- Jeszcze nie teraz - z korytarza, którym kapłanka weszła do pomieszczenia rozległ się głos patriarchy Oriany - Jeszcze nie dziś.

***

- Ja wiem, ja wiem!
- Co wiesz?
- Nic - różowe, królikokształtne stworzonko roześmiało się głośno
- Ech, to twoje pokręcone poczucie humoru - gnomopodobny człowieczek z małymi okularami, wyłupiastymi oczami i ze złamanym, pokrytym kurzajkami nosem, skrzywił się - Zero powagi, jak zwykle…
- Ty jesteś taki sztywny, że muszę się śmiać z samego siebie.
- Och.
- A wiesz co tak naprawdę wiem?
- Nie mam ciemnoogórkowego pojęcia.
- Wiem, kto wygra nasz mały konkurs - Stworzonko zrobiło poważną minę, przymrużyło oczy i spuściło na dół wielkie, różowe uszy.

„Gnomopodobny” nic nie powiedział, poprawił okulary, by lepiej trzymały mu się na krzywym nosie, pogłaskał się po łysinie.

- Ech, bredzisz, nie wiemy tego oboje - Człowieczek zaczął pieścić rękami swoje siwe włosy odrastające z tyłu głowy - Lepiej opracuj jakieś proste zaklęcie na zlikwidowanie skutków łysienia, nie mogę na siebie patrzeć w lusterku… - Gnom skrzywił się paskudnie, widać, że lubił zrzędzić.
- A po co? Przecież i tak tylko ja i ty możemy patrzeć na twoją łysinę. Nikt inny.
- Ale lepiej bym się z tym czuł, Baranie!
- O, o, o! Już zaczynasz się złościć?!
- Policzę do dziesięciu, ciśnienie mi spadnie… Raz, dwa…
- Ale ja naprawdę wiem, kto zostanie naszym mistrzem!!!
- To powiedz.
- Zepsułbym tym zabawę - na twarz różowego stworzonka wstąpił szelmowski uśmiech.
- Phi! Wiedziałem, że bredzisz. Wiesz co, lepiej zajmij się zaklęciem na włosy.
- Poproś - Króliczek uśmiechnął się jeszcze bardziej szelmowsko, pokazując białe ząbki

Gnom popatrzył na towarzysza. Na jego twarzy jakby malowały się słowa: „żartujesz sobie ze mnie?!”.

- No co tak patrzysz! Mama nie nauczyła cię, że jeśli chcemy coś dostać, to trzeba kogoś ładnie poprosić?
- Ty masz chyba zmieloną przysadkę mózgową… Robimy coś dla siebie od czasu do czasu, tak po koleżeńsku, przysługa za przysługę, po co mam prosić?

Stworzonko nabrało powietrza do policzków i przymrużyło śliczne, ciemne oczka.

- Nieładnie! Ale dobrze, zrobię ci włosy, tu i teraz!
- Czekam - Gnom stanął przed królikiem - mają być dość długie, najlepiej czarne i kręcone, bo takie będą mi idealnie pasować do figury, twarzy i koloru oczu. Zapamiętałeś?
- Mhm.
- Dobrze, skoncentruj się!

Króliczek zamknął oczy, podniósł do góry uszy i wyciągnął w górę małe, bielutkie łapki.

- To będzie coś w tym stylu… „Hea na hea, ora dim tea, una rem una, kree kree bum”!!! Skończone! - Twarz stworzonka rozjaśnił śliczny uśmiech.
- Już?! Są takie, jak chciałem?
- No przyjrzyj się im, muszę przyznać, że… Hm, wyglądają tak, jakby zajął się nimi prawdziwy artysta-fryzjer. Cóż za ekspresja!

