Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Emeryci z Karaibów


asher

Rekomendowane odpowiedzi

Środek Morza Karaibskiego. Przez cały dzień nie widać żadnego lądu ani nawet obiektu na morzu czy niebie. Nic, tylko bezkresna przestrzeń pełna białych grzyw fal sunących po szafirowej tafli wody.
Na górnym pokładzie, zamiast piratów, angielscy emeryci, a zamiast łotrowskich przyśpiewek, łagodne rytmy calipso. Wiatr bezlitośnie burzy wypielęgnowane fryzury angielskich dam i figlarnie porywa ręczniki, koszulki, buty. Jest gwałtowny, ale bardzo ciepły. Dzięki niemu w ogóle nie czuć czającego się w górze słońca. Dopiero wieczorem ludzie nie poznają w lustrze samych siebie.
Atrakcją dnia jest deszcz znikąd. Najpierw pojawia się w oddali ciemna chmara kropel, gnająca w stronę statku z ogromną prędkością, a potem na pokładzie powstaje panika, jak gdyby wybuchł pożar. Zimne igiełki spadają na rozgrzane ciała, wzbudzając śmiech i okrzyki zdumienia. Najśmieszniejsze jest jednak to, że nad nami nie ma żadnej chmury.
Po trwającym półtorej doby rejsie zawijamy w końcu do najdalej wysuniętej wyspy archipelagu Małych Antyli - Grenady. Dalej jest już tylko Ocean Atlantycki.
Port St. George wita nas tęczą i ginącymi w chmurach wierzchołkami gór.
Trafiamy pod opiekę wujka Morga, sędziwego Kreola, którego wszyscy tu znają i pozdrawiają.
Anglicy udają, że nie dosłyszeli, jak się przedstawiał.
- Kapitan Morgan?
- Nie. Wujek Morg. Nie jesteśmy na wyspie rumu, tylko kakao i cynamonu.
Stwierdza jeszcze, że jest najstarszym przewodnikiem po Grenadzie i pokaże nam kilka miejscowych atrakcji.
Wyjeżdżamy z pięknego, kolorowego portu i już po paru minutach krajobraz zmienia się diametralnie. Wysłużony japoński busik z trudem wspina się po bardzo stromej i wąskiej drodze, którą z miejsca pokochałby każdy amator rajdów ekstremalnych. Wkrótce już sami nie wiemy, czy liczyć dziury, czy zniszczone, porzucone przez lokatorow domy.
To skutek ataków huraganów, które co jakiś czas przewalają się z hukiem, dewastując wyspę. Oraz biedy. Grenadyny składają się bowiem z 30 wysepek i atoli, spośród których jedne są bezludne, inne biedne, nie mające wielu atrakcji dla turystów, a jeszcze inne to luksusowe kurorty dla bogaczy. Ten niewielki archipelag szczerze pokochali ludzie ceniący spokój, ciszę i brak komercyjnej turystyki. Podobno każdy może znaleźć tu sobie spokojną zatoczkę, małą, prywatną plażę czy leżący na odludziu akwen do nurkowania.
My, chcąc nie chcąc, poruszamy się po części zamieszkanej.
Droga robi się coraz bardziej dziurawa i stroma, a domy coraz mocniej zniszczone. Wujek Morg używa klaksonu za każdym razem, gdy jęczący busik musi wspiąć się na wzgórze, zakończone ostrym zakrętem. Mijanie się na drogach Grenady to nie lada sztuka. Ze zgrozą patrzę na podmyte przez ulewne deszcze pobocza, ciągnące za sobą wielkie kawały asfaltu w kierunku ziejącej w dole przepaści. Jazdę w dół stromego, porośniętego lasem deszczowym zbocza mogliby przeżyć jedynie bohaterowie filmu „Miłość, szmaragd i krokodyl”.