Gnom wziął do ręki małe lusterko z pozłacanym uchwytem. Oniemiał. Jego usta rozszerzyły się tak, jakby bardzo głośno wypowiadał literę „O”. Na swojej małej, pokrytej kurzajkami główce zauważył coś, co przypominało… „To” niczego nie przypominało. Jego dotychczasowa łysina porośnięta była gąszczem posplatanych, tłustych kołtunów o kolorze często używanej szmaty do podłogi.

- Zabiję cię ty mały, wredny, dwulicowy oszołomie!
- Najpierw mnie złap! - Króliczek roześmiał się głośno uciekając w podskokach
- Tego możesz być pewien, choćbym miał pogubić nogi po drodze, wiedz, że kiedy już cię złapię… Giń! - Człowieczek rzucił się w pogoń za stworzonkiem, podwijając długą, sięgającą mu do kostek czerwono-żółtą szatę.

***

W chacie było zimno. Jak zwykle rankiem. Był dziesiąty dzień tygodnia - Myrathil, czas odpoczynku. Tom obudził się. Podszedł do wielkiego, lekko zabrudzonego lustra. Nie, nie musi się golić, zarost ochrania twarz przed chłodem. Ubrał się, zjadł trochę zimnych ryb - pozostałości po wczorajszej kolacji.

Pójdzie na plażę, będzie sobie łowił ryby. Dzisiaj tak dla rozrywki. Założył na siebie swój nowy płaszcz, do małej pochwy pod ubraniem wsadził miecz. Gotowy. Na dworze panował przenikliwy chłód, słońce ledwo wystawało za horyzont, gdy wzejdzie wyżej, temperatura trochę wzrośnie. Na zachodniej stronie nieboskłonu wędrowały dwa księżyce, ich blask był przytłumiony przez wstające słońce. Oba ciała niebieskie wyglądały razem jak rozżarzone oczy ognistego smoka. Nune świecił na różowo, Gea wydawał się bardziej czerwony. Chłodny, w miarę silny wiatr smagał twarz Toma, rybak cieszył się, że nie użył dziś brzytwy. Wczorajsza zawieja zostawiła na ziemi mnóstwo śniegu. Pobliskie drzewa (głównie świerki) były obficie obsypane białym puchem, który ulatywał w górę wraz z wiatrem. Niebo było prawie bezchmurne, na jego lazurowym tle wciąż widniał blady blask gwiazd, w tym rozżarzona Susune.

Mimo przenikliwego zimna Tom czuł się dobrze. Taka pogoda działała na niego korzystnie. Gdyby nie to szczypanie w nogach… Młody rybak torował sobie ścieżkę przez zaspy grubą, zeschniętą gałęzią. Jeszcze około dwustu metrów i znajdzie się na plaży. Może później pójdzie do miasta? Po około godzinie był na miejscu. W tej części zatoki Wolflake morze było skute grubym lodem, wychodzącym na morze jakieś pięćdziesiąt metrów od stałego lądu. Linię brzegową ciężko było rozpoznać, lód zasypany śniegiem nie wyróżniał się od ziemi, gdyby nie stare, pokręcone drzewo rosnące samotnie tuż przy plaży, Tom straciłby orientację w terenie. Wstąpił na pokrywę lodową. Tutaj trzeba było uważać. Podnosił nogi wysoko w górę, by móc przejść przez zaspy. Po chwili znalazł się na cieńszym lodzie. Gałęzią odgarnął śnieg, krótkim mieczem wyskrobał przerębel w twardej skorupie. Niebo nadal było bezchmurne, słońce ogrzewało ziemię. Tom łowił. Wiatr smagał mu twarz. Nasunął szalik pod sam nos, na jego rzęsach osiadał szron. Co chwilę musiał zamykać na dłużej oczy, gdyż mroźne powietrze strasznie je szczypało.

***

Mężczyzna wstał z fotela i podszedł do dużego, oszronionego okna. Patrzył na morze popijając gorącą herbatę. Kosmyk włosów wypadł mu zza ucha układając się zygzakiem na zarośniętym policzku. Po kilku sekundach czarodziej poprawił fryzurę.