Zajeżdżamy przed sklepik z pamiątkami oraz przyprawami. Z daleka pachnie cynamonem, którego laski porozkładano gdzie tylko się da. Zapach odurza i budzi miłe wspomnienia. Wcale nie słucham wujka Morga, opowiadającego co można zrobić z ziaren kakao. Jestem w ogródku mojej babci i popijam kompot z gruszek z cynamonem z zeszłorocznych weków.
Jedziemy dalej w góry. Już nie ma domów ani innych samochodów, tylko czysta natura. Odwiedzamy wodospad, z którego można skoczyć wprost do mineralnej wody, niewielki park narodowy i porośnięte szuwarami jezioro powstałe na kraterze wulkanu, znane z wielu gatunków ptaków i ryb. Wszystko to jednak jest maleńkie i niezbyt różni się od znanych w Europie podobnych miejsc. Zupełnie inne wrażenie robi las tropikalny pełen niezwykłych drzew i krzewów. Zachwyca nas wzgórze porośnięte bambusami, z których wyrabia się tu meble oraz drzewa ociężałe od melonów i papai, które można kupić w niejednym hinduskim sklepie w Londynie. Królują jednak wszechobecne kakaowce.
Wujek Morg odwozi nas do St. George. Po drodze odwiedzamy stary angielski fort, symbol trudnej historii Wysp Karaibskich, które od czasu odkrycia ich przez okręty Krzysztofa Kolumba, były obiektem ciągłych walk i targów. O Grenadę walczyli Anglicy i Francuzi. O tym kto wygrał niech zadecyduje fakt, że ruch jest lewostronny, a na banknotach dolarów wschodniokaraibskich widnieje królowa Elżbieta, tylko dużo młodsza i bardziej pogodna, niż na funtach brytyjskich.
Wieczorem kapitan promu informuje pasażerów, że nocą miniemy St. Lucię, Martinikę i kilka pomniejszych wysepek. Po raz pierwszy odczuwam żal, że nie odwiedzę tych wszystkich wysp, że jest ich za dużo i bez swobodnej, kilkumiesięcznej wyprawy jachtem ani rusz.
Dominica o poranku wygląda dumnie i groźnie. Po stromych szczytach leniwie spływa mgła, rzednąc ponad kamienistymi plażami. Roseau wydaje się mniejsze od St. George i mniej malownicze, ale góry są bardziej wypiętrzone, srogie, jak gdyby drzemiące głęboko pod dnem oceanu żywioły, już miliony lat temu, postanowiły uczynić Dominikę wyspą chmurną i dziką.
Znów wyruszamy japońskim busikiem, tym razem klimatyzowanym, na spotkanie z nową przygodą. Sporych rozmiarów przewodniczka zajmuje miejsce tuż obok mnie i zaczyna opowiadać o Dominice.
Już po krótkiej chwili orientuję się, że będzie podobnie, jak na Grenadzie. Przyzwyczajony do barwnych opowieści śródziemnomorskich czy historii miast europejskich, spodziewałem się barwnych epopei, opiewających losy tutejszych państewek, a przecież Karaiby nie mogą mieć tyle do opowiedzenia, zaś historia polityczna niektórych wysp sięga zaledwie kilku dziesięcioleci. Tu decydujący ton nadaje natura, w swym niezachwianym i trwałym pięknie, sięgającym wielu tysiącleci wcześniej, zanim powstały perły kultury europejskiej. Nie tworzył tego człowiek, tylko niczym nie skrępowany wulkaniczny żywioł.
Przewodniczka opowiada o szkolnictwie, gospodarce i młodziutkiej historii politycznej Dominiki, ale ja mam większe zmartwienia. Drogi tu są węższe, niż na Grenadzie, a pobocza tak podmyte przez ulewne deszcze, że wprost z auta można spojrzeć w dół żarłocznej przepaści. Jedynie żółta taśma ostrzegawcza i kilkanaście centymetrów błota dzieli nas od gwałtownej śmierci.