- Dwudziesty czwarty dzień po pełni Gea. Jutro ta wioska spłynie krwią, ciekawe czy będzie to krew jej mieszkańców czy najeźdźców?

Theodorus pociągnął łyk napoju. Wziął głęboki oddech.

- Nie przyłożę do niczego ręki! Dość już mojej pomocy, będą musieli poradzić sobie sami z tym problemem. Jak i ja sobie poradziłem… Muszą wiedzieć jak to jest, gdy ktoś bardzo potrzebny nagle znika…

Czarodziej przywołał w swoim umyśle wspomnienie matki.

- Muszę się przygotować.

Szary mag wypił resztki napoju, odstawił kubek na parapecie. Ulatniała się z niego nikła mgiełka.

- Najpierw zabezpieczę drzwi - Jednym ruchem ręki i szerokim otwarciem oczu rzucił zaklęcie. Gdyby ktoś próbował się w tej chwili dostać do wieży, zauważyłby, jak żelazne spusty przekręcają się, a zamek zaczyna dziwnie trzeszczeć. Po kilku sekundach niespodziewany gość próbujący dostać się do środka, zwróciłby uwagę na napis wyryty na drzwiach do samotni szarego czarnoksiężnika. „Wyjechałem do Averionu, wrócę za niedługo”.

- Gotowe. Będą wściekli, gdy to przeczytają.

Czarodziej przypomniał sobie incydent, który wydarzył się tuż po wprowadzeniu się do Wolflake. Rozwścieczeni mieszkańcy próbowali spalić nowy dom „szarlatana”. I gdyby nie to, że mag lubił chodzić spać po północy, pewnie zwęgliłby się wraz ze swoim nabytkiem i nowym mieszkaniem. Trzeba zabezpieczyć całą budowlę przed zniszczeniem. Theodorus przez chwilę namyślał się, jakiego zaklęcia użyć. Nie chciał ryzykować i używać tylko podstawowych środków. Czar „ochrona przed ogniem” to za mało.

- Wykorzystam potężniejsze zaklęcie. Trochę mnie to wyczerpie, ale będę mógł przynajmniej spokojnie spać.

„Nienaruszalna sfera”. Ten czar będzie idealnym rozwiązaniem. Szary mag wziął głęboki oddech, opuścił ręce. Po chwili z jego ust zaczęły wydobywać się ciche szepty. Język zaklęcia był skomplikowany, ale tak doświadczony magik jak Theodorus nie mógł pomylić recytacji. Po kilku sekundach jego dłonie zaczęły emanować bladoniebieskim światłem, wzniósł je do góry. Słowa rozbrzmiewały w komnacie, wypowiadane coraz głośniej. Światło wybuchło. Gdyby ktoś stał teraz przed siedzibą czarodzieja, zauważyłby jak cały budynek otacza biała energia - od najwyżej położonego punktu wieży - po fundamenty. Przez około sekundę magiczna energia zastygła, później rozległ się głośny dźwięk przypominający pękające szkło. Wieża była zabezpieczona.

Twarz czarnoksiężnika była oblana potem, Theodorus oparł się o bujany fotel, stojący obok. Na jego dłoniach pojawiły się małe rany, z których popłynęły cieniutkie stróżki krwi rozlewające się na oparcie mebla. Czar został rzucony. Po chwili ręce maga przestały krwawić, „stygmaty” zagoiły się w mgnieniu oka pozostawiając na jego ciele dwie blizny. No cóż, to było jedno z potężniejszych zaklęć, wymagało sporego wysiłku.

Szary mag rzucił się na fotel, do ręki wziął kubek z herbatą. Za gorąca, poruszył palcem wskazującym - mgiełka ulatniająca się z naczynia - znikła.