Busik rzęzi i sapie. Takiej stromizny nie widziałem pod żadną z polskich gór. Po żadnej nie wyjeżdżałem pod takim kątem, że właściwie odchylało mnie w tył... Bardziej przypomina to start rakiety...
I co? Jeszcze zakręt?! Boże, musimy się minąć z innym pojazdem! Busik na pierwszym biegu wtacza się na górę. Kierowca ma nawet czas i na tyle mocne nerwy, że pozdrawia klaksonem mijanego kolegę. Uff, teraz trochę w dół...
Przewodniczka nuci monotonnym głosem:
- Jeśli ktoś nauczy się jeździć na Dominice, poradzi sobie wszędzie.
Po kilkunastu minutach ostrej jazdy bez pobocza, dojeżdżamy do lokalnego spa w górach. Dwa maleńkie baseniki z wodą, której kolor sugeruje dużą ilość siarczanów, otaczają wyjątkowej urody drzewa i krzewy. Nie znamy ich nazw, ale sycą oczy fantazyjnymi kształtami i gamą żywych barw.
Wkrótce odkrywamy, że pośród nich rozlokowano alejki spacerowe. Przez kilka godzin włóczymy się między wodospadami i niewielkimi siklawami sączącymi się po wulkanicznych skałach. Zewsząd otacza nas soczysty las deszczowy. Odmian samej zieleni jest tu chyba kilkanaście.
Przy Trafalgar Falls, wielkim wodospadzie, u którego podnóży zalegają wielkie omszałe głazy, dopada nas ulewa. Grube, niczym kciuki, krople sieką z pasją oddziału wściekłych łuczników, a las zdaje się wzdychać z rozkoszą, doznając tej gwałtownej ochłody. Po chwili znów wychodzi słońce.
Gdy wracamy, przewodniczka pokazuje w dole piękne osiedle miejscowych bogaczy, które ostro kontrastuje z rozlokowanymi po obu stronach drogi, lichymi budynkami. Tu, tak jak na Grenadzie, króluje tymczasowość. No bo po co budować pałac, skoro huragan może zmieść go w ułamku sekundy? Obite drewnem albo blachą rudery straszą przez całą drogę do portu. Dopiero tam widać zręby cywilizacji, choć miasto wygląda dobrze i schludnie tylko z promu. Wystarczy wejść w dowolną uliczkę, by trafić na obraz zwyczajnej Dominiki. Biednej, ale dumnej. Maleńkie sklepiki i bary, miniaturowe domki, wąskie uliczki pełne solidnych rynsztoków odprowadzających wodę podczas ulewnych deszczów – to wszystko upchnięte jest na niewielkiej przestrzeni między górami a morzem. I tylko auta wyglądają na nowoczesne. Same „japończyki” – Toyoty, Hondy, Mitsubishi... Lokalni Kreole prowadzą je z niesamowitą dumą, tak jakby jedynie to stanowiło coś trwałego w ich trudnym, wyspiarskim życiu.
Malowniczy port Roseau powoli oddala się. Wracamy na morze. Dopiero teraz docierają do mnie słowa przewodniczki, że to wyspa czarnych plaż, pełnych wulkanicznego pyłu, urokliwych zatoczek i deszczowych gór. I że mają tu 365 rzek i rzeczek, po jednej na każdy dzień roku. Piorą w nich i czerpią z nich wodę do produkcji lokalnych ponczów i soków owocowych. A lokalnym przysmakiem jest iguana, która podobno smakuje jak kurczak...
Grecki kapitan, zwany przez nas „Kaptyn śpikin” (z uwagi na fatalny angielski i jeszcze gorszy akcent) podaje współrzędne kursu na Antiguę. Nocą mamy minąć Guadelupę i Montserrat, który w 1995 roku zniszczył wybuch wulkanu. Opuściło go 2/3 populacji, a zniszczona przez lawę stolica-port zionie pustką do dziś.