- Tak. W sam raz do picia - Theodorus pociągnął duży łyk napoju, oparł się wygodnie i zaczął oddychać nosem. Pot z twarzy zaczął wyparowywać. Uczucie wyczerpania powoli opuszczało ciało maga. Czarnoksiężnik zapalił fajkę, by mandragora ukoiła jego obolałe dłonie - Tak, nie jestem już pierwszej młodości, jeżeli dalej będę musiał używać potężnych zaklęć…

Wolał nie myśleć, co będzie, gdy znajdzie się w sytuacji bez wyjścia. W tym wieku czarodzieje muszą bardzo ograniczać używanie Mocy. Ich ciało może nie wytrzymać zbyt wielkiego wysiłku.
Przez oszronione okno widać było, jak na zewnątrz prószy drobniutki śnieg. Wspomnienia wracały. Młody Theodorus siedzi przed oknem, rękami opiera się o parapet. Płatki śniegu spadają powoli na ziemię. Upatruje sobie jedną i czeka, aż zniknie wśród tłumu. I tak od nowa.

- Zrobiłam ci twoje ulubione ciastka - Pamiętał dobrze, tamtego dnia dłonie matki pachniały czarnymi jagodami.

Twarz maga rozjaśnił uśmiech. Zasnął.

***

Twarz Toma wyglądała tak, jakby należała do starca. Jego brwi, zarost, włosy i skóra były oszronione. Szal okrywający go przed zimnem również pokrywała biała szadź.

- Jeszcze chwila i sobie stąd pójdę…

W małym wiaderku, które rybak schował w swoich tobołkach, leżały złowione ryby. Około dziesięciu małych, chuderlawych śledzi. No cóż, dobre i to. Znów ryby na kolację, obiad, śniadanie. Tom miał ich po dziurki w nosie.

- Dosyć tego, wracam - Rybak wstał z małego, drewnianego taboretu. Zaczął chować wszystko do skórzanego plecaka. Spojrzał jeszcze w przerębel - spławik zaczynał się ruszać. Rozłożył z powrotem małe krzesło, złapał wędkę obiema rękami. Prawie zamarznięta już woda zaczęła delikatnie drgać. Zdobycz wydawała się być uparta, szarpała przynętę mocno, spławik co chwilę zanurzał się w wodzie. Coraz częściej. Zdobycz pociągnęła przynętę, rybakowi ciężko było utrzymać wędkę w dłoniach. Sprzęt wykonany z twardego, bukowego drewna trzymał się mocno, jednak Tom nie mógł za żadne skarby zakręcić kołowrotkiem. Tą rybę trzeba było wyłowić innym sposobem.

Wyciągnął miecz z pochwy. Wędkę cały czas trzymał prawą ręką. Spławik na dobre zniknął pod taflą wody, zdobycz za wszelką cenę chciała uciec. Jeszcze trochę, jeszcze troszeczkę… Tom z całych sił pociągnął wędkę prawą ręką, spławik wynurzył się na powietrze, potem błyskawicznie pchnął w wodę mieczykiem, rozległ się dziwny odgłos - jakby żelazo uderzało w żelazo.

Spławik nie poruszał się, woda wokół niego zabarwiła się na czerwono.
Młody rybak z niemałym trudem wyciągnął zdobycz spod lodu. Był to ogromny dorsz polarny, ważący około dwunastu kilogramów i mierzący jakieś sto pięćdziesiąt dwa centymetry.
Szczęście jednak dopisało. Na twarzy Toma zajaśniał uśmiech. Jest tylko jeden problem - jak on tego olbrzyma przetransportuje do domu? Po chwili zastanowienia wyrzucił śledzie do wody, by zwolnić małe wiaderko. Wyciągnął błyszczący sztylet - potnie zdobycz na części, wsadzi do wiadra i pójdzie sobie. Musi to zrobić bardzo, bardzo szybko. Słońce nie świeci długo w zimie, a on czuł, jak jego ciało zaczyna powoli słabnąć. Odciął głowę ryby - odpowiednio zakonserwowana będzie leżeć na jego kominku jako trofeum. Szybko rozpruł pozostałą część ciała, kierując nożem wzdłuż brzucha. Ze środka coś wypadło. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak gruby patyk, oblany rzadką krwią i powleczony wnętrznościami ryby. Tom wziął „to” do ręki.