Antigua to już inny świat, choć wciąż pozostajemy w obszarze Wschodnich Karaibów. Piękny, stary port wita nas zadbanymi budynkami knajpek, biur podróży i sklepów z pamiątkami. Żywioły wulkaniczne były dla tej wyspy dużo bardziej łagodne. Góry nie są już takie wysokie i strome, a niewielkie wzniesienia przecinają rozłożyste doliny. Drogi są porządne – dużo szersze i pozbawione dziur.
Antigua to królowa plaż. Hasło reklamowe mówi, że jest ich... 365.
My odwiedzamy zaledwie kilka z nich. Nie różnią się wyglądem od innych plaż obecnych w kurortach tego świata, lecz piasek pełen jest drobin muszli morskich, które za nic nie chcą odczepić się od skóry. W efekcie wyglądamy, niczym początkujący malarze, którym kropelki białej farby oprószyły twarze.
Wszędzie palmy, bungalowy dla bogaczy, plażowe bary i mnóstwo wodnych atrakcji. Ja zwracam uwagę bardziej na wyplataczy kapeluszy z liści palmowych i ujaranego czymś odurzającym sprzedawcy kokosów, śpiewającego reggae w trakcie prowadzenia taczki z owocami. Gdy już upoluje klienta, przestaje śpiewać i wbija maczetę w kokos, odłupując kawałek, by zaserwować napój wprost z łupiny.
Popołudniu spacerujemy po St. John’s. Smętnymi uliczkami docieramy do górującej nad portem katedry. Na okalającym ją cmentarzu siedzą na starych nagrobkach lokalni mieszkańcy. Słuchają transmisji z meczu w podręcznym radiu. Liga, zdaje się, brazylijska.
Wszystkie okna katedry są pootwierane. W środku wygląda bardziej jak prowincjonalny kościółek. Nie ma ani jednego wiernego, ministranta, nikogo.
Za to widok na zatokę przepiękny. Woda w porcie jest seledynowa, dalej dominuje szafir. Słońce powoli zachodzi, a my cieszymy się chłodną bryzą, która powoli zastępuje tropikalny zaduch.
Wracając, trafiamy do biedniejszej części miasta. Nie różni się wiele od tych, spotykanych na wcześniejszych wyspach. Wielkie wrażenie robi na nas pub sklecony z płyt blaszanych i pokryty wiechą. Wygląda gorzej niż niejeden garaż w Europie. Domy też przypominają raczej cygańskie czy meksykańskie slumsy, zbudowane z czego tylko się da.
Tak, jak na Greandzie i Dominice daremnie szukamy bazaru z owocami. Pytani o niego ludzie, patrzą na nas dziwnie. Nie, nic takiego tutaj nie ma. Można znaleźć jedynie maleńkie straganiki przed domami, które oferują ziemniaki i banany.
W porcie zatrzymujemy się na chwilę w miejscowej winiarni. Mamy nadzieję skosztować jakiegoś lokalnego przysmaku, ale w ofercie są tylko wina z RPA.
- Nie ma lokalnych? - pytam
- Może pan zakupić lokalny rum w sklepie duty free – pada odpowiedź.
Przed wejściem na prom, jak co dzień, dezynfekujemy dłonie. Wirus żołądkowy zepsuł już wakacje tysiącom turystów. Mamy zalecenie, by niczego nie jeść na lądzie. Z tym akurat nie ma problemu. Cztery restauracje na pokładzie dbają o to, byśmy nigdy nie byli głodni.
St. Marteen lub St. Martin.
Już sama nazwa sugeruje trudną historię następnej wyspy. Podzielili ją między siebie Holendrzy i Francuzi. Walutą nie jest już dolar wschodniokaraibski, tylko euro.
Przystań dla promów w Philipsburgu jest w stanie pomieścić kilkanaście pomów. Idąc między nimi, człowiek czuje się, jakby szedł alejką po osiedlu pełnym wieżowców. Taksówki wodne wożą ludzi do miasta, gdzie czekają na nich tłumy sprzedawców wszystkiego oraz lokalnych przewodników i taksówkarzy. Królują oczywiście „japończyki”. Nie wytrzymuję i pytam jednego z kierowców, dlaczego na Karaibach jeździ się głównie autami z Japonii. Długo myśli, zaskoczony moim pytaniem. Dla niego to element codzienności. Toyoty, Nissany, Mazdy, Kia...
- Lokalny salon ściągnie ci co tylko zechcesz. Ale nie wiem czemu wszyscy chcą japońskie – mówi w końcu – Chyba są tańsze, bardziej trwałe i ekonomiczne.
Ruch na St. Marteen jest prawostronny, jak na Dominikanie, na której wylądowaliśmy, a odwrotnie, niż na Grenadzie, Dominice i Antidze, gdzie wpływ Anglików odcisnął swoje niezatarte piętno.
Nie jedziemy nigdzie. Cały dzień spędzamy na wąskich uliczkach, pełnych urokliwych sklepików i knajpek. Nie wiedzieć czemu, dominują sklepy z diamentami, brylantami i zegarkami. Co rusz wielki, klimatyzowany salon z biżuterią. Oprócz tego spotykamy mnóstwo sklepów ze sztuką afrykańską lub alkoholami. Natrafiamy też na niewielką uliczkę handlową pełną straganów z pamiątkami i wytworami lokalnych rękodzielników.
Najdłuższa kolejka stoi jednak do budki z napojami z owoców guavaberry. Można napić się soku, rumowego ponczu albo zjeść lody. Stawiamy na poncz i już po chwili kręci nam się w głowie, gdy siedzimy na ławeczce pośród tłumów turystów z najróżniejszych części świata.
St. Marteen to pieknie odrestaurowane miasto portowe. Wzdłuż plaży, która co chwilę wyłania się spomiędzy kolorowych budynków, ciągnie się niezliczona ilość restauracji i kawiarni, oferujących łóżko do opalania, parasol i plażowego kelnera, gotowego przynieść nad sam brzeg morza, co tylko dusza zapragnie.
Nieopodal rozciąga się wielka laguna, wielka atrakcja dla amatorów podziwiania świata pod powierzchnią morza. Kawałek dalej jest lotnisko, znane z filmików na Youtube. Samoloty lądują tam tuż nad plażą, bo pas startowy zaczyna się tuż za płotem. Niejeden pilot ląduje kilkanaście metrów nad głowami plażowiczów.
Nocą kierujemy się na zachód. Wyspy Dziewicze podzieliły między siebie Wielka Brytania i Dania. Swoj drobny udział miała również Szwecja. Podobnie jak Alaskę od Rosji, część tych wysp odkupiły od Danii Stany Zjednoczone. Zawsze w takim momencie myślę o USA trochę cieplej. Zamiast najeżdżać, zdobywać i grabić, sięgnęły do kiesy, by posiąść coś bez przemocy.
Road Town, jak sama nazwa wskazuje, to miasto-droga rozciągnięte wzdłuż potężnych gór. Wąski kawałek lądu między morzem a górami ledwie wystarczył na potrzeby lokalnych budowlańców. Większość domów powstała na wzgórzach, zaś niektóre osiedla wżarły się w żleby, parowy i dolinki do tego stopnia, że z morza wyglądają jakby domy powstały jeden na drugim.
Tortola, choć brzmi z hiszpańska, należy do Brytyjskich Wysp Dziewiczych. Dominują tu mariny pełne łodzi i jachtów, których maszty widać na długo, zanim zawinie się do Road Town.
Nie zostajemy na tu długo. Wsiadamy na motorówkę i tniemy morze pomiędzy wyspami, których ilość przerasta zdolności arytmetyczne, jakie posiadam. Niektóre są jedynie maleńkimi, niezamieszkanymi skrawkami lądu wystającymi z wszechobecnego morza, inne to ogromne wyspy pełne zacumowanych jachtów.