- Ma rękojeść!

Zaiste, przedmiot posiadał uchwyt, idealnie jakby dopasowany do dłoni Toma. Był to mieczyk, mierzący około stu czterdziestu centymetrów długości. Pochwa była zabrudzona, rybak wsadził ją do wody by usunąć z niej nieczystości. W mgnieniu oka pokroił rybę, spakował wszystko do skórzanego plecaka i z grubym kijem w dłoni ruszył w drogę powrotną.

***


Arcykapłanka Oriana podeszła do Arli.

- Będziesz pierwszą, która powiedzie naszych wyznawców i niewolników na ludy północy. Arla nie odezwała się, uklękła i zmrużyła oczy.

- Ty i Twój oddział będziecie iskierką, która wywoła burzę ognia zalewającą północ, i albo podbijesz Wolflake, albo zginiesz próbując to zrobić. Patriarchini zanurzyła palce w dziwnym, czarnym naczyniu, ruszając nimi przez chwilę. Wyciągnęła dłoń - miała na niej bezbarwne pachnidło służące do namaszczania podczas świętych obrzędów i rytuałów. Przyłożyła trzy palce do czoła kapłanki, i przesunęła nimi do samej brody.

- Atak sprowadzi na nas gniew całej północy, ale my mamy coś, co obroni nas przed siłami Averionu - Oriana zrzuciła z piedestału suknię z granatowego jedwabiu, odsłaniając duży kamień szlachetny, emanujący ciepłymi barwami - Ten artefakt ochroni nas. Gdy wezwie się jego moc, potrafi uczynić cuda. Legiony, które będą ginąć z rąk Averiońskich żołnierzy mogą zostać wskrzeszone za pomocą jednego tylko słowa, jest to bowiem cząsteczka mocy In - Wszechenergii.

- A kiedy już podbijemy północ, i zniszczymy dwadzieścia dwie fortece, zajmiemy się całą Ravalią. Nikt nie zwycięży naszej wiary, będziemy odprawiać dzikie tańce i krwawe rytuały na płonących ulicach miast południa… - Kapłanka wypowiadała te słowa szeptem, jednak idealna cisza panująca w komnacie pozwalała każdemu członkowi zgromadzenia je usłyszeć.

Zakapturzone postacie kapłanów i nowicjuszy spoglądały na podłogę. Na środku pomieszczenia, w małej sadzawce stała naga Arla, z namaszczoną twarzą i ciałem oblanym świeżą krwią. Wokoło leżały martwe węże, których soki życiowe i jad zostały rozlane na ciele kapłanki. Całkiem nagim ciele. Komnatę rozświetlały trzy duże świece w kolorze świeżego miodu.

***

- Rytuał się dopełnił - Szary mag trzymał rękę nad kryształową kulą, jego oczy, wędrujące pod powiekami, jakby „badały” coś, co było poza zasięgiem jego wzroku, a palce wyginały się, co chwilę zaciskając w pięść i rozkurczając.

W jednej sekundzie czarodziej otworzył oczy, rękę położył na nogę, zapalił fajkę. Lekko niebieski dym ulatniał się w górę, po kilku chwilach rozbił się o sufit piwniczki i okrył całe pomieszczenie mętną mgiełką.

- Gdybym chciał, mógłbym zabić tą kapłankę, ale wtedy zakon Krwawego Księżyca nie zaprzestałby ataków na miasta. Musiałbym roznieść w pył całą armię, a na to nie mam dość odwagi, sił i chęci.