Płyniemy na Virgin Gorda. Podobno, gdy ujrzał ją Kolumb, powiedział, że wygląda, jak gruba dziewica leżąca na plecach.
Pierwsze, co mnie zdumiewa, to lewostronny ruch przy zachowaniu kierownicy po europejskiej stronie. To tak, jakbym pojechał angielskim samochodem do Polski i swobodnie poruszał się po drogach.
Wędrujemy pełną kaktusów sawanną, by dotrzeć do najbardziej niezwykłej plaży, jaką widziałem w życiu.
Pośrodku jest cudowny, żółty piasek, ale otaczają ją ogromne głazy, których nie przeniósłby tu Herkules nawet przez całe życie. Są trochę jak te w Górach Stołowych, lecz bardziej okrągłe, niż płaskie. Wulkan pluł nimi, niczym podwórkowy chuligan śliną pod trzepakiem, tworząc magiczną układankę. Jedne wbiły się głęboko w dno morza, inne w piasek na plaży, reszta spoczęła na górze. Pomiędzy nimi wyrosły palmy i w ten sposób natura zafundowała amatorom pocztówek urokliwe arcydzieło. Człowiek z fantazją może doszukiwać się w nich rozmaitych kształtów. Mnie udało się ujrzeć ludzką czaszkę, parasol i... śląski familok.
Schodzimy do jaskini między głazami. Pod stopami mamy piasek i wdzierające się zewsząd morze. Przedzieramy się między kamiennymi blokami, fotografując, niczym zgraja Japończyków. Dalej znów jest plaża. Tylko szersza i bardziej naszpikowana układankami głazów.
Spędzamy cały dzień na kąpieli i przechadzkach między stosami megakamieni. Udaje mi się nawet wspiąć na niektóre. Widzę, że ciągną się kilometrami, choć już nie ma między nimi plaż. W większości przypadków nie da się nawet do nich dotrzeć. Są śliskie i zdradliwe. Jedna z moich prób przedostania się w głąb „lasu głazów” kończy się urazem kolana.
Nocą płyniemy wzdłuż Puerto Rico. Łuna ponad wyspą opowiada nam historie o bezsenności w wielkim mieście. Widać nawet światła samochodów na drogach.
Brytyjscy dżentelmeni wystroili się na bal u „kaptyna śpikina”. Mają muchy, powpinali sobie wojenne ordery. Towarzyszące im damy tęsknie wspominają lata 60-te. My wolimy podziwiać z pokładu jasność nad Puerto Rico.
Znów La Romana na Dominikanie. Prosto z promu przesiadamy się na motorówkę i płyniemy na jedną z lokalnych plaż.
Dominikana jest płaska i przyjazna. Od morza widać skaliste podłoże, które leży pod dżunglą, jaka pokrywa tę wyspę.
Nagle zatrzymujemy się na środku zatoki. Kapitan motorówki mówi, że właśnie minęliśmy kanał między Morzem Karaibskim a Oceanem Atlantyckim. Sugeruje byśmy weszli do wody. Patrzymy na niego jak na wariata. Dno wprawdzie pięknie widać, ale czy to automatycznie oznacza zaproszenie, by wskoczyć?
Pierwszy śmiałek zanurza się w wodzie. Sięga mu ledwie do pasa, a jesteśmy na środku akwenu!
Czas na rum.
Kiedy już wszyscy są w wodzie, kapitan wyciąga dwulitrową butelkę, colę i plastikowe kubki.
Pijemy i szukamy rozgwiazd. Raz po raz rozlega się krzyk radości i ktoś wyciąga z wody ogromną rybę w kształcie gwiazdy. Najczęściej mają kolor różowy lub czerwony, lecz trafiają się również osobniczki posrebrzane.
Mijamy zalane wodą krzewy i przybijamy do molo na plaży pełnej palm.
Hamaki i łóżka już czekają, bar i restauracja też. Ostatni dzień na osłodę. Homary, rum, słońce i morze.