Theodorus pociągnął łyk herbaty.

- Gdybym jednak jakimś cudem przezwyciężył tą sektę i jej armię, byłbym w posiadaniu klejnotu In.

Oczy maga, zazwyczaj spokojne i łagodne, zaczęły płonąć pod wpływem narastającej w nim pychy. Czarnoksiężnik szybko obudził się z letargu.

- Na szczęście nie mam dość sił by ich pokonać.

Wstał, podszedł do oszronionego okna. Prószył drobny śnieg.

- Jutro wszystko się rozwiąże. Atak na Wolflake wywoła gniew pozostałych dwunastu miast północy, które z ogromną armią wkroczą na te tereny. Przewaga liczebna jednak w niczym nie pomoże, dopóki żyje Oriana i posiada klejnot In.

Theodorus wypuścił dym z płuc. Wrócił na fotel, rękę oparł na starej, zakurzonej księdze oprawionej brązową skórą.

- W miejscu, gdzie cywilizacja styka się z nieujarzmioną naturą odbędzie się największa bitwa, jaką widziała cała północ. Jeżeli do niej dojdzie…

Mag spojrzał na duży, mechaniczny zegar. Była godzina szesnasta, słońce już prawie całkiem znikło w otchłani oceanu.

- Położę się już. Muszę oszczędzać siły, jutro wszystko może się wydarzyć.

***

- Szach i mat!

Królikopodobny postawił pionek wykonany z kości słoniowej na polu G7.

- Załatwiłeś mnie pionkiem?! Jak to możliwe?

Czarny król, z szafirową koroną i pomalowanym na fioletowo berłem wykonanym z obsydianu, był w bardzo ciężkiej sytuacji. Przed zbiciem pionka zasłaniał go drugi król, stojący na F6, pozycja H7 była strzeżona przez białego gońca, pole rażenia hetmana wykluczało ucieczkę na G8. Szach i mat.

- Dziękuję za grę! - Króliczek wyciągnął białą łapkę w kierunku gnoma.
- A nich cię diabli wezmą! - Człowieczek sepleniąc i mrucząc coś pod nosem wstał z zabytkowego, pozłacanego krzesła wyglądającego na całkiem cenny antyk.

- Czemu się złościsz? Nie rozumiem - zagrałeś, przegrałeś. Widocznie tak miało być.

Gnom nie odpowiedział, kontynuował cichy monolog stojąc przy dużej, lakierowanej szafie na ubrania.

***

Tom leżał na łóżku, trzymając w rękach swój nowy miecz. Wyczyścił go porządnie, nieco naostrzył i wypolerował. W nikłym blasku świecy broń przepięknie lśniła. Na srebrnej rękojeści widniał wizerunek jaskółki - rozłożone skrzydła jako gardy, ogon przesuwający się przez uchwyt i głowa, wychodząca na ostrze.

Mieczyk miał około stu centymetrów długości, był cholernie ostry, lekki i idealnie wyważony.
Rybak nie mógł pohamować dziecięcej radości. „Mam to cacko, znalazłem je w brzuchu ogromnego dorsza, który trawi się teraz w moim żołądku!”. I może był w tej chwili szczęśliwy, ale i bardzo senny. Spojrzał przez okno - Gea i Nune emanowały silnym blaskiem, Susune świeciła pomiędzy nimi. Dziwne, wydawała się o wiele większa niż wczoraj. Po kilku minutach powieki Toma stały się tak ciężkie, że same opuściły się na dół.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ekhm...

a dalej bedzie
"Śnieg skrzypiał pod stopami. Grupa ludzi wędrująca przez oszroniony las musiała przemieszczać się przez zaspy sięgające miejscami nawet do pasa dorosłego mężczyzny..."
Już to kiedys wklejał Rafał Leniar ;) wiem bo mi sie podobało i mam na druku to ;)
czyżby plagiacik??
pozdrawiam...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...