Idąc do toalety, widzę ile trudu zadali sobie twórcy, by dżunglę przemienić w palmową plażę. Wystarczy pójść sto metrów w głąb lądu, by zobaczyć pierwotną gęstwę, która była tu, zanim ktoś wpadł na pomysł, by zarabiać na turystach.
Dominikana po raz trzeci. Raj dla nowobogackich Polaków. I nie tylko.
Reklamy głoszą, że już od 3000 zł...
La Romana. Urocze miasteczko. Po trzech, czterech chłopaków mieści się na jednym motorze, ciężarówki bez plandek uginające się pod ciężarem kilkunastu robotników suną żółwim tempem w kierunku miejsca przeznaczenia. Latynoski styl. Wszyscy mówią po hiszpańsku. Walutą jest peso.
Żal bierze, że zwiedzaliśmy głównie pozostałości po brytyjskiej ekspansji. Latynosi okazują więcej żywiołowości, radości życia, spontaniczności. Mieszkańcy Wschodnich Karaibów zdają się pamiętać czasy niewolnictwa i kolonializmu. Rzadko się uśmiechają, są zażywni i ociężali.
Latynosi za to tryskają energią. Bawią się życiem.
Pas startowy wygląda jak widziany na filmach prywatny pas narkotykowego kartelu, terminal zaś jest mniejszy niż ten w Krakowie. Za to można palić i pić do woli. Gęsty tłum sunie do odprawy do Gatwick, Manchesteru, Birmingham, Glasgow.
Chmury wiszą nisko. Zapraszają w przestworza.
Siedem i pół godziny później:
- W Londynie 3 stopnie. Będą państwo zaskoczeni, ale pada deszcz...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

zapach oduża popijam kompot w gruszek dźunglę
Pare tam takich błędów, które mi sie na szybko rzuciły w moje niebieskie oczy;p Nie znam wszystkim Twoich tekstów, ale ten jest najbardziej opisowy spośród tych, które czytałam. Domyślam się, że chciałeś stworzyć taką podróżniczą relacje z wypadu na Karaiby. Zazdroszczę Ci tego płynnego prowadzenia czytelnika poprzez gąszcz zdarzeń i opisów. Masz bogate słownictwo, nie powtarzasz się. Język nie jest nadymany ani zbyt "rozchwiany". Jak zwykle pełnam uznania;) pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Duża przyjemność czytania; mimo sporej objętości z równoczesnym brakiem ożywiających dialagów i dość monotonnym rytmem tematu "od wyspy do wyspy", tekst utrzymuje uwagę i nie nuży, co jest naprawdę dużą sztuką. Rzeczywiście, bardzo się przydaje taka pigułka wakacji w środku zimowej brei. Jedyne usterki techniczne, jakich się dopatrzyłam to:

- "O tym kto wygrał niech zadecyduje fakt ... - wydaje mi się, że lepiej brzmiałoby "powie" lub "podpowie" niż "zadecyduje".
- "... i ujaranego czymś odurzającym sprzedawcy kokosów, ..." powinno być "sprzedawcę" .
- "... lecz bardziej okrągłe, niż płaskie." - chyba lepiej byłoby "kuliste niż płaskie".
- "W większości przypadków nie da się nawet do nich dotrzeć" - uważam, że "przypadków" jest zbędne.
- Poza tym w wielu miejscach brakuje chyba przecinków.

Pozdrawiam - Ania

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @egzegetaNie ma sprawy Wiktorze. Wiktorze, czy z tego tomiku wierszy zakosztujemy kunsztu pisarskiego Twoich dzieł? 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • Rozdział dziewiąty      Minęły wieki. Grunwaldzkim zwycięstwem i przejęciem ziem, wcześniej odebranych Rzeczypospolitej przez Zakon Krzyżacki, Władysław Jagiełło zapewnił sobie negocjacyjną przewagę w rozmowach ze szlachtą, dążącą - co z drugiej strony zrozumiałe - do uzyskania jak największego, najlepiej maksymalnego - wpływu na króla, a tym samym na podejmowane przez niego decyzje. Zapewnił ową przewagę także swoim potomkom, w wyniku czego pod koniec szesnastego stulecia Rzeczpospolita Siedmiorga Narodów: Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Czechów, Słowaków, Węgrów oraz Rusinów sięgała tyleż daleko na południe, ileż na wschód, a swoimi wpływami politycznymi jeszcze dalej, aż ku Adriatykowi. Który to stan rzeczy z jej sąsiadów nie odpowiadał jedynie Germanom od zachodu, zmuszanym do posłuszeństwa przez księcia elektora Jaksę III, zasiadającego na tronie w Kopanicy. Południowym Słowianom sytuacja ta odpowiadała również, polscy bowiem królowie zapewniali im i prowadzonemu przez nich handlowi bezpieczeństwo od Turków. Chociaż konflikt z ostatnio wymienionymi był przewidywany, to jednak obecny sułtan, chociaż bardzo wojowniczy, nie zdobył się - jak dotąd - na naruszenie w jakikolwiek sposób władztwa i interesów Rzeczypospolitej. Co prawda, rzeszowi książęta czynili zakulisowe zabiegi, aby osłabić intrygami spoistość słowiańskiego imperium poprzez próbowanie podkreślania różnic kulturowych i budzenie  narodowych skłonności do samostanowienia, ale namiestnicy poszczególnych krain rozległego państwa nie dawali się zwieść. Przez co od czasu do czasu podnosił się krzyk, gdy po należytym przypieczeniu - lub tylko po odpowiednio długotrwałym poście w mało wygodnych lochach jednego z zamków - ten bądź tamten imć intrygant, spiskowiec albo szpieg dawał gardła pod toporem czy mieczem mistrza katowskiego rzemiosła.     Również początek wieku siedemnastego nie przyniósł jakiekolwiek zmiany na gorsze. Wielonarodowa monarchia oświecona, w której rozwój nauk społecznych służył utrzymywaniu obywatelskiej - nie tylko u braci szlacheckiej, ale także u mieszczan i chłopów - świadomości, kolejne już stulecie okazywała się odporna na zaodrzańskie wysiłki podejmowane w celu zmiany istniejącego porządku. W międzyczasie księcia Jaksę III zastąpił na tronie jego syn, Jaksa IV, pod którego rządami Rzeczpospolita przesunęła swoje wpływy dalej na zachód i na północ, ku Danii i ku Szwecji, zaczynając zamykać Bałtyk w politycznych objęciach, co jeszcze bardziej nie w smak było wspomnianym już książętom.     - Niedługo - sarkali - ten kraj będzie ośmiorga narodów, gdy Jaksa ożeni się z jedną z naszych księżniczek lub gdy nakaże mu to ich królik - umniejszali w zawistnych rozmowach majestat władcy, któremu w gruncie rzeczy podlegali. I którego wolę znosić musieli.     Toteż i znosili. Sarkając do czasu, gdy zniecierpliwiony Jaksa IV wziął przykład - rzecz jasna za cichym królewskim przyzwoleniem - przykład z Vlada Palownika, o którego postępowaniu z wrogami wyczytał niedawno z jednej z historycznych ksiąg... Cdn.      Voorhout, 24. Listopada 2024 
    • @Katie , ciekawie jest poczytać o tego typu uczuciach. A czy myślałaś o tym, żeby zrobić krótsze wersy? A może właśnie takie długie wersy spełniają jakąś funkcję w tym wierszu... .
    • Zostały nam sny Zostały nam łzy   Z poprzednich wcieleń   A prawda okazała się kłamstwem Zapisanym w pamiętniku   Tam głęboko gdzieś na strychu
    • Dziewczynie stojącej w szarych spodniach przy telefonie spadł przy rozmowie ze stopy... więzienny drewniak. Stuk było słychać sto kilometrów dalej.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...